JULIETTE BENZONI
Marianna
i korsarz
Tłumaczyła
Barbara Durbajło
DC
Wydawnictwo Da Capo
Warszawa 1994
Tytuł oryginału
Marianne.Jason des quatre mers
Copyright 1971 by Juliette Benzoni
Redaktor
Barbara Kaczarowska
Ilustracja na okładce
Robert Pawlicki
Projekt okładki
FOTOTYPE
Opracowanie graficzne,
skład i łamanie
FELBERG
For the Polish translation
Copyright 1994 by Barbara Durbajło
For the Polish edition
Copyright 1994 by Wydawnictwo Da Capo
Wydanie I
Carski kurier
Powóz z impetem przejechał bramę Aix i zniknął w wąskich, ciemnych uliczkach starego Awinionu. Słońce stało jeszcze wysoko i złociło mury obronne miasta, cyzelowało wyraźnie zarysowane blanki i kwadratowe wieże, rzucało błyski na nonszalancką rzekę, która niespiesznie toczyła swe żółte wody pod przęsłami starego, na wpół rozwalonego mostu Świętego Benezeta. Na najwyższej wieży wspaniałego papieskiego pałacu posąg Maryi Panny lśnił niczym gwiazda. Chcąc lepiej widzieć ,Marianna opuściła zakurzoną szybę i z rozkoszą wdychała ciepłe powietrze Prowansji, pachnące gajami oliwnymi, tymiankiem i rozmarynem.
Mijały właśnie dwa tygodnie od chwili, gdy wyjechała z Lukki. Podróżowała najpierw drogą wiodącą wzdłuż wybrzeża, potem doliną Rodanu, krótkimi dziennymi etapami, aby oszczędzić siły, jako że była w czwartym miesiącu ciąży, co wymagało zachowania pewnej ostrożności, a także by nie przemęczać koni. Już nie zwykłe pocztowe koniska były zaprzężone do berlinki, lecz cztery wspaniałe rumaki ze stajni Sant'Anna. Dziennie przejeżdżali około dziesięciu mil i co wieczór zatrzymywali się w jakiejś oberży.
Podróż ta pozwoliła Mariannie docenić, jak dalece jej sytuacja się zmieniła. Wspaniałe konie, na drzwiach powozu herb, a nad nim korona gotowały im wszędzie nie tylko serdeczne, ale i pełne szacunku przyjęcie. Marianna odkrywała, jak przyjemnie jest być wielką damą, zaś Gracchusa i Agatę wprost rozpierała duma, że służą u księżnej, i wszystkim wyraźnie dawali to odczuć. Trzeba było widzieć Gracchusa, gdy co dzień rano wkraczał do sali w oberży, gdzie zatrzymali się na noc, i pompatycznie obwieszczał, że „powóz najjaśniejszej pani czeka...". Były posłaniec z rue Montorgueil uważał się niemal za cesarskiego stangreta.
Mariannie ta powolna podróż sprawiała pewną przyjemność. Powrót do Paryża cieszył ją umiarkowanie. Wprawdzie perspektywa zobaczenia drogiego Arkadiusza była z pewnością bardzo miła, ale psuła ją obawa, że w stolicy czeka na nią mnóstwo przeróżnych kłopotów, wśród których pojawił się groźny cień Francisa Cranmere'a. Również niepokój, jakie przyjęcie zgotuje jej cesarz, był nie bez znaczenia. Póki podróżowała, grozić jej mogło jedynie spotkanie rozbójników, ale jak do tej pory żaden podejrzany osobnik nie próbował zatarasować drogi powozowi. Jadąc zadrzewioną drogą zdołała w końcu wygnać z pamięci fantomy i mroki willi Sant’Anna. Nie pozwoliła, by nawet na chwilę stanęła jej przed oczyma złowroga twarz Mattea Damianiego i wspaniała postać rycerza w białej masce, który był jej prawowitym małżonkiem. Pomyśli o tym później, później... kiedy już na nowo ułoży swoje życie, ale na razie nie miała najmniejszego pojęcia jak, bo zależało to całkowicie od Napoleona. Kiedyś utorował drogę śpiewaczce noszącej imię Maria Stella, ale co pocznie z księżną Sant’Anna? Prawdę rzekłszy, owa księżna sama nie wiedziała, co pocznie ze swoją arystokratyczną osobą. Znowu była mężatką... mężatką bez małżonka!
Widok Awinionu oczarował Mariannę. Może to słońce albo szeroka, leniwie płynąca rzeka, może gorące barwy starych kamieni albo zwisające ze wszystkich żelaznych balkonów geranium, a może jedwabisty szelest srebrzystych drzew oliwnych lub śpiewny akcent kumoszek w barwnych spódnicach, które pokrzykiwały do siebie na widok przejeżdżającego powozu, może... W każdym razie Marianna zapragnęła zatrzymać się tu na kilka dni, nim wreszcie wyruszy do Paryża. Wychyliła się przez okno w drzwiach powozu.
– Gracchusie, rozejrzyj się, czy nie ma tu gdzieś porządnego zajazdu. Chętnie zostałabym tu na jakieś dwa, trzy dni. To taki uroczy zakątek!
– Zaraz się rozejrzę. Widzę tam dużą oberżę i piękny szyld, a i tak mieliśmy się tu zatrzymać...
Rzeczywiście nie opodal bramy Oulle wznosiła się oberża „Pod Pałacem", jedna z najstarszych i najwygodniejszych w okolicy, o grubych murach koloru ochry, okrągłych rzymskich dachówkach i obrośniętych winoroślą altanach. Zatrzymywały się tu również dyliżanse, o czym świadczył wielki zakurzony pojazd, który właśnie przyjechał i z którego wysypywali się obolali podróżni, czemu towarzyszyła ogromna wrzawa – dzwonki, pokrzykiwanie pocztylionów, wołania, radosne powitania podróżnych, wykrzykiwania z południowym akcentem, jak gdyby przetaczały się kamyki z dna rzeki.
Pocztylion zdjął wielką plandekę i stojąc na dachu dyliżansu podawał stajennemu z oberży walizki, torby i pakunki podróżnych. Kiedy rozładował bagaże, zaczął rzucać paczki gazet. Były to egzemplarze „Monitora", które przejechały przez cały kraj, by donieść Prowansalczykom ostatnie nowiny z Paryża. Jedna z paczek, źle związana, wysunęła się z rąk stajennemu i gazety rozsypały się na ziemi.
ZBIGNIEW-JULIUSZ