Rozdział 10. Wiadomość.pdf

(143 KB) Pobierz
82683054 UNPDF
Rozdział X
WIADOMOŚĆ
Nie zauważyłam nawet, kiedy minęły trzy miesiące i nastał grudzień. Oczywiście tutaj nie było ani
śladu niebezpiecznego śniegu, którego tysiące odbitych promieni mogło nas łatwo zdradzić. Zawsze
dbaliśmy o swoje bezpieczeństwo, odkąd stanowiliśmy taką zwartą grupę. Ja i Cullenowie.
Czas płynął mi zadziwiająco normalnie. Ani nie pędził na przód jak wystrzelony z katapulty, ani nie
wlekł się minuta za minutą. Po prostu posuwał się na przód, wraz ze mną. I Cullenami.
Nigdy nie rozmawialiśmy o tym, jak długo mogę pozostać, o tym, kiedy będę musiała ich zostawić.
Wszyscy wiedzieliśmy, że taka chwila prędzej czy później nadejdzie, ale odganialiśmy ją od siebie jak
najdalej. Na najdalszy margines świadomości. Zamiast tego po prostu cieszyliśmy się sobą,
wykorzystywaliśmy każdą okoliczność. Nie bałam się tego, że skończy nam się czas – mieliśmy go
pod dostatkiem. Bałam się, że ta delikatna, misterna konstrukcja, którą wypracowałam z Edwardem,
składająca się z półsłówek, aluzji, niczego wypowiedzianego czy otwarcie okazanego, runie w każdej
chwili. Od chwili w bibliotece ani razu nie rozmawialiśmy o naszych uczuciach, o przeszłości czy
przyszłości. Mojej i jego. Naszej. Nie roztrząsaliśmy żadnego czynu, muśnięcia dłoni, podania ręki,
akceptowaliśmy je bez słowa. Czasami dokładaliśmy dodatkowe linie do naszej konstrukcji, kiedy
inne, napięte do granic możliwości, pękały. Mimo że byłam wdzięczna za to wszystko, za jego
milczące starania i akceptację, coraz częściej ogarniała mnie panika. Wiedziałam, że wkrótce, już
zaraz, będę musiała podjąć jakieś decyzje. Każda będzie brzemienna w skutki, pozostawiająca ślady
na całej mojej egzystencji już na zawsze, nieodwołalnie. A tymczasem pławiłam się w czymś, co
można określić rzeczywistą iluzją. Mającą wszelkie znamiona czegoś realnego, solidnego, ale będącą
moim własnym wymysłem. Moim oraz Edwarda.
I Alice, która z radością zaczęłaby twierdzić i wmawiać całemu otoczeniu, że wciąż jestem
człowiekiem, byle niczego nie zepsuć. I nie mogłam jej za to winić. Prawdopodobnie
przemalowałabym się na oranż, żeby tylko uwiarygodnić jej wersję.
Teraz, jak ostatnio nam to weszło w zwyczaj, wracaliśmy razem z polowania. Oczywiście w trakcie
właściwej części całej wyprawy rozdzielaliśmy się na mniejsze grupki, ale do domu powracaliśmy już
razem. Jak wielka rodzina. Którą tak boleśnie nie byliśmy. Zazwyczaj wybierając się w głębsze,
bardziej niedostępne lasy towarzyszył mi Edward lub Carlisle – mieliśmy podobny styl polowania.
Nasza trójka, w przeciwieństwie do Emmetta czy Jaspera, traktowała posilanie się zwierzętami jako
zwykłą konieczność, poniekąd obowiązek. Robiliśmy to szybko, sprawnie i przede wszystkim, czysto.
Co prawda zabawnie było oglądać, jak Emmett prowokuje wszystko, co wpadnie w zasięg jego
wzroku, nie wyłączając Bóg wie jakich ptaszków czy najzwyklejszych zajęcy. Nawet mnie, nie
gardzącej praktycznie niczym, wydawało się to bardzo kretyńskie – uganianie się po całym lesie za
l a t a j ą c y m posiłkiem, który ostatecznie nie może być zaliczony nawet do kategorii „przekąska”.
Ale - jak mi zostało łaskawie wyjaśnione - „nie w tym rzecz, siostro. Liczy się zabawa, łapiesz?”.
Mężczyźni.
ξ
Po raz pierwszy od dawna byłam sama w domu.
Mimo że nie przeszkadzało mi wieczne towarzystwo kogoś obok mnie, cieszyłam się, że wreszcie nie
muszę się na nikogo oglądać.
Część z nich była na polowaniu, Carlisle w lecznicy, a Jasper, Emmett i Rosalie zostali zmuszeni do
wyprawy do miasta z Alice w celu uzupełnienia garderoby. Spodziewałam się ich wszystkich już
wkrótce, wiedziałam, że nie lubili zostawiać mnie samej. Myślę, że powodem wciąż byłą obawa, że
zniknę, jak tylko odwrócą wzrok. Że wszystko okaże się sprytną iluzją, wymysłem umysłu, chorym
żartem. Czasami też się tego bałam.
Panował okropny upał, mimo że słońce było szczelnie zakryte chmurami. Nie odczuwałam go,
temperatura była mi obojętna, jednak wszystko dookoła mnie tak. Przedmioty szybko się nagrzewały,
dotykając ich miałam wrażenie, że prawie wkładam dłoń do czegoś niebezpiecznie podobnego do
ognia. Powietrze było gęste, ciężkie, przelewało się dookoła jak niewprawnie wyrobione ciasto. Moje
płuca go nie potrzebowały, jednak ja zawsze oddychałam. Mogłam dzięki temu poznawać otoczenie
poprzez wszystkie wonie dookoła mnie, nawet takie, które wiedziałam, że zaraz nastąpią po
następnych. Akcja reakcja. Przewidywać pewne rzeczy. Poza tym oddychanie zbliżało mnie do
człowieczeństwa. Przypominało mi o tym, ze kiedyś było ono niezbędne, absolutnie konieczne do
przeżycia. Przywracało wspomnienia… Edward tyle razy musiał uważać żeby nie przytulić mnie zbyt
mocno, nie przycisnąć, pozbawiając źródła tlenu. Sama wiedziałam teraz, jak bardzo musiało go to
męczyć, irytować, frustrować. Sama nigdy nie czułam takich ograniczeń. Ani jako człowiek - prędzej
sama bym połamała siebie niż kogokolwiek innego, ani jako wampir – ci, na których mi zależało, byli
równie wytrzymali i zbudowani z granitu jak ja. Nie mogłam się z nim identyfikować, jednak
starałam się go zrozumieć, docenić to, jak bardzo jest teraz wolny, jeśli chodzi o stosunki ze mną.
Przynajmniej w pewnym stopniu.
Bardziej czułam niż wiedziałam, że Alice zaraz wpadnie do pokoju. Był już czas. Od kilku dni była
dziwnie niespokojna, przyłapałam ją kilka razy, jak rzucała w moją stronę dziwne spojrzenia. Nie
dałam jej odczuć, że cokolwiek zauważyłam. Nie była w stanie odczytać mojej przyszłości, jednak
brałam pod uwagę możliwość, że mogą ją nawiedzić niejasne przeczucia, dziwne strzępki, fałszywe
lub prawdziwe, niedokończone lub przerażająco kompletne w swoim prawdopodobieństwie.
Liczyłam się z tym. Zastanawiałam się, czy to jej stan powodują moje własne, coraz częstsze ataki
paniki, czy wręcz przeciwnie, to ja jestem powodem jej niepokoju. Nigdy nie mogłam być pewna. W
sumie to nie miało znaczenia. Tony często mi powtarzał, że chęci i pragnienia nie mają znaczenia,
ważne jest to, co z nich wychodzi. Ostateczne skutki. Dziwne, ludzie pragną tylu rzeczy. Nowego
samochodu, dzieci, fryzury, pieniędzy, zdrowia, nowej obroży dla psa, miłości, pocałunku, nowej
działki narkotyku… a my wampiry, mamy tak mało pragnień. Może to dlatego zawsze, zawsze są one
bardzo brzemienne. Cokolwiek się by z nimi nie stało, naznaczą one nasze życie, zmienią nas. A z racji
naszej natury, która nigdy się nie cofa, zawsze posuwa się do przodu, gotowa brać, ale nie oddawać,
zostają z nami już do końca istnienia. Jest to bardzo słodko-gorzkie, rozchodzące się po naszym całym
ciele. Pozostawiające dziwną gorycz z tyłu gardła, kłębiące się w nas już na samą myśl.
Tęskniłam za Tony’m. Potwornie. Odzywało się to wręcz bólem w dłoniach, na całej długości palców.
Niczego nie mogłam być tak pewna, jak tego, że jestem szczęśliwa, zadowolona, będąc teraz z
Cullenami. Jednak oni nie byli moim domem. Od ponad osiemdziesięciu lat był nim Tony. Zawsze
gdzieś przy mnie, bardziej z przodu lub z tyłu, idąc obok i trzymając mnie za rękę. Towarzysząc. A
teraz nie czułam jego obecności wcale. Pustka, martwa cisza. Incydent w Wenecji sprawił, że byliśmy
od siebie tak daleko, że nie potrafiłam nawet myśleć o nim dłużej niż kilka chwil. Zawsze szybko
zajmowałam sobie czymś umysł, co nie było trudne, zważywszy na ciągłą obecność kogoś dookoła
mnie. Cullenowie zawsze byli bardzo taktowni, udawali, że nie widzą jak czasami ogarnia mnie
przygnębienie. Zresztą, nie byłam pewna, czyje zdolności aktorskie wychodzą tutaj na jaw. Moje, w
ukrywaniu tego, co czuję, czy ich, kiedy pomijali to, co ich wprawne oczy wyłapały. Nie chciałam, by
się martwili bez powodu. Nie miało to sensu. Anthony i ja się spotkamy, nie musiałam być, Alice żeby
to przewidzieć. Prawdopodobnie się pogodzimy lub coś w tym stylu. Znów staniemy się
towarzyszami, bo nie potrafimy inaczej, zmiana tego łączy się ze zbyt wielkim bólem i stratą. A oni
nie musieli tego wiedzieć. Jeszcze nie. Wydarzenia mogą potoczyć się jak szklana kulka po
wyznaczonym torze lub polecieć karkołomnym torem na sam dół i się roztrzaskać w tysiące
odbijających tęczowe promienie odłamków. Nie chciałam ich martwić na zapas. Trzeba ich odrobinkę
okłamać. Żeby zostało chociaż trochę złotych linek.
Wiedziałam, co powiedziałby Tony. Znałam go tak dobrze i od tyle lat. Był najbliższą mi osobą, mimo
wszystko i przeciwko wszystkiemu.
Zakochany to takie głupie dziecko, Belladonna.
ξ
Czułam, że mój telefon wibruje w kieszeni.
W pokoju było jasno, wszystkie światła były zapalone. Często przesiadywaliśmy w jednym pokoju,
zajmując się czym tylko chcieliśmy. Potem, kiedy nadeszła już odpowiednia pora, gasiliśmy światła i
w ciemności żyliśmy dalej. W tym salonie zawsze byliśmy razem, cieszyliśmy się każdą chwilą
wspólnie. Mieliśmy częściowo odsunięte zasłony od strony okna wychodzącego na ulicę, by wpadało
przez nie światło wielu lamp. Nie dlatego, że ich potrzebowaliśmy, ale trzeba było utrzymywać
pozory, kryć się przed ludźmi. Sprawiać wrażenie normalnych, zwyczajnych mieszkańców tego
cichego i zielonego przedmieścia. Perfekcyjny Dr Carlisle Cullen i jego perfekcyjna rodzina. Oraz
najbliższa przyjaciółka jego najmłodszej adoptowanej córki Alice, Bella.
Już nie Isabell.
Wszyscy byli czymś zajęci, wyciągnięci wygodnie na kremowo-zielonych kanapach. Zajęci swoimi
sprawami, swoimi rozrywkami. Edward był tuż obok mnie, w odległości paru centymetrów,
zajmował prawie całą kanapę. Z rozbawieniem zauważyłam, że dziwnie podkurczył nogi i zgiął się w
pół, żeby tylko mnie nie dotknąć. Chyba myślał, że mnie to drażni, denerwuje, wprawia w
zakłopotanie. Miał rację, tylko że te uczucia nie kierowałam w jego stronę, tylko w moją własną.
Reakcje mojego organizmu, a co gorsza, umysłu, wymykały się coraz częściej spod kontroli. Co nie
wprawiało mnie w najlepszy humor.
Czułam zapach książki, którą czytał. Intensywny, drzewny, pachnący kurzem, popiołem i starością.
Spojrzałam szybko na stronę, którą się właśnie zajmował. Uśmiechnęłam się lekko. Edward gustował
w klasykach, lubił historie, w których mógł doszukiwać się dwuznaczności, czasami nawet inspiracji
czy pomocy. Ale o wiele częściej wolał żonglować tekstami i ich motywami. Tym razem wziął się,
zapewne po raz któryś, za „Wiele hałasu o nic” Shakepearea.
Alice bezmyślnie rzucała spojrzenia na ulicę. Nic się na niej nie znajdowało, była idealnie spokojna i
uśpiona. Jej ręka wędrowała do włosów i przeczesywała je, następnie przerzucała strony katalogu,
wracała do włosów, następne spojrzenie na ulicę, na mnie, na gazetę, na Edwarda, na ulicę. Zupełnie
jakby starała się coś robić, tylko dlatego, że nie wiedziała co. Zastanawiało mnie, co dokładnie widzi.
Wiedziałam, że nie było to nic konkretnego, inaczej Edward już by szalał po pokoju, a nie spokojnie
zajmował się perypetiami Beatrice.
Telefon wciąż wibrował w mojej kieszeni.
Namolnie i intensywnie. Dziwiłam się, dlaczego nikt nie zwraca na niego uwagi. Jak dla mnie to
odzywał się on dźwiękiem tak przejmującym, jasnym w swej prostocie, że nie potrafiłabym go
zignorować nawet gdybym mogła.
Spojrzałam jeszcze raz na Edwarda. Wciąż pachniał dla mnie słońcem, ciepłem, odzywającym się
znajomym dreszczem biegnącym wzdłuż kręgosłupa.
Taka szkoda.
Wstałam, szybko i zwinnie, nie dotykając go ani nie wydając żadnego dźwięku, nie spoglądając na
nikogo, zachowując się, jakbym robiła coś zwyczajnego. Nie wiem, na co miałam nadzieję.
Wszyscy podnieśli wzrok, przerwali rozmowy i swoje zajęcia. Patrzyli na mnie. Najpierw z
uśmiechem, który z każdą mijającą sekundą coraz bardziej zamieniał się w coś bardziej
nieokreślonego. Alice miała pustą twarz, zupełnie zaprzestała jakichkolwiek ruchów. Cecile
wyglądała na najbardziej zaniepokojoną z nich wszystkich. Znałam ją już trochę lepiej, chociaż nie tak
dobrze, jak bym chciała. Chyba się mnie trochę obawiała. Nigdy nie przebywała ze mną sam na sam, a
jak już, to rzucała na mnie dziwne spojrzenia, w których nieśmiałość mieszała się z czymś cieplejszym
i niepokojącym. Kilka razy przyłapałam ją na mówieniu rzeczy, które, jak mi się wydawało,
powinnam zrozumieć w lot, wnioskując z jej min. Starałam się być wobec niej jak najbardziej
przyjacielska i cierpliwa, dziwnie niezadowolona, że jakiś członek Cullenów nie był mi tak bliski jak
reszta. Kładłam to na krab czasu i wydarzeń w angielskim lesie.
W całej tej ciszy można było usłyszeć tylko i wyłącznie wibracje mojego telefonu, który wydawał
bardziej mdłe i martwe, niż przejmujące dźwięki, co chwilę brzęcząc przy moim udzie.
Przesunęłam powoli wzrokiem po wszystkich.
Czułam pełzający coraz szybciej i szybciej po ciele, uderzający prosto do głowy, żal.
- Wybaczcie, muszę odebrać.
Nigdy, przenigdy nie rozmawiałam z ich towarzystwie przez telefon. Nie używałam Internetu. Byłam
odcięta od czegokolwiek, lub raczej kogokolwiek, innego niż oni. Nie żeby mi to przeszkadzało,
cieszyłam się z tej dziwnej wolności i swobody. Nie mieli pojęcia, co może oznaczać taki telefon,
przyjacielską pogawędkę, najlepsze życzenia, moc uścisków, czy coś zupełnie innego. Myślę, że
jednak przeczuwali, gdzieś podskórnie, w najgłębszych warstwach podświadomości, że zaraz pęknie
bardzo wiele złotych linek.
Wiedziałam, że muszę opuścić to pomieszczenie, jeśli chcę odebrać ten telefon.
Skierowałam się w stronę drzwi prowadzących na taras, wymijając błyskawicznie każdy mebel i
każdą osobę, nie spoglądając już na nikogo więcej. Trzymając wzrok skierowany przed siebie, bez
trudu przebijając gorącą, mimo nocy, ciemność.
Drzwi cicho kliknęły, kiedy je zamykałam.
Miałam bose stopy, często nie zakładałam butów chodząc po domu. Wydawało mi się to o wiele
lepsze niż kulenie się w fotelu w brudnych trampkach. I nie żeby było mi zimno. Czułam gałązki
pękające pod moim naciskiem, zamieniające się szybko w kilka drzazg. Jakieś świerszcze cykały,
pomniejsze owady chmarami wisiały zawieszone nad krzakami, których woń już powinna do mnie
dotrzeć. Powietrze leniwie mnie otulało, wydawało mi się, że nie ma konkretnego zapachu, jest
zupełnie jednolite. Żadna jego część nie różniła się od poprzedniej, mimo że brnęłam do przodu,
zatrzymując się w końcu przy samej granicy rozległego ogrodu Esme.
Otworzyłam klapkę telefonu.
Jestem pewna, że od chwili, kiedy tylko zaczął wibrować, nie minęła nawet pełna minuta. Nie
słyszałam już świerszczy, nie przeszkadzało mi nieruchome powietrze, moje zmartwienia i dylematy
straciły wszelkie znaczenie w chwili, kiedy tylko usłyszałam głos mówiącego. Liczyło się zupełnie coś
innego.
Czy po tym wszystkim, co wydarzy się w najbliższej przyszłości, będę w stanie jeszcze tu do nich
wrócić.
ξ
Byłam z powrotem w salonie po około pięciu minutach. Zawsze porażała mnie świadomość tego, jak
wiele może się wydarzyć w najmniejszych ułamkach czasu. Ktoś się rodzi, ktoś umiera, ktoś kocha,
ktoś zostawia. Odwieczny cykl, nie dający się oszukać nawet nieśmiertelnym, takim jak ja.
Nikt nie zmienił swojej pozycji, wszystko wydawało się bez zmian. Książki, szachy, magazyny wciąż
znajdowały się w ich rękach lub na kolanach. Wyjątkiem był Edward, który swoją lekturę
pieczołowicie odłożył na mahoniowy stolik. Spoglądał na mnie, siedząc lekko zgarbiony na tej samej
kanapie. Trał o siebie swoje dłonie, w geście, który zwykle służył ludziom w celu ich rozgrzania. Miał
zrezygnowane spojrzenie, spokojne. Takie topazowo pewne. Oczy przypominały mi zastygniętą
żywicę. Nie bursztyny, one odbijały światło, lśniły. Teraz były absolutnie matowe. Nienawidziłam
siebie za to, że będę musiała za chwilę przypieczętować wszystkie jego najgorsze podejrzenia i myśli.
Dywan lekko szeleścił, kiedy stanęłam obok kanapy. Był miły w dotyku. Chyba ciepły, wełniany.
Miękki. Przytulny i wręcz krzyczący, żeby nigdy go nie opuścić.
Zrobiłam jeszcze jeden mały kroczek do przodu, zupełnie na przekór własnym pragnieniom.
Nagle poczułam, że w ustach czuję smak kurzu. Lepkiego, nieświeżego, starego i jednocześnie
przeraźliwie suchego, nie pozwalającego powiedzieć ani słowa bez odezwania się bólu w przełyku i
całej klatce piersiowej. Przełknęłam szybko jad.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin