Anonim - Księga bez tytułu.pdf

(1110 KB) Pobierz
POD ŻADNYM POZOREM NIE CZYTAJ KSIĘGI BEZ TYTUŁU
KSI Ę GA BEZ
TYTU Ł U
ANONIM
Szanowny Czytelniku,
Tylko ludzie o czystym sercu mogą zajrzeć na karty tej księgi. Każda przeczytana
strona, każdy kolejny rozdział przybliży Cię do końca.
Nie wszystkim uda się przebrnąć przez całość. Zawiłości akcji oraz bogactwo stylów
mogą oszołomić i zamącić w głowie.
Próbując dociec prawdy, będziesz ją miał pod samym nosem. Zapadnie ciemność, a z
nią nadejdzie wielkie zło.
Ci zaś, którzy doczytają tę księgę do końca, być może nigdy już nie ujrzą światła.
Anonim
Tego samego autora
Pod pseudonimem „Anonim” wydano przez stulecia niezliczone książki. Wymienianie
ich tutaj byłoby i niemożliwe, i bezcelowe.
2
Rozdział pierwszy
Sanchez nie znosił w swoim barze obcych. Podobnie zresztą jak stałych
klientów, tych jednak obsługiwał chętnie, a to z tego prostego powodu, że ich się bał.
Wyproszenie bywalca byłoby równoznaczne z podpisaniem na siebie wyroku śmierci.
Opryszkowie odwiedzający Tapiocę stale szukali okazji, żeby się sprawdzić; właśnie tutaj, w
tym barze, bo dzięki temu cały światek przestępczy by się o tym dowiedział.
Tapioca bezsprzecznie miała styl. Ściany były żółte, ale nie w miłym dla oka odcieniu,
raczej w kolorze plam z nikotyny. Nic w tym dziwnego, bo jedna z wielu niepisanych zasad
baru głosiła, że jeśli już ktoś tu przychodził, to musiał palić. Cygara, fajki, papierosy, skręty,
nargile, cygaretki, fajeczki z trawką… dozwolone było wszystko z wyjątkiem niepalenia; to
akurat nie wchodziło w rachubę. Nieużywanie alkoholu także uchodziło za grzech, ale
największym grzechem było pojawienie się obcego. Tutaj nikt nie lubił obcych. Obcy
zapowiadali kłopoty. Nie wolno było im ufać.
Dlatego kiedy wszedł mężczyzna w długim czarnym płaszczu, z kapturem nasuniętym
nisko na głowę, i usiadł na drewnianym stołku przy ladzie w kącie baru, Sanchez nie
przypuszczał, żeby gościowi udało się opuścić lokal w jednym kawałku.
Ze dwudziestu bywalców siedzących przy stołach przerwało rozmowy i poświęciło
chwilę na ocenę mężczyzny w kapturze. Sanchez zwrócił uwagę, że pić też przestali.
Niedobrze. Gdyby akurat grała muzyka, po wejściu obcego z pewnością także by umilkła.
Teraz słychać było jedynie uporczywy furkot wielkiego wentylatora na suficie.
Sanchez demonstracyjnie zignorował nowego klienta, udając, że go nie zauważył. Ale
gdy tamten się odezwał, nie mógł już dłużej nie zwracać na niego uwagi.
- Barman! Daj pan bourbona.
Facet nawet na niego nie spojrzał. Zamówił kielicha tak, jakby Sanchez w ogóle nie
istniał, a że nie opuścił kaptura skrywającego twarz, trudno było powiedzieć, czy wygląda
równie wrednie, jak wrednie brzmi jego głos, tak chropowaty, że można by nim heblować
deski. (W tych stronach wredność człowieka oceniano po tym, jak bardzo chrapliwy był jego
głos). Mając to na uwadze, Sanchez wziął względnie czystą szklankę do whisky i podszedł do
klienta. Postawił szklankę na lepkim drewnianym kontuarze przed nosem obcego i
zaryzykował przelotny rzut oka na ukrytą pod czarnym kapturem twarz. Jednak głęboki cień
nie pozwalał dostrzec rysów nieznajomego, a barman roztropnie wolał się nie gapić.
- Z lodem – mruknął mężczyzna, ledwie dosłyszalnie. Właściwie był to ochrypły
szept.
3
Sanchez jedną ręką sięgnął pod ladę i wyciągnął na wpół pełną brązową butelkę z
napisem „Burbon” na nalepce, a drugą wziął dwie kostki lodu. Wrzucił je do naczynia i zaczął
nalewać trunek. Napełnił szklankę do połowy, po czym schował butelkę pod bar.
- Trzy dolary – powiedział.
- Trzy dolary?
- No.
- To lej pan do pełna.
Po wejściu obcego rozmowy ucichły, ale teraz panowała wręcz grobowa cisza.
Oczywiście pomijając wentylator na suficie, który jakby furkotał coraz głośniej. Sanchez,
który unikał już kontaktu wzrokowego ze wszystkimi, znów wziął butelkę i napełnił szklankę
po brzegi. Obcy rzucił mu banknot pięciodolarowy.
- Reszty nie trzeba.
Barman odwrócił się i włożył pieniądze do kasy. Nagle ponad te ciche dźwięki wybił
się czyjś głos, również tak chrapliwy, jak to tylko możliwe. To Ringo, jeden z najbardziej
paskudnych klientów lokalu, zapytał za plecami Sancheza:
- Hej, nieznajomy, co cię przywlokło do naszego baru? Masz tu jakiś interes?
Ringo siedział z dwoma kompanami przy stoliku usytuowanym zaledwie kilka
Kraków za obcym. Był to kawał gnidy – zwalisty, tłusty i nieogolony jak większość mętów w
tym barze. Podobnie jak inni, miał w kaburze u pasa rewolwer i tylko czekał na byle pretekst,
żeby zrobić z niego użytek. Stojący za kasą przy barze Sanchez odetchnął głęboko i
przygotował się na nieuchronną rozróbę.
Ringo był osławionym bandytą, winnym wszelkich przestępstw, jakie tylko można
sobie wyobrazić. Miał na swoim koncie gwałty, morderstwa, podpalenia, kradzieże,
zabójstwa policjantów… pełny katalog zbrodni. Nie było dnia, żeby nie dokonał czegoś
nielegalnego, co zapewniłoby mu dłuższą odsiadkę. Dzisiejszy dzień niczym nie różnił się od
innych. Ringo zdążył już obrabować trzech mężczyzn, przystawiając im lufę rewolweru do
głowy, teraz zaś, przepuściwszy większość łupu na piwsko, szukał okazji do zwady.
Kiedy Sanchez odwrócił się i spojrzał na salę, przekonał się, że obcy nawet nie drgnął,
nie tknął też swojej szklanki. Mało tego – przez kilka przerażająco długich sekund nie
odpowiedział na pytanie. Sanchez na własne oczy widział kiedyś, jak Ringo przestrzelił
komuś kolano tylko dlatego, że ten nie odpowiedział mu dostatecznie szybko. Dlatego
odetchnął z ulgą, gdy nieznajomy, tuż przed tym, zanim bandyta miał powtórzyć pytanie,
zdobył się na odpowiedź.
- Nie szukam kłopotów.
4
Ringo wyszczerzył zęby w złowróżbnym uśmiechu.
- Ha! – warknął. – Kłopoty to ja i coś mi się widzi, że właśnie mnie znalazłeś.
Człowiek w kapturze nie zareagował. Siedział na stołku jakby nigdy nic i wpatrywał
się w swoją szklankę. Ringo wstał z krzesła i podszedł do niego. Nachylił się nad kontuarem,
wyciągnął rękę, brutalnie zdarł kaptur z głowy przybysza… i ukazała się wyrazista, choć
nieogolona twarz jasnowłosego mężczyzny niewiele po trzydziestce. Jego przekrwione oczy
świadczyły o tym, że albo ma kaca, albo za wcześnie obudził się z pijackiej drzemki.
- Chcę wiedzieć, co tu robisz! – warknął Ringo. – Chodzą słuchy, że rano przyjechał
do miasta jakiś obcy. Uważa się za twardziela. A może ty też uważasz się za twardziela?
- Nie jestem twardzielem.
- To wkładaj płaszcz i wypierdalaj! – Jak większość rozkazów, także i ten miał swoje
minusy, bo nieznajomy nie zdjął przecież płaszcza.
Blondyn przez chwilę zastanawiał się nad propozycją oprycha, po czym pokręcił
głową.
- Znam tego obcego, o którym mówisz – odezwał się tym swoim ochrypłym głosem. –
I wiem, po co tu przyjechał. Odczep się, to wszystko ci o nim opowiem.
Bandyta rozciągnął usta w szerokim uśmiechu, pod ciemnym i niehigienicznym
wąsem. Obejrzał się na kibicującą mu widownię. Ze dwudziestu bywalców przy stołach
bacznie obserwowało rozwój wypadków. Kiedy Ringo się uśmiechnął, napięcie na Sali nieco
zelżało, chociaż wszyscy obecni wiedzieli, że ta zmiana atmosfery jest tylko chwilowa. Było,
nie było, siedzieli przecież w barze Tapioca.
- I co wy na to, chłopaki? Posłuchamy, co ten piękniś ma nam do powiedzenia?
Odpowiedział mu głośny chór potakiwaczy i stukanie się szklankami. Ringo objął
ramiona jasnowłosego przybysza i odwrócił go na stołku twarzą do Sali.
- No, blondasku, opowiedz nam o tym pieprzonym gnojku. Czego on szuka w moim
mieście?
Jawna drwina w głosie oprycha nie zniechęciła nieznajomego, który zaczął opowieść:
- Rano siedziałem w przydrożnym barze ze trzy kilometry stąd, kiedy ten wielki, na
oko wredny facet wszedł, usiadł przy ladzie i zamówił drinka.
- Jak wyglądał?
- Eee, z początku nie było widać jego twarzy, bo była ukryta pod takim wielkim
kapturem. Ale potem jakiś gnojek podszedł do niego i ściągnął mu ten kaptur.
Ringo przestał się uśmiechać. Podejrzewając, że blondyn się z niego nabija, nachylił
się i mocniej ścisnął jego ramię.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin