02. Lot strzały.doc

(1270 KB) Pobierz
MERCEDES LACKEY

MERCEDES LACKEY

 

 

 

LOT STRZAŁY

 

(PRZEŁOŻYŁ LESZEK RYŚ)

 

 

SCAN-DAL

 

 

Dla Carolyn, która wie dlaczego...

 

 

PROLOG

 

Dawno temu - tak dawno, że szczegóły zatargu utonęły w mroku dziejów, a ocalały zaledwie odpryski legend - świat Velgarthu zniszczyły doszczętnie wojny prowadzone przez magów. Ludność została zdziesiątkowana, ziemie szybko zamieniły się w dzikie ugory. Wkrótce porosły je puszcze i opanowały czarodziejskie stworzenia, którymi posługiwano się w bojach. Kto żyw uciekł na wschodnie wybrzeża, by tam na nowo odbudować z gruzów swe życie. Jednakże ludzkość to prężna rasa - po niezbyt długim czasie ponownie zaczęła się mnożyć i ludy znów rozpoczęły wędrówkę na zachód, by zakładać nowe królestwa tam, gdzie dotąd rozciągały się tylko dzikie pustkowia.

Jednym z owych nowych królestw był Valdemar, założony przez barona Valdemara i tych spośród jego wasali, którzy woleli wybrać wygnanie, niż stanąć w obliczu gniewu samolubnego i okrutnego monarchy; domena ta objęła wysunięty najdalej na północny zachód skrawek cywilizowanego świata. To właśnie po części przez pamięć na założycieli swego kraju władcy Valdemaru chętnie udzielali serdecznej gościny wszelkim uciekinierom i banitom. Z biegiem lat spowodowało to, że zwyczaje i obrzędy mieszkańców ich królestwa ułożyły się w prawdziwą, wielojęzyczną mozaikę. Trzeba jednakże nadmienić, że jedyna, niepodważalna reguła, jaką królowie Valdemaru kierowali się, rządząc swymi poddanymi, brzmiała: "Nie ma jednej, jedynie słusznej drogi".

 

Rządy nad tak przypadkowo przez los dobranymi obywatelami mogłyby okazać się niemożliwe, gdyby nie Heroldowie z Valdemaru.

Wiele obowiązków spadało na barki Heroldów: nadzorowali działalność administracji, ogłaszali prawa, zbierali informacje, a nawet doraźnie wcielali się w rolę wojskowych doradców; za swe czyny odpowiadali jedynie przed Monarchą i przed równymi sobie Heroldami, którzy zbierali się w Kręgu. Taki system stwarzałby idealne warunki do nadużyć władzy, gdyby nie Towarzysze.

W oczach postronnego obserwatora Towarzysz wydawał się niczym więcej, jak tylko wyjątkowo zgrabnym, białym koniem. Były to jednak istoty znacznie doskonalsze, zesłane przez nieznaną moc - czy też moce - na prośbę samego Króla Valdemara. To właśnie Towarzysze rozpoznawały Heroldów - zadzierzgniętą między nimi a ich Wybranymi myślową więź zerwać mogła jedynie śmierć. Choć nikt nie mógł dokładnie ocenić ich inteligencji, to jednak panowało powszechne mniemanie, iż nie ustępują swym ludzkim partnerom. Towarzysze mogły (i robiły to) wybierać, nie kierując się ani wiekiem, ani płcią - choć skłonne były raczej wybierać młodzież u progu dojrzałości i częściej Wybrańcami zostawali chłopcy niż dziewczęta. Jeśli nie liczyć specyficznego typu osobowości, na którą składała się cierpliwość, wyzbycie się egoizmu, poczucie odpowiedzialności i zdolność do heroicznych poświęceń w imię obowiązku, to Wybranych łączyło jeszcze jedno: u wszystkich można było wykryć przynajmniej cień zdolności paranormalnych. Przestawanie z Towarzyszem, ciągłe pogłębianie łączących więzi rozwijało zdolności, które dotąd drzemały ukryte w każdym z Wybranych. Z czasem - w miarę jak naturę owych zdolności zaczęto rozumieć coraz lepiej - rozwinięto metody wykorzystania ich w pełni przez tych, którzy byli nimi Obdarzeni. Stopniowo Dary nabrały wielkiego znaczenia, wypierając wiedzę o "prawdziwej magii", która jeszcze tliła się w Valdemarze, aż zaginęły wszelkie przekazy, skąd wzięła się owa magia i jak się z niej korzystało.

I tak oto wykształcił się sposób, w jaki w Valdemarze sprawowano rządy: Władca, wspomagany przez Radę, ustanawiał prawa, które Heroldowie ogłaszali i baczyli, by ich przestrzegano. Heroldowie byli całkowicie niezdolni do nadużycia tymczasowo oddanej im w ręce władzy, przekupienie ich graniczyło z niemożliwością. Wybrani z natury swej zdolni byli do poświęceń, szkoła tylko umacniała w nich tę cechę. Szansę na to, że dla dobra służby nie złożą w ofierze swego życia, były nikłe - musiało tak być. Lecz mimo tego byli normalnymi, zazwyczaj młodymi, ludźmi żyjącymi za pan brat z niebezpieczeństwem. Trudno ich zatem było obwiniać, że w chwilach wolnych nie stronili od rozrywek, nie bacząc co to cnota. Herold z rzadka jedynie pozwalał sobie na nawiązanie związków wykraczających poza braterskie, które oznaczałyby coś więcej niż chwilową przyjemność. Być może na przeszkodzie zawieraniu stałych związków uczuciowych stało silne poczucie braterstwa między Heroldami i więź łącząca ich z Towarzyszami. Jakkolwiekby było, zazwyczaj niewielu spośród prostego ludu lub szlachty miało im to za złe, gdyż powszechnie wiedziano, iż, bez względu na to, jak rozwiązły potrafi być w czasie wolnym, od chwili przywdziania swego śnieżnego uniformu Herold staje się całkowicie odmienną istotą; ponieważ Herold w Bieli był Heroldem na służbie, któremu wypełnianie obowiązków nie zostawia czasu na nic innego, a już najmniej na uleganie swym frywolnym przyjemnostkom. Mimo tego trafiali się i tacy, którzy byli odmiennego zdania... nawet w wysokich progach.

Uchwalone przez pierwszego Króla prawa nakazywały, by Monarcha także był Heroldem. Była to zatem gwarancja, iż władcą Valdemaru nie zostanie nigdy tyran podobny do tego, który zmusił założycieli królestwa do ucieczki i opuszczenia rodzinnych siedzib.

Tuż po Monarsze najważniejszą w kolejności osobą w królestwie był Herold zwany Osobistym Heroldem Króla lub Królowej. Wybierany przez Towarzysza, który - jak się zdawało - nigdy się nie starzał (choć można go było zabić), i który zawsze był ogierem, Osobisty Herold zajmował specjalną pozycję zausznika, najbardziej zaufanego przyjaciela i doradcy rządzącego. Monarchowie Valdemaru mogli być zatem pewni, że zawsze u swego boku znajdą przynajmniej jedną osobę godną najgłębszego zaufania, na której mogli przez cały czas całkowicie polegać. Przyczyniało się to do umacniania pozycji oraz pewności siebie władcy i, co za tym idzie, tworzenia mocnego i godnego zaufania rządu.

Przemijały pokolenia i na pozór wydawało się, że stworzony przez Króla Valdemara plan rządów jest doskonały. Tak to już jednak bywa, że nieuwaga lub też przypadek może przyczynić się do tego, iż nawet najlepiej nakreślone plany prędzej czy później spalą na panewce.

Za panowania Króla Sendara królestwo Karsu, z którym Valdemar dzielił południowo-wschodnią granicę, wynajęło cały naród najemników-nomadów do najazdu na Valdemar. W wojnie, która była tego wynikiem, Sendar został zabity, a osierocony przez niego tron objęła jego córka, Selenay, która dopiero co ukończyła nauki w Kolegium Heroldów. Osobistego Herolda Królowej, wiekowego Talamira, często peszyło i wprawiało w zakłopotanie doradzanie młodej, przystojnej, lecz upartej kobiecie. W wyniku tego Selenay popełniła błąd i wstąpiła w zły związek małżeński, co nieomalże kosztowało ją utratę tronu i życia.

Owocem tego małżeństwa, ewentualną przyszłą Następczynią tronu, była dziewczynka, którą Selenay nazwała Elspeth. Elspeth dostała się pod wpływ niańki, którą sprowadził z rodzinnego kraju mąż Selenay i wyrosła na niepoprawnego, rozpuszczonego bachora. Stało się jasnym, że o ile nic nie zmieni biegu rzeczy, dziewczynka nigdy nie zostanie Wybranką, a zatem nigdy nie będzie mogła dziedziczyć po matce. W takim wypadku Selenay miałaby do wyboru: ponownie wstąpić w związek małżeński (co oczywiście pociągało za sobą określone ryzyko) i jeszcze raz spróbować wydać na świat dziedzica, albo ogłosić następcą tronu kogoś, kto już był Wybranym, i w którego żyłach płynęła królewska krew; lub też w jakiś sposób ocalić swą domniemaną Następczynię. Talamir ułożył plan - wiele wskazywało, że mógł on zostać uwieńczony powodzeniem - który zakładał odesłanie dziecka na wychowanie na odległą prowincję, co wyzwoliłoby dziewczynkę spod wpływu niańki i Dworu, oddając ją w środowisko ludzi, do których można było mieć zaufanie, że nie ulegną żadnym jej kaprysom.

Wtedy Talamir padł ofiarą zabójstwa, co tylko powiększyło zamieszanie. Jego towarzysz, Rolan, Wybrał nowego Osobistego Królowej, lecz zamiast wyszukać kogoś dorosłego, kogoś, kto już był pasowanym Heroldem, wskazał na niedojrzałą dziewczynkę o imieniu Talia.

Talia wywodziła się z ludów osiadłych w Grodach, z przestrzegającego niezwykle surowych obyczajów plemienia znad Granicy, które dokładało wszelkich starań, by uniemożliwić postronnym dowiedzenie się o nich czegoś bliższego. W najmniejszym stopniu nie doceniła więc wagi tego, że Towarzysz Herolda zaczepił ją po to, by następnie najwyraźniej uprowadzić. Jej lud wyznaczał kobietom bardzo podrzędną pozycję, za wszelkie odstępstwa groziła natychmiastowa, surowa kara. Talia zaś nie nadawała się zupełnie do zajęcia narzucanego, podrzędnego miejsca i dlatego wciąż kładziono jej w uszy, że wszystkie jej słowa lub uczynki są niewłaściwe w najlepszym, albo grzeszne w najgorszym przypadku. Zatem nie była przygotowana do wkroczenia w nowy dla niej świat Kolegium Heroldów. Jedyne, co potrafiła robić, w czym miała spore doświadczenie, to opiekować się i wychowywać młodsze dzieci, a to dlatego, że była nauczycielką młodszych członków swego ludu od chwili, gdy ukończyła dziewięć lat.

Mimo to udało jej się znaleźć dla siebie prawdziwy dom wśród Heroldów oraz ucywilizować Bachora. Teraz miała przed sobą półtora roku służby w Polu i próby, o jakich nie śniła nawet, że będzie musiała przejść.

 

PIERWSZY

 

Bęc! Płaz ćwiczebnego palcatu Albericha zabębnił o odsłonięty bok Talii. Nawet nie zauważyła zadawanego ciosu, naprawdę nie zauważyła. Zabolało i założyłaby się o pieniądze, że będzie miała sińca pomimo watowanego kubraka, który łagodził siłę ciosów. Palcat był wytoczony z drewna, lecz Alberich wydawał się z tego powodu władać nim z tym większą siłą.

- Pfuj! - Splunął z odrazą i natarł ponownie, zanim zdążyła wziąć się w garść po ostatnim ciosie, tym razem trafiając ją w uzbrojoną w sztylet rękę, tuż przy łokciu. Jęknęła i nóż wypadł jej z zupełnie zdrętwiałej dłoni.

Zalśniły jastrzębie oczy, próżno by było doszukiwać się w nich choć śladu współczucia. Pocięta bliznami twarz zamieniła się w demoniczny maszkaron, gdy oceniał jej występ.

Dawno przekroczył czterdziestkę, o ile nie więcej, a jednak od pięciu lat, od kiedy Talia znała Albericha, jego ruchy nie straciły nic ze swej zwinności i ostrości. Ona dyszała z wysiłku, on wyglądał tak, jakby wrócił ze spokojnego spacerku. Na jego znoszonych, czarnych skórach - był on jedynym znanym Talii Heroldem, który nigdy nie przywdziewał Bieli - widać było zaledwie malutkie plamki potu. W zalewających wszystkich promieniach popołudniowego słońca jego postać rysowała się jak ulotna, niematerialna zjawa, i trafienie go kosztowało tyle samo trudu.

- Jak szkoda, że nie ma z nami Skifa, by mógł ciebie zobaczyć. Umarłby ze śmiechu, z całą pewnością! - burczał. - Masz osiemnaście lat, a można by pomyśleć, że osiem. Wolna, niezdarna i niemądra! Phi! Gdybym był prawdziwym zabójcą...

- Umarłabym ze strachu, zanim byś mnie dotknął.

- Co tam żarty! To jest bitewna praktyka, a nie komedia. Jeśli przyjdzie mi chętka na igraszki, znajdę trefnisia. Jeszcze raz, lecz tym razem tak jak należy!

Kiedy już padała na nos z wyczerpania, poświęcił uwagę Elspeth. Ponieważ obie trzeba było otoczyć szczególną kuratelą, Alberich zmienił porę ich zajęć tak, by nie dzielić ich z nikim, by móc poświęcić całą uwagę Osobistemu Heroldowi Królowej i przypuszczalnej Następczyni. I, zamiast na otwartych terenach ćwiczebnych na dworze, dziewczęta odbywały swe lekcje pod dachem, w sali szermierczej. Była to podobna do szopy budowla o gładkiej, drewnianej podłodze, ścianach wyłożonych lustrami i z rzędem wysokich okien poniżej dachu, by jak najwięcej światła mogło dostać się do wnętrza. To tutaj odbywały się lekcje podczas niepogody, jednak sala była zbyt ciasna, by pomieścić w trakcie wspólnych ćwiczeń połączone Kolegia Heroldów, Bardów i Uzdrowicieli. Jedynie "uprzywilejowanym" Alberich udzielał prywatnych lekcji w sali.

Teraz, gdy Alberich przestał się nią interesować, Talia stwierdziła, że jej myśli ponownie zaczynają obracać się wokół niespodzianki, jaka spotkała ją po południu.

Talia przyjmowała najrozmaitsze pozy i wierciła się niecierpliwie, dopóki nie udało jej się wciągnąć przez głowę sprężystej, miękkiej, skórzanej tuniki, na wierzch białej koszuli i skórzanych bryczesów. Na koniec odwróciła się, by podziwiać wynik w wypolerowanym metalowym zwierciadle, które wisiało przed nią.

- Niebiosa! - zaśmiała się w niemałym stopniu zaskoczona. - Dlaczego Szarości nigdy tak nie wyglądają?

- Ponieważ... - z izby obok rozległ się ostry głos kogoś z wolna cedzącego słowa - wy młokosy myślelibyście o wszystkim tylko nie o nauce.

Talia roześmiała się, stanęła plecami do lustra i zaczęła się wdzięczyć. Na ten dzień przypadała rocznica pierwszych zajęć, jakie odbyła w Kolegium Heroldów. Nie pamiętała o tym, dopóki nie przypomniały jej o tym Keren i Sherrill - obie były Heroldami-seniorami, nauczycielami w Kolegium i jej przyjaciółkami od lat - zjawiwszy się w izbie z naręczem białych mundurów, uśmiechając się od ucha do ucha.

Heroldom skupionym w Kręgu nie zajęło dużo czasu rozważenie, głosowanie i nadanie Talii - wraz ze wszystkimi jej kolegami i koleżankami z roku - rangi pasowanego Herolda. Nikogo w Kolegium to nie zaskoczyło, jednak zgodnie z tradycją nikt z uczniów nie dowiadywał się o tym, póki ocena nie została zakończona, a kandydaci pasowani.

Keren i Sherrill oświadczyły, że im przede wszystkim należy się prawo ogłoszenia dobrej nowiny. Ani nie zostawiły jej czasu na zebranie myśli. Ot, stanęły na progu, chwyciły ją pod boki - każda ze swojej strony - i wyprowadziły przez podwójne drzwi na końcu długiego, mrocznego korytarza o wyłożonych boazerią ścianach wprost do kancelarii Seneszala, by tam zażądać w jej imieniu nowej kwatery. Teraz stała w sypialni swojego apartamentu, który sama dla siebie wybrała, z zachwytem wpatrując się we własne odbicie w zwierciadle.

- Teraz wyglądam jak naprawdę dojrzała osoba!

- Na tym to właśnie polega - roześmiała się radośnie Sherrill.

Przekrzywiwszy głowę na bok, przyglądała się drobnej, szczupłej postaci w zwierciadle. Niesforne, brązowe, jak zwykle potargane loki wyglądały teraz jakby celowo rozsypywały się tak, a nie inaczej. W ogromnych, ciemnobrązowych oczach, patrzących dotąd na świat szczerze i otwarcie, pojawił się wyraz jakby większej rozwagi; twarz w kształcie serca nie była już tak dziecięca. I wszystkie te zmiany dokonały się za sprawą magicznego kostiumu!

- Talio, głowa ci napęcznieje jak łeb gąbkowej ropuchy w porze deszczowej, jeśli zapomnisz o ostrożności! - Keren po raz drugi przerwała tok jej myśli.

Wyciągając szyję, Talia wystawiła głowę za futrynę, by ujrzeć swą nauczycielkę konnej jazdy, która uśmiechała się kpiąco, rozparłszy się wygodnie na czerwonych poduchach stojącej w drugiej komnacie kanapy z drewnianym oparciem.

- Nie wiesz, co napisano w Pierwszej Księdze? - dorzuciła Sherrill z powagą spoza pleców przyjaciółki. - "Wielką pychą sprowadzisz na się wielkie poniżenie".

Talia opuściła sypialnię, by przyłączyć się do nich. Sherrill i Keren usadowiły się wygodnie na jedynej kanapie w skromnie zastawionej sprzętami, zewnętrznej komnacie.

- Przypuszczam, że zamierzacie utrzymywać, iż nigdy nie strawiłyście przed zwierciadłem więcej czasu niż mgnienie oka, gdy po raz pierwszy przywdziałyście waszą Biel - droczyła się z nimi Talia, dumnym krokiem, z założonymi do tyłu rękami kierując się w ich stronę.

- Kto? Ja? - zapytała Sherrill z niewinną miną, podnosząc omdlewająco dłoń, by poprawić gęste, czarne rzęsy, chroniące duże, orzechowe oczy. - I oddałam się na pastwę własnej próżności? No cóż, może odrobinkę.

- Tak się składa, że wiem, iż zeszło ci na tym pół dnia. Powiadają, że wykręcając na wszelkie sposoby tę twoją czarną grzywę, próbowałaś ułożyć fryzurę, która najlepiej pasowałaby do nowego stroju - oschle zareplikowała Keren, przeczesując palcami przystrzyżoną na jeża, siwiejącą, brązową czuprynę.

Sherrill tylko się uśmiechnęła i z elegancją założyła nogę na nogę, opierając się o poduchy.

- Ponieważ nie mogę chełpić się posiadaniem podobnych wiadomości o tym, co ty zrobiłaś w tak zaszczytnej chwili, trudno to uznać za uczciwy cios.

- Och, strawiłam dość czasu na gapienie się w zwierciadle - przyznała Keren z udanym ociąganiem. - Ktoś żylasty jak lina i płaski jak męskie pacholę ze zdumieniem przyjmuje, gdy coś naprawdę mu pochlebia. Przysięgam, nie mam pojęcia, jak im się to udaje; krój jest ten sam dla wszystkich, i na dodatek nie tak znów odmienny od uczniowskich Szarości...

- Ale, o Panie, co za różnica! - dokończyła za nią Sherrill. - Nie znam nikogo, komu nie byłoby do twarzy w Bieli; nawet w przypadku Dirka wydaje się podkreślać prezencję. Wygląda na lekko wymiętoszonego, mimo wszystko całkiem nieźle.

- Hm, a co sądzisz o mnie? - zapytała Talia, obracając się przed nimi na palcach, uśmiechając się szelmowsko.

- Co ja sądzę? Sądzę, że wyglądasz cudownie, młody demonie. Jednak jeśli będziesz dalej przymilać się i zabiegać o pochlebstwa, wrzucę cię do poidła w stajni. Powiedzieli już coś o twojej praktyce czeladniczej?

Talia potrząsnęła głową, ponownie składając dłonie za plecami.

- Nie. Powiedzieli jedynie, że Herold, któremu chcą mnie dodać do pary, jeszcze nie wrócił z wyprawy, a oni nie powiedzą mi, kto to jest.

- Tego należało się spodziewać. Nie chcą, byś miała czas na obmyślanie sposobów wywarcia na kimś największego wrażenia - odparła Sherrill. Nagle w jej oczach zapaliły się figlarne iskierki. - Och, jednak przyszło mi coś do głowy. Nerrissa dostałaby spazmów ze złości!

- Kto? - zapytała Talia, przechylając głowę.

- Kris i Dirk powinni powrócić za kilka tygodni. Ostatnio żółtodziobem opiekował się Dirk, o czym ty przecież powinnaś wiedzieć, bo był nim Skif. Kolej więc na Krisa! Nessa umarłaby!

- Sheri, to jest tylko czeladniczy przydział.

- Półtora roku spędzone na przemierzaniu wzdłuż i wszerz obwodu, większość czasu sam na sam, a ty mi mówisz, że to tylko czeladniczy przydział? Talio, masz chyba lód zamiast krwi w żyłach! Czy ty masz pojęcie, ile godzin strawiła Nessa - i połowa kobiet z Kręgu, jeśli już o tym mówimy - na kolanach, modląc się o taki przydział? Pewna jesteś, że nie masz jakiś naszych skłonności?

Talia zachichotała, marszcząc nos.

- Całkowicie, moje kochane. Właściwie, co jest w Krisie takiego, co pociąga Nessę? Przecież ścigają ją westchnienia większości mężczyzn z Kręgu.

- Powab nieosiągalnego, jak się domyślam - dorzuciła Keren. Spod jej półprzymkniętych powiek widać było tylko brązowy przebłysk tęczówek. - Nie ślubował czystości; choć nigdy nic nie wiadomo, z taką roztropnością podchodzi do swych flirtów. To doprowadza Nessę do szaleństwa. Im bardziej ona jest nieustępliwa, tym on szybciej ucieka. Wpadła we własne sidła, nie może już tego przerwać, by nie stracić twarzy.

- Znakomicie, może to robić, ile dusza zapragnie. Mnie wcale nie imponuje piękne oblicze Krisa - dobitnie stwierdziła Talia.

- Ani jego cudowne ciało...? - wtrąciła Sherrill.

- Ani cudowne ciało. Nessa może sobie mieć wszystkie cudowne ciała, które zebrane są w Kręgu - nie dbam o to! Mężczyźni w Grodzie to ci dopiero byli przystojni osobnicy, a i tak mogę się bez nich obejść. W młodości mój ojciec śmiało mógłby iść z Krisem w zawody - a opowiadałam wam, co to był za pomniejszy tyran, Zaś mój zmarły brat Justus, nad którym kropli łzy uronić nie było warto, był, prawdę powiedziawszy, nawet przystojniejszy, jeśli ktoś woli jasne włosy. Był za to najbardziej odrażającą osobą, jaką znałam. Nie, dla mnie ważniejsze jest dobre serce, bijące w mniej wyszukanej piersi.

- Tak, lecz Kris jest Heroldem... - zwróciła jej uwagę Sherrill, dla podkreślenia pukając się swym długim palcem po kolanie. - Można mieć zatem dobre serce bez godzenia się na nieładną powierzchowność. W naszych szeregach nie ma gładkich, uśmiechniętych drani...

- Sheri, to wszystko jest czystą spekulacją. Póki nie dowiem się, u kogo będę czeladniczyć, odmawiam zaprzątania sobie głowy tą sprawą - z naciskiem powiedziała Talia.

- Nie nadajesz się do zabawy.

- Nigdy tego nie twierdziłam.

- Hmm. Ten nicpoń Skif czeladniczy u Dirka... - rozległ się głos zatopionej w myślach Keren. - Przez jakiś czas byliście całkiem blisko. Prawdę powiedziawszy, jakaś plotka czy dwie krążyła nad twoją i jego głową. Czy to dlatego nie jesteś zainteresowana partnerem Dirka?

- Może - Talia uśmiechnęła się tajemniczo.

To, że nic nie wyniknęło z ich "romansu" było wspólnym sekretem Skifa i jej. Prawdziwa plaga pechowych wydarzeń i przypadków, która towarzyszyła ich schadzkom, nie odbiła się piętnem na ich przyjaźni, tyle że nie zdołali nigdy posunąć się dalej - na zawsze pozostali tylko przyjaciółmi. To dziwne, lecz poza krótkim okresem niepokoju, po dotarciu wieści o tym, że Skif został ranny w ciągu pierwszych trzech miesięcy w polu, Talia mniej myślała o Skifie, a więcej o jego doradcy. Ku własnemu zdziwieniu - bo nie przychodził jej do głowy ani logiczny powód, ani tym bardziej kaprys - kiedy jej błądzące myśli kierowały się w stronę byłego ulicznego złodziejaszka a teraz czeladnika-Herolda, najczęściej zaczynały się obracać wokół Dirka. To było denerwujące: spotkała się z tym człowiekiem góra trzy razy, nie spędzili razem więcej niż godzinę czy dwie, a jednak jego pospolita twarz i wspaniałe, niebieskie oczy z uporem tkwiły jej w myślach. To nie miało sensu.

Potrząsnęła głową, by uwolnić się od tych dziwacznych obrazów. Miała zbyt mało czasu, by poświęcać cenne chwile na sny na jawie.

- Ha, twoja mała zmiana wyglądu powinna lekko zaskoczyć Elspeth - Sherrill zmieniła temat.

- O, Jasna Pani... - Talia klapnęła na jedną ze swoich poduch, dobry humor gdzieś się ulotnił. Miała niemal wrażenie, że wpadający przez okno jasny strumień słońca nagle ściemniał. - Biedna Elspeth...

- Coś nie tak? - zapytała Keren wyginając brew.

- Jak zwykle.

- Co jak zwykle? Wiesz przecież, że nie obracam się na Dworze.

- Intrygi wykraczają poza plotki. Ona prawie skończyła czternaście lat i wciąż jeszcze nie została Wybrana. Na dworze zaczynają przebąkiwać, że wciąż pod jej skórą kryje się Bachor i nigdy nie zostanie Wybrana. Co rusz na zebraniach Rady jeden lub więcej z jej członków próbuje zmusić Selenay do wyznaczenia Następcy...

- Kto? - zapytała zaniepokojona Sherrill, siadając prosto. - Kto jest tym mąciwodą?

- Wiesz dobrze, że nie mogę tego powiedzieć! Tak czy siak, to nie chodzi o tego czy innego posła, dotyczy to już ponad połowy dworu. Elspeth mówi niewiele, ale jest tym bardzo przygnębiona, biedaczka. Nie mogli wybrać gorszej chwili. I tak jest zmienna w nastrojach, co jest utrapieniem młodzieży w tym wieku, a to niemal co dnia doprowadza ją prawie do łez. O ile nie przemaka mi od nich ramię, wciąż odnajduję ją, jak błąka się po Łące Towarzyszy.

- W nadziei, że w każdej chwili zostanie Wybrana. O bogowie, nic dziwnego, że za każdym razem kiedy ją widzę, chodzi z nosem na kwintę. A co powiada na to Rolan?

- A niech mnie, jeśli wiem! - Talia nagrodziła Keren pełnym rezygnacji spojrzeniem. - Wiesz przecież, że nie myślmówi do mnie w słowach.

- Przepraszam - skrzywiła się Keren.  - Wciąż wylatuje mi to z głowy.

- Jest zaniepokojony, być może bardziej jeszcze machinacjami i walką o władzę na Dworze. Teraz kandydatami są Jeri, Kemoc i wasz jakże ukochany Kris.

- Sami w sobie cudowni ludzie - zauważyła Keren. - Jednak w gęstwinach drzew genealogicznych czają się ich już nie tak cudowni krewni. Można by pomyśleć, że wuj Krisa, lord Orthallen, ma pełne ręce roboty jako przewodniczący Rady i nie będzie miał ochoty zostać wujem Następcy Tronu...

- Ten człek nigdy nie nasyci głodu władzy - zgryźliwie wypaliła Talia.

Keren uniosła brwi na ten wybuch i ciągnęła:

- Horda leniwych kuzynów Kemoca rozpleniłaby się na Dworze w poszukiwaniu synekur i delikatny Kemoc musiałby się temu przeciwstawiać. I Jeri - Jasna Pani! Jej matka!

- Codziennie mielibyśmy królewską kłótnię pomiędzy Jeri a panią Indrą o to, jak Jeri powinna głosować na Radzie. Chciałabym, by jej mąż trzymał ją pod kluczem, albo kupił dla niej knebel.

- Koniec. Szkoda, że żadne z nich nie jest wolne od balastu. Nie tak sobie wyobrażam zabawną sytuację, a biedna owieczka miota się w samym środku.

Talia przytaknęła, wzdychając głośno.

- A wracając do tego, co nie jest zabawne: lepiej już pobiegnę. Alberich bez niedomówień oświadczył mi, że nawet moja nowa ranga nie zwalnia mnie spod jego osobistej kurateli. Przenika mnie przerażające przeczucie, że zamierza wybijać mi z głowy moje wybujałe mniemanie o sobie, tak że spadnie ono niżej jeszcze niż było, zanim rozpoczęłam naukę w Kolegium, i to wszystko pewnie płazem swojego palcata.

- Mogę to zobaczyć? - przewrotnie zapytała Keren.

- Dlaczegóż by nie? Elspeth zawsze tam jest Nic tak nie obniża własnego mniemania o sobie jak to, że jest coś, w czym się jest gorszym od trzynastoletniej dziewczynki. Ha, to ją powinno podbudować odrobinę. Co za szkoda, że ten cudowny, nowy strój zostanie wybrudzony i przepocony do cna.

Kiedy schodziły po krętych schodach mrocznej i chłodnej klatki, ręce idących przodem Keren i Sherrill były niedbale złączone. Uzmysłowiło to Talii, że zbliżenie ich do siebie było najpewniej jej najlepszym dotąd uczynkiem. Łącząca ich więź była tak mocna jak uczucie, które Keren dzieliła z Ylsą. Gdyby ona żyła, niewykluczone, że utworzyłyby raczej rzadko spotykany, trwały trójkąt. Nie było cienia wątpliwości, że były dla siebie bardzo dobre. Biedna Ylsa...

Talia wybrała dla siebie komnaty mieszkalne na samym szczycie wieży, na końcu skrzydła Heroldów. Komnaty w czterech wieżach rzadko były zamieszkiwane - być może uważano je za niewygodne, bo wchodzenie i schodzenie po mrocznych, kamiennych schodach zajmowało sporo czasu; jednakże Talia uznała, że nagrodą za to jest roztaczający się z tego zacisznego miejsca widok, choć konieczność mozolnej wspinaczki musiała doprowadzić do licznych sprzeciwów przyjaciół. Jako pierwsza z wielu zabrała głos Keren:

- Powiem ci jedno, mój śliczny, młody Heroldzie - zaczęła lekko burkliwie, gdy dotarły na parter. - Twoi przyjaciele utrzymają krzepę, odwiedzając cię regularnie. Domyślenie się, dlaczego postanowiłaś dzielić grzędę z ptactwem, przekracza moje siły.

- Naprawdę chcesz wiedzieć, dlaczego wybrałam właśnie te komnaty? - zapytała Talia z szerokim uśmiechem.

- Mów śmiało.

- Pamiętaj, proszę, na czym polega mój Dar. Jestem empatą, a nie myślmówcą. Czy którakolwiek z was pamięta, kim była moja sąsiadka?

- Hmm, Destria, prawda? - odparła Sherrill po namyśle: - Okazała się dobrym Polowym Heroldem, pomimo że jest, eh...

- Trzpiotką - podsunęła Keren z cieniem uśmiechu na wargach. - Co za dziewczyna! Obojętnie czy w Szarości lub Bieli, byle tylko chłop! O bogowie, jak ona znajdywała czas na naukę?

- Zatem wiecie o jej zwyczaju oddawania się "igraszkom" bardzo często i z... hm, ogromnym zapałem. To, od czego udawało mi się odgrodzić swe myśli, dobitnie obijało mi się o uszy! Zapewniam was, iż dzięki nocnym działaniom jej i Rolana zdobyłam staranne wykształcenie! To wtedy poprzysięgłam sobie, że spokój wart jest wszelkiej niewygody. Nie mam ochoty ponownie podsłuchiwać odgłosów przyjemności innych, i nie ulega wątpliwości, że ani mi się śni, by ktoś obcy podsłuchiwał mnie!

- Talio, nie wierzę w ani jedno słowo! - zachichotała Sherrill. - Czego mogłabyś się obawiać ze strony podsłuchiwaczy? W porównaniu z nami wszystkimi prowadzisz się jak dziewica ze świątyni!

- Powinniście w to wierzyć, bo to jest prawda. Ha, tutaj musimy się rozstać. Życzcie mi szczęścia, bo będę go potrzebować!

Szkoda, że nie życzyły jej szczęścia, może miałaby o kilka siniaków mniej.

Talia, wachlując się ręcznikiem i spacerując tam i z powrotem, by uchronić mięśnie przed zesztywnieniem, z niekłamaną przyjemnością przyglądała się Elspeth. Widok dziewczęcia cieszył oko - poruszała się podczas walki z wdziękiem i zwinnością tancerza, jakby bez wysiłku, jakby to było rzeczą łatwą. Była o wiele lepsza nawet od Jeri, kiedy ta była w jej wieku, lecz przecież przez cztery lata korzystała z dobrodziejstw bezlitosnej nauki Albericha, a Jeri miała zaledwie najlepszych fechmistrzów, jakich można opłacić pieniędzmi. Doświadczenia Albericha nie można było kupić za żadną kwotę.

Elspeth wykonywała zadane ćwiczenie z niedbałą elegancją. Nagle, na końcu pojedynku, niespodziewanie przeprowadziła atak z obrotem dookoła własnej osi i przewrotem, który Alberich starał się wyćwiczyć z Talią, lecz którego jej nie uczył, i zadała mu "śmiertelny" cios. Mistrz długo nie spuszczał ze swej pupilki wzroku pełnego zdumienia i z niewielką domieszką niepokoju. Talia i Elspeth wstrzymały oddech, spodziewając się, że nieuchronnie grom nagany spadnie na ich głowy.

- Dobrze! - odezwał się w końcu, na co Elspeth aż otworzyła usta ze zdumienia. - Bardzo dobrze!

A potem, by nie śmiała stać się nieostrożna po tym komplemencie, dodał:

- Ale następnym razem musi być to zrobione lepiej.

Pomimo tych nieoczekiwanych pochwał, Talia, przyniósłszy Elspeth wilgotny ręcznik na zakończenie zajęć, stwierdziła, że dziewczynka jest milcząca i przygnębiona.

- Coś złego, kotku? - zapytała. Podziwiała ogromne podobieństwo Elspeth do matki, pomimo że Selenay miała włosy jasne i oczy błękitne, a włosy i oczy jej córki były brązowe. W tej chwili smutek na jej twarzy przypominał wyraz twarzy Królowej, gdy dręczyły ją zgryzoty. Talia już domyślała się, jaka była tego przyczyna, lecz omówienie tego z dziewczynką jeszcze raz mogłoby przynieść jej ulgę.

- Niczego nie potrafię zrobić jak należy, - skarżyła się nieszczęśliwa Elspeth. - Nigdy nie będę tak dobra jak ty, choć nie wiem jakich dołożyłabym starań.

- Nie mówisz tego poważnie.

- Nie, naprawdę, popatrz na siebie! Przez połowę życia nie wychodziłaś z matecznika, jakim był pierwszy lepszy brudny przysiółek, a teraz nie można ciebie odróżnić od szlachetnie urodzonych Heroldów. Ty zdobywasz dobre stopnie w szkole, a moje są beznadziejne. Nie udaje mi się nawet zostać Wybraną.

- Podejrzewam, że to ostatnie doskwiera ci najbardziej.

Elspeth przytaknęła kiwnięciem głowy. Kąciki jej ust opadły i usta wygięły się w podkówkę.

- Koteczku, jesteśmy zupełnie różnymi osobami o różnych jak niebo i ziemia zdolnościach i zainteresowaniach. Przez całe pięć lat, jakie tutaj spędziłam, nigdy nie zasłużyłam sobie na "dobrze" u Albericha, nie mówiąc już o "bardzo dobrze"! Gdy tańczę, mówią o mnie, że trzymam miotłę - taka jestem wciąż sztywna.

- Ouwa, ja mam cudowną koordynację, mogę zabić wszystko, co porusza się na dwóch nogach. To ci dopiero kwalifikacja na Następczynię!

- Koteczku, ty masz wszelkie kwalifikacje. Zastanów się tylko: ja, gdybym żyła nawet dwieście lat, nigdy nie zrozumiałabym, na czym polega polityka. Pomyśl przez chwilkę i przypomnij sobie. Na ostatnio zwołanej Radzie byłam w stanie wyczuć rozdrażnienie lorda Cariodoca, lecz to ty domyśliłaś się nie tylko tego, kto go drażni i dlaczego, ale nawet udobruchałaś starego jastrzębia, zanim zdołał rozpętać spory. Twoi nauczyciele zapewnili mnie, że choć na lekcjach może nie należysz do najlepszych, to jednak nie można w żadnym razie powiedzieć, że znalazłaś się pośród najgorszych. Wracając zaś do ceremonii Wybrania, koteczku, trzynaście lat to wiek średni - pomyśl o Jadusie! On miał szesnaście i już od trzech lat uczył się w Bardicum! Albo o Terenie, na miłość Pani, toż to był mężczyzna już dzieciaty! Twój Towarzysz nie dorósł jeszcze na tyle, to zapewne dlatego. Wiesz przecież, że nie wybierają, póki nie ukończą co najmniej dziesięciu lat.

Wydawało się, że Elspeth zrobiło się jakby lżej na duchu.

- Chodźmy, moja kochana, głowa do góry, a odwiedzimy Rolana. Jeśli po przejażdżce na jego grzbiecie słońce ma rozpromienić twój dzień, to na pewno zezwoli ci na to.

Zatroskana twarz Elspeth wyraźnie się rozjaśniła. Uwielbiała jazdę konną tak samo jak taniec i walkę na miecze, a Towarzysz niezbyt często zgadzał się nosić kogokolwiek na grzbiecie poza swoim Wybranym. W przeszłości Rolan zezwalał na to i Elspeth przeżyła wtedy chwile, które oczywiście zaliczała do najpiękniejszych na świecie. To nie było to samo, co posiadanie własnego Towarzysza, ale przynajmniej dawało posmak.

Wspólnie opuściły salę szermierczą i skierowały się w stronę ogrodzonego, zalesionego terenu, który był domem dla Towarzyszy w Kolegium i gdzie znajdował się Gaj, to znaczy miejsce, w którym przed setkami lat Towarzysze ukazały się po raz pierwszy. Talia, choć starała się tego nie okazać, była poważnie zaniepokojona. W tej sytuacji, zważywszy pozycję Elspeth, trudno było przypuszczać, że tlące się zarzewie uda się tłumić jeszcze przez dłuższy czas. Napięcie dawało się we znaki Królowej, dziewczynce i zasiadającym w Kręgu Heroldom.

Niestety ani Talia, ani nikt inny nie widział rozwiązania.

Talię obudziły jakieś dziwne odgłosy w komnacie. Przestraszona nasłuchiwała. Było ciemno jak oko wykol. Nad jej głową coś chrobotało... Nagle przypomniała sobie, gdzie jest, i że to chrobocze otwarta okiennica tuż nad wezgłowiem łoża - co prawda przytwierdziła ją haczykiem na noc, ale teraz stukała szarpana porywistym wiatrem, który zerwał się, gdy spała.

Obróciła się, uklękła na poduszce i wyjrzała przez okno, starając się przebić wzrokiem ciemności. Niewiele udało się jej dostrzec - czarne garby listowia, odcinające się na lekko jaśniejszym tle trawy. Światło odbijało się od nie wypełnionej nawet w połowie tarczy księżyca. We wszystkich budowlach zalegały ciemności; gnane wiatrem obłoki zaciemniały światło gwiazd i księżyca. Jednak wiatr niósł już zapach brzasku; czuć było, że wschód słońca jest już za pasem.

Smagnięta ostrym podmuchem wiatru Talia zadrżała, przejęta chłodem. Zamierzała ponownie wsunąć się pod ciepłe koce, gdy nagle zobaczyła coś w dole, pod sobą.

Za ogrodzeniem Łąki Towarzyszy zamajaczyła jakaś drobna postać, widać ją było tylko dzięki odzieniu w jakimś jasnym kolorze.

Nagle domyśliła się, wiedziała, że samotna postać na dole to Elspeth.

Zeskoczyła z łoża i aż skrzywiła się, czując pod stopami zimne drewno. Nie tracąc czasu na zapalanie świecy, schwyciła naprędce ubranie. Miała zamęt w głowie, opadały ją co rusz to nowe myśli. Czy dziewczynka spaceruje we śnie? A może jest chora? Kiedy jednak niemal bezwiednie, nieśmiało dotknęła swą myślą jej umysłu, stwierdziła, iż Elspeth ani nie była pogrążona we śnie, ani nie czuła się zaniepokojona. Jakaś nagląca potrzeba pchała ją do przodu i dziewczynka wyraźnie zmierzała do określonego celu. Gdzieś na dnie mózgu zaświtała Talii myśl, że to być może niepokojące, jednak niemal w tej samej chwili poczuła ten sam nakaz i nie mogąc się mu oprzeć, odbiegła od okna.

Jakby we śnie, na poły zataczając się, wyszła do środkowej komnaty, po omacku odnalazła drzwi i krętymi schodami ostrożnie zeszła na dół - jedną dłoń przesuwając po gładkiej metalowej poręczy, a drugą po szorstkich kamieniach ściany. Trzęsła się tak, że aż dzwoniła zębami. Gęste ciemności na klatce schodowej przyprawiały jej serce o lekkie drżenie.

Jednak u stóp schodów było jasno od światła rzucanego przez wiszącą na ścianie latarnię. Ciemnawa, żółta światłość wypełniała wejście na korytarz wyłożony boazerią, tak dobrze oświetlony umieszczonymi na ścianach latarniami, że Talia odważyła się przebiec po kamiennych płytach posadzki, pokonując odległość do najbliższego wyjścia, jakie mogła znaleźć.

Wiatr uderzył w nią z furią; zadał jej cios tak mocny, że zaparło jej dech w piersi. Podmuch nieomal wyszarpnął jej drzwi z rąk i, chcąc nie chcąc, musiała strawić chwilę, zmagając się z nim, by je za sobą zamknąć. Teraz uzmysłowiła sobie, że dotąd nie mogła w pełni posmakować jego siły, bo jej komnata była osłonięta przez gmach Pałacu.

Znalazła się na zewnątrz skrzydła Heroldów, tuż obok wznosiły się stajnie Towarzyszy. Elspeth nigdzie nie było widać.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin