King William - Przygody Gotreka i Felixa 07 - Zabójca Gigantów.rtf

(731 KB) Pobierz

 

William King

 

Zabójca Gigantów

 

Przygody Gotreka i Felixa cz. VII

 

Tłumaczył Grzegorz Bonikowski

 


To mroczna, krwawa era. Czasy demonów i czarnoksięstwa. To era bitew i śmierci, a także końca świata. Pośród ognia, płomieni i szaleństwa jest to także czas wielkich bohaterów, śmiałych czynów i wielkiej odwagi.

W sercu Starego Świata rozciąga się Imperium, największe i najpotężniejsze z królestw ludzi. Słynie ze swoich inżynierów, czarodziejów, kupców i żołnierzy. To kraina ogromnych gór, szerokich rzek, ciemnych lasów i rozległych miast. Z wyżyn tronu w Altdorfie włada nią Imperator Karl-Franz, wyświęcony potomek założyciela tego państwa – Sigmara i powiernik jego magicznego miota bojowego.

Ale te czasy dalekie są od spokoju. Wszerz i wzdłuż Starego Świata, od rycerskich zamków Bretanii do skutego lodem Kisleva na dalekiej północy, zewsząd słychać doniesienia o zbliżającej się wojnie. W niebotycznych Górach Krańca Świata plemiona orków szykują się do kolejnej napaści. Zbóje i odstępcy nękają dzikie ziemie Księstw Granicznych na południu. Pojawiają się plotki o podobnych szczurom istotach, skavenach, które wynurzają się z rynsztoków i bagien we wszystkich krainach. Na północnych pustkowiach nie ustępuje wieczna groźba Chaosu, demonów i zwierzoludzi wypaczonych przez nikczemne moce Mrocznych Bogów. Gdy pora rozstrzygającej bitwy zbliża się coraz bardziej, Imperium potrzebuje bohaterów, jak nigdy wcześniej.

 

 

„Sylvania okazała się być siedliskiem przerażających rzeczy. Straszliwe wydarzenia w Zamku Drakenhof przepełniły nas smutkiem i strachem. Zapobiegliśmy powstaniu wielkiego koszmaru, ale zapłaciliśmy straszną cenę. Nie było widać końca walk i przerażenia. Gdy tylko pokonaliśmy naszego nieumarłego wroga, los rzucił nas prosto w objęcia nowej, jeszcze bardziej desperackiej przygody. Wiązało się z nią niepojęte dziedzictwo dawno umarłej rasy oraz spotkanie z największym żyjącym czarodziejem tamtych czasów, a także bitwy z przeciwnikami straszniejszymi i groźniejszymi niż niemal wszystko z czym zmierzyliśmy się wcześniej. W trakcie tych przygód dowiedziałem się więcej o tajemnej historii naszego świata niż chciałbym kiedykolwiek wiedzieć, a moje życie i dusza znalazły się w największym niebezpieczeństwie. Nawet teraz, gdy spoglądam wstecz na te przerażające wydarzenia, jestem zdumiony, że przetrwałem. Wielu z moich towarzyszy nie miało tyle szczęścia...”

– Fragment z Moich Podróży z Gotrekiem, Tom IV, spisany przez Herr Felixa Jaegera (Wydawnictwo Altdorf, rok 2505)

 


Prolog

 

Ziemia zatrzęsła się. Wokół rozlegały się krzyki przerażonych. Wielkie budowle chwiały się w posadach. Posągi bóstw spadały z podwyższeń w kaplicach prastarych świątyń, rozbijając się na tysiące odłamków, gdy ziemia szarpała się niczym konający wąż. Biegi ulicami starożytnego miasta widząc trwogę na twarzach jego ludu. Mijał rozpadające się dwory, w których zapomniane duchy poprzednich właścicieli pojękiwały cicho ze strachu. Potężna kolumna Żeglarza wznosząca się przed nim zadrżała, a potem runęła. Król Feniks wzleciał ze swego wysokiego postumentu. Jego rozłożone ramiona wydawały się wymachiwać z przerażenia podczas upadku na ziemię.

Gdy wspiął się na wysokie wzgórza wyrastające nad ogromnym portem, rzut oka na szczyty otaczające miasto potwierdził najgorsze przypuszczenia. Góry płonęły światłem dzikiej magii uwolnionej spod kontroli. Nawet z tej odległości wyczuwał tę nieposkromioną moc i nie musiał rzucać zaklęć jasnowidzenia, by wiedzieć, że działo się coś bardzo złego ze starymi zaklęciami jakie chroniły jego kraj i lud.

Nagle – nie był do końca pewien jak to się stało – znalazł się na szczycie wielkiego muru, który od dziesiątków stuleci strzegł wybrzeża. Spoglądając na morze dostrzegł coś, czego obawiał się najbardziej. Pędem zbliżała się olbrzymia fala, dwukrotnie wyższa od muru, pchana siłą która mogła zmiażdżyć miasto. W jej wnętrzu ryczały, zawodziły i próbowały uwolnić się ogromne morskie bestie wyrwane z głębin otaczających wyspiarski kontynent. Siła, dzięki której potrafiły w ciągu kilku sekund rozerwać nawet największy okręt, okazywała się bezużyteczna w uścisku tej przerażającej, morderczej fali.

Wiedząc, że czyni to na próżno, przygotował się na przyjęcie uderzenia i chciał przyciągnąć do siebie całą posiadaną moc. Nie spodziewał się, by mógł to przetrwać. Chciał postawić najsilniejsze zapory magiczne, ale z jakiegoś powodu, tak jak się obawiał, nic z tego nie wyszło. Moc sączyła się niczym leniwy strumień, podczas gdy wcześniej skąpałby się w potężnej energii.

Fala, stukrotnie przewyższająca wzrost najwyższego z ludzi, wznosiła się nad jego głową i rosła gotowa przełamać się. W pewnej chwili spojrzał w oczy uwięzionego potwora morskiego czując, że mają ze sobą coś wspólnego, a potem wielka, różowa paszcza rozwarła się – w cieniu fali zalśniły zęby długie jak miecze i potężna fala runęła naprzód, by przebić się przez mur z przerażającą, niepowstrzymaną siłą.

Przemknęła nad nim, miażdżąc go, topiąc, ciskając w głębiny i pomknęła dalej, by zmieść z oblicza planety ostatnie i największe miasto elfów.

Nagle znalazł się gdzieś indziej – w miejscu, które nie było miejscem, w czasie, który pozostawał poza czasem. Były tam obecne istoty ani umarłe, ani żywe – potężni magowie. Na ich twarzach wyryły się eony bólu, blizny po zmaganiach, w których nie powinien uczestniczyć żaden ze śmiertelników. Nawet on sam, uznawany za jednego z największych czarodziejów świata, był przytłoczony potęgą otaczających go zaklęć. Co więcej, przerażała go świadomość w jakim miejscu i w jakim czasie się znalazł.

Cieniste byty tańczyły wokół bezustannie odprawiając rytuał, którego nie wolno im było przerwać pod groźbą doprowadzenia świata do katastrofy. Przypominali upiory, a ich ruchy były powolne i zbolałe, jak u mechanicznych figur krasnoludów, których mechanizmy powoli zamierały. Wiedział, że kiedyś byli elfami, największymi czarodziejami swoich czasów, którzy poświęcili się, by ocalić swój kraj i lud.

– Witaj, dziedzicu krwi Aenariona – odezwał się prastary głos. Był suchy, zdarty, ale nadal słychać w nim było śpiewny akcent z gór Kaledoru.

– Witaj, Władco Smoków – odpowiedział, wiedząc kogo miał przed sobą. Zastanawiał się, czy to mógł być sen, chociaż wiedział, że tak nie było.

– A zatem nadal jesteśmy pamiętani pośród żywych? – odezwał się głos.

– Pamiętani i szanowani.

– To dobrze. To zapłata za nasze poświęcenie.

W głosie wyraźnie brzmiała nuta rozżalenia. Nie dziwiło go to. Zapewne sam użalałby się nad sobą, gdyby przez pięć tysiącleci pozostawał uwięziony w centrum wielkiego wiru, starając się utrzymać sieć zaklęć, jakie unosiły wyspę-kontynent na powierzchni wód.

Wizja zadrgała jak odbicie na powierzchni poruszonej wody. Przerażające, upiorne postacie wydały się znikać, z czego był rad. Powinien pozwolić im odejść, ale wiedział, że nie bez powodu sprowadzono go do tamtego miejsca.

– Dlaczego tutaj jestem? – wykrzyknął, a jego słowa odbijały się echem jakby zabrzmiały w nieskończonych jaskiniach i rezonowały w odległych wiekach.

– Stare bariery upadają. Ścieżki Pradawnych zostały otwarte. Nie możemy utrzymać Splotu.

– Co mam uczynić?

– Znajdź źródło zakłóceń. Odszukaj Wyrocznię Prawdomówców. Ona powie ci wszystko, czego musisz się dowiedzieć. Zamknij pradawne przejścia. Ruszaj niezwłocznie i samotnie. Po drodze znajdziesz sprzymierzeńców, w nader niespodziewanych postaciach. Idź. Zostało niewiele czasu. Nawet ten przekaz osłabia nas, a musimy zachować resztkę sił jaka nam pozostała.

Słowa jeszcze nie wybrzmiały z głębi nieskończoności, gdy głos zaczął słabnąć. Słysząc to poczuł, że ogarnia go wielki strach.

 

Arcymag Teclis gwałtownie usiadł ściągając jedwabne prześcieradła z nagich sylwetek swoich towarzyszek. Okrywał go zimny pot – czuł ten zapach przebijający się ponad piżmowe aromaty okrywające dwie kurtyzany.

– Cóż takiego, mój panie? – spytała Shienara. Na jej pięknej, pociągłej twarzy malowała się troska. – Co cię gnębi?

– Nic – skłamał, podnosząc się z łoża i utykając przeszedł przez komnatę. Sięgnął po puchar i kryształową karafkę wina rżniętą w kształt smoka.

– To były znowu te sny? Koszmary?

Rzucił jej zimne spojrzenie.

– A cóż ty wiesz o koszmarach? – spytał.

– Mówiłeś przez sen, mój panie. Rzucałeś się niespokojnie, więc domyśliłam się...

Przyglądał się jej długo i przenikliwie. Jego liczni wrogowie dobrze by zapłacili, aby usłyszeć te słowa.

– Nie było żadnych koszmarów – powiedział czerpiąc moc. Inaczej jak we śnie, przepłynął przez niego silny strumień energii. – Nie było żadnych snów. Powinnaś zapomnieć o takich rzeczach.

Jej piękna twarz przez chwilę wyrażała całkowitą pustkę, gdy zawładnęło nią zaklęcie. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się pytająco.

– Śpij – powiedział – a gdy się obudzisz, niczego nie będziesz pamiętać.

Natychmiast osunęła się i znieruchomiała obok ciała swojej bliźniaczki. Wzruszył ramionami, żałując, że sam nie potrafi spać tak twardo. Wiedział, że już nigdy nie będzie tego potrafił bez pomocy magii, a na to nie mógł sobie pozwolić. Poczuł chwilowe wyrzuty sumienia, że potraktował w ten sposób elfkę, ale to były dziwne i złe czasy. Potrzeba zachowania bezpieczeństwa była najważniejsza. Pradawni wrogowie poruszyli się. Stare bóstwa zaczęły się budzić. Każda wyrocznia i każdy jasnowidz, jacy znaleźli się między tamtym miejscem a dalekim Katajem – wszyscy głosili nadejście zagłady. To samo mówiły jego tablice gwiezdne. Pociągnął łyk cierpkiego wina. Przełknął je gładko.

Wykonał gest i szata przefrunęła przez całą komnatę, po czym owinęła się wokół jego nagiej sylwetki. Założył parę ciżem wykonanych z najlepszego jedwabiu z Kataju. Wyciągnął rękę, do której wskoczyła laska. Utykając wyszedł z pomieszczenia i szedł zimnymi, rozbrzmiewającymi echem salami rodowej siedziby. Kierował się do pracowni wiedząc, że jak zawsze postara się znaleźć pokrzepienie w wiedzy. Kilku wiekowych posługaczy, którzy nadal nie spali, rozpierzchło się na widok jego zmarszczonego czoła. Rozumieli, że nie należało przerywać rozmyślań ich pana.

Wiedział, że nadchodziły mroczne czasy. Nie mógł już dłużej ignorować snów. Zresztą, dawno temu nauczył się, że to byłoby nierozważne.

Jego pracownia ukryta w najgłębszych piwnicach pod dworem zapewniała mu prawdziwe schronienie. Wchodząc do niej wymówił słowa rozkazu. Natychmiast na swoich miejscach pojawiły się magiczne zapory. Powietrze migotało od ich spętanej mocy. Nawet najpotężniejszy demon nie mógłby przez nie przeniknąć.

Uwięziony homunkulus obrócił się powoli w słoju płynu konserwującego. Wykonał obsceniczny gest w kierunku swego pana, który przeszedł obok. Stworzenie nie było zachwycone swoim domem. Na jego karku pulsowały maleńkie skrzela. Cienkie skórzaste skrzydła mąciły ciecz, w których pływał. Teclis posłał mu zimny uśmiech i stwór zamarł w pół ruchu. Niewiele rzeczy na tym świecie i poza nim, miało odwagę drażnić maga gdy dopadł go zły humor.

Przeszedł przez komnatę mijając uporządkowane nisze zawierające tajemnicze przyrządy i szczegółowo opisane serie woluminów w setkach żywych i martwych języków. Wreszcie znalazł to, czego szukał – dziwny aparat, który wydobył z ruin starożytnego katajskiego miasta niemal dwa stulecia wcześniej. Była to masywna sfera oksydowanego brązu, pokryta wyrytymi dziwnymi runami, które przypominały dzieła upadłych mieszkańców Lustrii.

Teclis zasiadł ze skrzyżowanymi nogami przed Sferą Przeznaczenia i zadumał się nad swoim snem. Przeżył go już po raz trzeci w ciągu niepełnego miesiąca. Za każdym razem wizja była bardziej wyraźna i żywa od poprzedniej. Po raz pierwszy jednak przemówili do niego starożytni. Czy naprawdę rozmawiał z duchami prastarych czarodziejów, którzy chronili jego ziemię? Czy sięgnęli przez bariery, które ich wiązały i nawiązali z nim kontakt? Uśmiechnął się ponuro. Wiedział, że możliwe było zsyłanie snów, które miały ostrzegać lub ranić, ale wiedział również, że czasami w snach przemawiała do niego tylko jego najgłębsza podświadomość. W ten sposób nadawała kształt jego lękom i przeczuciom. Próbowała go o czymś ostrzec jakaś przyjazna siła, albo jego ukryte instynkty – nie było istotne, które z nich. Należało działać.

Nie musiał być wielkim czarodziejem, by domyślić się, że na świecie działo się coś złego. Raporty od kapitanów Orłów przynosiły katastrofalne wieści z najdalszych krain. W Kataju wodzowie podnieśli rebelię przeciwko Pomazańcowi Niebios. W Arabii fanatyk, który zwał siebie Prorokiem Prawa podburzał ludność nawołując do oczyszczenia ich ziemi ze zła... a w jego definicji zła mieścił się każdy, kto nie był człowiekiem. W miastach swojego podziemnego imperium kłębiły się niespokojne skaveny. Oddziały Wiedźmiego Króla ponownie wkroczyły na ziemie Ulthuanu. Elfie armie zbierały się przed wymarszem na północ, by się im przeciwstawić, a ich floty stale patrolowały północne morza. A miesiąc wcześniej Teclis został wezwany tutaj, do Lothern i na dwór Króla Feniksa, aby omówić te sprawy, po czym nakazano mu przygotowanie się do wojny.

Przesunął dłonie nad sferą. Metalowe wstęgi osłony zapadły się w sobie odsłaniając mlecznobiały klejnot, który pulsował własnym wewnętrznym światłem. Mag wypowiedział słowa inwokacji, które znalazł w zwoju pochodzącym z czasów panowania Bel Korhadrisa, sprzed niemal trzech tysięcy lat i na powierzchni kuli zatańczyły światła. Pstryknął palcami i świece halucynogennych kadzideł ze skoncentrowanych liści czarnego lotosu zamigotały i zapłonęły. Zaczerpnął głęboko ich dymu i w pełni otworzył magiczne zmysły wyczuwając jak jego punkt widzenia zapada się wsysany w głąb kryształu. Przez długą chwilę nic się nie działo. Widział tylko czerń, słyszał jedynie przytłumione uderzenia swojego serca. Kontynuował wypowiadanie inwokacji tkając bez wysiłku zaklęcie, którego opanowanie zajęłoby słabszemu magowi cale życie.

Teraz wydawało mu się, że unosi się nad Ulthuanem. Widział doskonale nawet w ciemnościach i dostrzegał rzeczy, które były widoczne tylko dla maga. Widział strumienie magii pętane przez kamienie strażnicze, które utrzymywały wyspiarski kontynent ponad falami. Wyspa, tysiąclecia wcześniej podniesiona działaniem planetarnej magii pradawnych, potrzebowała obecnie tej samej magii, by nie dopuścić do zapadnięcia się kontynentu pod powierzchnię morza. W swoich snach przemówił do tych, którzy podtrzymywali te zaklęcia. Wiedział, że to miało duże znaczenie. Zauważał drobne przebłyski, które były śladem magii utrzymywanej przez podobnych mu czarodziejów, znakiem zawiłych struktur zaklęć tkanych przez mistrzów najbardziej magicznego ludu na całym świecie.

Wyczuwając zakłócenie w przepływie mocy posłał pędem swoją świadomość w kierunku jego źródła. Daleko na północy wyczuł obecność osobliwości czekającej na najdalszym biegunie. Niespokojnie pulsowała energią wieszcząc bliski koniec świata. Nadal nie rozbudziła się w pełni, a jednak...

W ciągu kilku uderzeń serca jego duchowy wzrok przemknął nad Pustkowiami Chaosu, tak blisko polarnego wynaturzenia, jak tylko się ośmielił, mijając wielkie hordy zakutych w czerń wojowników obozujących na zimnych równinach oraz ohydne legiony rogatych zwierzoludzi, którzy ciągnęli za nimi. Widział potężne strumienie chaotycznej energii, które pędziły ponad nimi wiatry magii, ale nie dostrzegł tam niczego, co mogłoby wywołać jakiekolwiek zakłócenia w jego wyspiarskim domu. Tym niemniej, rozmiary tej olbrzymiej armii najeźdźców były niepokojące. Była większa niż wszystko, co mogły zgromadzić zdziesiątkowane siły elfów, a wiedział, że to był tylko niewielki fragment hordy jaką zbierały mroczne potęgi.

Wysłał sferę przez niebo w stronę starożytnego miasta Praag i zobaczył, że nadal leżało w ruinach, chociaż jego mieszkańcy dzielnie podejmowali wysiłki, aby je odbudować. Co ciekawe, obecne były tam też krasnoludy. Najwyraźniej odwieczni wrogowie jego ludu przybyli, by pomóc ludziom w tej godzinie potrzeby.

Pozwolił swoim oczom spocząć na masywnej cytadeli jakby owiniętej w zaklęcia, których nawet on nie potrafił przeniknąć i zastanawiał się, cóż takiego trzymano w głębiach pod tym ufortyfikowanym szczytem. Jaka pradawna tajemnica wciąż na nowo przyciągała armie Chaosu do tego miejsca? Jakie starożytne przysięgi wiązały ludzi zmuszając do odbudowy ich nawiedzonego miasta w obliczu nieprzerwanego cyklu destrukcji? Domysły były interesujące, ale prowadziły donikąd. Stanowiły tylko potwierdzenie tego, o czym już słyszał: w Starym Świecie trwała największa inwazja od stuleci i obawiał się, że do jej odparcia nie wystarczą siły ludzi i krasnoludów.

Unosił wzrok coraz wyżej, aż zobaczył pod sobą krzywiznę śpiącego świata, linie mocy przepływające przez noc niczym olbrzymia sieć, jaką dostrzegał poprzez białe, turbulentne spirale obłoków. Przyjrzał im się uważnie szukając wskazówek i znalazł je. Linie mocy z leżącej na północy wyspy Albion, które normalnie płynęły do Ulthuanu, teraz były niezwykle słabe. Chwilami migotały i zanikały. Czasami płonęły jasno i potężne impulsy energii pędziły nad morzem w kierunku wyspiarskiego kontynentu. Pulsowanie mocy z głębi Pustkowi Chaosu docierało do Albionu, a potem zanikało. Strumienie z Albionu wybiegały naprzód i rozpływały się w stronę Imperium, Bretonii i Ulthuanu.

Co się tam działo? Jaka magia to sprawiała? Te sieci energii pochodziły z najbardziej zamierzchłych czasów – co mogło wykorzystywać je do swoich celów? Nic dobrego – tego był pewien. Pchnął swój punkt widzenia zamknięty w sferze do Albionu. Sfera pomknęła ku magicznym barierom jakie otaczały wyspę, w skłębione mgły i tam zatrzymała się całkowicie i ostatecznie.

Niedobrze – pomyślał. Albion zawsze pozostawał otoczony zaklęciami o wielkiej mocy, które miały go chronić przed oczami cudzoziemców. Te zaklęcia z pewnością nadal działały. Nie – pomyślał – to nie całkiem prawda. Była w nich subtelna skaza – zła, albo czegoś innego.

Krótko zastanawiał się nad tym, co zobaczył i w jego umyśle zaczęło kiełkować przerażające podejrzenie. Przypomniał sobie fragmenty pewnych zakazanych tekstów z pradziejów, spisanych przez szalonych elfich magów u zarania czasu. Były to legendy o najdawniejszych bogach tego świata, które opowiadały o rzeczach, o jakich lepiej zapomnieć. Ale najwyraźniej ktoś je pamiętał. Ktoś poruszył rzeczy, których nie należało dotykać. Jego serce ścisnął strach, gdy zastanowił się nad tym. Musiał zasięgnąć rady u pewnych prastarych źródeł i należało to zrobić natychmiast. Jeśli jego podejrzenia były prawdziwe, istotnie nie było ani chwili do stracenia.

 

Świt zastał Teclisa na balkonie biblioteki, z książką rozłożoną na kolanach i twarzą wspartą na dłoniach. Stary dwór wybudowany na zboczu najwyższego wzgórza górującego nad miastem Lothern zapewniał wspaniały widok na wybrzeże. Morze było gładkie i spokojne jak sadzawka; jego powierzchni nie zakłócał nawet najmniejszy ślad olbrzymiej fali z jego koszmarów.

Przez chwilę żałował, że nie mógł być z powrotem w wieży Hoeth, mając w zasięgu rąk największą bibliotekę na świecie, wraz z innymi czarodziejami, z którymi mógł się skonsultować. Ale to było nierozsądne życzenie. Do tego miejsca sprowadziła go polityka. Nie lubił tu przebywać, w majątku, który dzielił ze swoim bratem. Nie lubił go, gdy byli dziećmi i to się nie zmieniło. Przypuszczał, że sprawiało to zbyt wiele starych wspomnień, zbyt liczne pamiątki długich wieczorów choroby i kalectwa. Czuł się tu jak w hospicjum albo jednej ze świątyń eutanazji, dokąd udawali się zmęczeni życiem, by zakończyć swe żywota w spokoju i komforcie.

Odsunął od siebie te myśli. W tym momencie ziemia zadrżała. To był bardzo delikatny wstrząs. Po powierzchni wina w jego kielichu ledwo przebiegły zmarszczki. Ściany starego pałacu lekko drgnęły. To mogło być naturalne trzęsienie ziemi, ale wątpił w to. Wszystkie znaki były wyraźne. Coś zakłócało pradawne zaklęcia, które spajały kontynent Ulthuanu i powstrzymywały go przed ponownym zniknięciem pod falami. A jeśli czegoś się nie zrobi, jego koszmary staną się prawdą.

Wszedł Aldreth, jeden z jego najstarszych służących. Teclis wiedział, że to było coś ważnego. Stary elf otrzymał rozkaz, by nie przeszkadzać panu sprawami o wadze mniejszej niż wezwanie od samego Króla Feniksa.

– Twój brat, panie, pragnie z tobą rozmawiać – oznajmił.

Teclis uśmiechnął się gorzko. Nie sposób było zaprzeczyć, że znalazł się w domu. To miejsce należało tyleż samo do niego, jak do Tyriona, a służba była równie lojalna wobec jego bliźniaka, jak wobec niego. Pomyślał jadowicie, że zapewne bardziej lojalna wobec brata. Oczywiście, jego brat odejdzie, jeśli Teclis wyrazi pragnienie pozostania w samotności. Miał maniery równie doskonałe jak wszystko inne, co się z nim wiązało. Teclis odwrócił wzrok ponownie ku morzu. Zauważył, że tego dnia był w paskudnym nastroju.

– Wprowadź mojego brata – odezwał się. – I przygotuj jedzenie, jeśli sobie tego zażyczy.

– To trochę wczesna pora na popijanie wina – powiedział Tyrion wkraczając na balkon. W jego głosie brzmiała nuta wyrzutu, który równał się grzmiącemu chórowi nagany od kogokolwiek innego. Teclis spojrzał na brata. Był tak wysoki, wyprostowany. Miał zgrabne kończyny, a twarz tak szczerą i otwartą. Jego głos był piękny jak świątynny dzwon bijący na powitanie jutrzenki. Zdumiewał się, że to olśniewające stworzenie może być jego bliźniakiem. Wydawało się, że bogowie, którzy obsypali Tyriona wszelkimi darami pozostawili jego brata jako niedokończone dzieło.

– Rozumiem bracie, że to oznacza, iż nie przyłączysz się do mnie? Wiedział, że nie jest sprawiedliwy. Bogowie dali mu dar magii nieporównywalny z niczym na świecie tych czasów, a także wolę niezbędną, by używać tej potęgi jak należy. A jednak, bywały chwile, gdy z chęcią zamieniłby to wszystko na niewymuszoną popularność Tyriona, jego swobodę i dworskość, zdolność do zachowania pogody ducha nawet w najgorszych czasach, a także jego oszałamiająco dobre zdrowie.

– Wręcz przeciwnie. Moim braterskim obowiązkiem jest pilnowanie, żebyś nie pił samotnie. Tylko bogowie wiedzą, do czego mogłoby to doprowadzić.

To było właśnie to – słynny urok, umiejętność zmiany klimatu sytuacji za pomocą uśmiechu i pozornie nieprzemyślanego żartu. Tyrion sięgnął po puchar i nalał sobie do pełna. Nie było w tym geście żadnej formalności, ani śladu niekończących się pustych rytuałów, którymi Teclis tak bardzo gardził podczas spotkań elfiej społeczności. To był niedbały gest wojownika czującego się bardziej u siebie w obozie wojskowym niż na dworze Króla Feniksa, a jednak jego brat wiedział, że właśnie to najlepiej uspokoi bliźniaka. Teclis rozumiał dlaczego na dworze bywali tacy, którzy przyrównywali brata do Malekitha z dawnych czasów, zanim Wiedźmi Król objawił swoje prawdziwe oblicze. Znał brata od początku ich życia, ale nawet on nie był pewien ile talentu wymagało utrzymywanie tej pieczołowicie maskowanej czujności.

Tyrion pomachał ręką, a Teclis uniósł wzrok. Na balkonie powyżej Shienara i jej siostra Malyria odpowiedziały machaniem. Spoglądały na Tyriona wzrokiem łączącym otwarte pożądanie i podziw, który zawsze wzbudzał u kobiet. To było oczywiście bezcelowe, bowiem oczy Tyriona nie odrywały się od jego małżonki, Wiecznej Królowej. W odróżnieniu od większości elfich mężczyzn, nigdy nie był niewierny.

– Za co wznosimy ten toast o wczesnym poranku? – spytał Tyrion.

– Za koniec świata – odparł Teclis.

– Aż tak źle? – zapytał Tyrion.

– W każdym razie, koniec naszego świata.

– Nie sądzę, by Mroczni pokonali nas tym razem – powiedział Tyrion.

Właśnie tego spodziewał się usłyszeć Teclis od swojego brata, ale zauważył w nim wzmożoną czujność i niepokój. Nagle zaczął wyglądać dokładnie tak jak ktoś, kim był – najbardziej zabójczym elfim wojownikiem od dwudziestu pokoleń.

– Nie troskam się o naszego drogiego krewniaka i jego pomocników, lecz o sam Ulthuan. Ktoś, lub coś manipuluje kamieniami strażniczymi, albo mocą jaka je otacza.

– A zatem, te wstrząsy i erupcje nie są przypadkowe? Spodziewałem się tego.

– Nie, to nie jest przypadek.

– Wobec tego, wkrótce wyjedziesz.

To nie było pytanie. Teclis uśmiechnął się skinąwszy głową. Jego brat zawsze rozumiał go lepiej od jakiejkolwiek innej żywej istoty.

– Czy chcesz towarzystwa w swojej podróży? Mam poprowadzić flotę na północ, by zmierzyć się z pomiotem Naggaroth, ale jeśli to co mówisz jest prawdą, jestem pewien, że Król Feniks może obyć się bez moich usług.

Teclis potrząsnął głową.

– Flota cię potrzebuje. Jesteś potrzebny naszym armiom. Tam dokąd zmierzam zaklęcia będą bardziej przydatne od mieczy.

Teclis gwałtownie postawił swój napój na pięknym stole z kości słoniowej. Omal nie wylał zawartości naczynia na spoczywające na nim pergaminy. Spędził prawie całą noc spisując je.

– Zadbaj proszę, by te pisma zostały skopiowane i dostarczone jego wysokości i mistrzom w Hoeth – nakazał Aldrethowi. – Teraz muszę już ruszać. Mam przed sobą długą drogę i niewiele czasu, by ją przebyć.

 

 


Rozdział 1

 

Felix Jaeger z ciężkim sercem przyglądał się ostatnim z ocalałych kislevickich wojowników, którzy układali zwłoki Ivana Petrovicha na stosie. Stary żołnierz wydawał się nieco mniejszy, skurczony po śmierci. Na jego twarzy nie widać było śladu spokoju, który miał ogarniać wchodzących do królestwa Morra, Boga Śmierci, ale Felix wiedział, że ostatnie chwile życia Ivana były dalekie od przyjemności. Ivan był świadkiem zamiany jego jedynego dziecka, Ulriki, w wampira, bezduszną krwiożerczą istotę, a sam poległ z rąk sług jej nieumarłego pana. Felix wzdrygnął się i otulił w wyblakły czerwony płaszcz z sudenlandzkiej wełny. Niegdyś wydawało mu się, że był zakochany w córce Ivana. Co miał o tym myśleć teraz?

Nie znał odpowiedzi na to pytanie. Nie był jej pewien nawet wtedy, gdy ona nadal zaliczała się do żywych. Zrozumiał, że teraz już nigdy nie będzie miał szansy dowiedzieć się prawdy. Gdzieś w głębi jego serca zaczęła powoli rozpalać się ponura, tląca się jeszcze odraza wobec bogów. Zaczynał rozumieć co czuł Gotrek.

Spojrzał na Zabójcę. Grubiańskie oblicze krasnoluda było niespotykanie zamyślone. Jego przysadzista, ciężka sylwetka, znacznie szersza od ludzkiej, wydawała się nie na miejscu pośród kislevickich jeźdźców. Masywną dłonią potarł opaskę zakrywającą wyłupione oko, a potem z namysłem podrapał się po ogolonej i wytatuowanej głowie. Wielki grzebień farbowanych na czerwono włosów opadł od zimna i śniegu. Podniósł wzrok i zauważywszy spojrzenie Felixa potrząsnął głową. Felix domyślał się, że Gotrek na swój dziwny sposób lubił starego bojara z kresów. Co więcej, Ivan Petrovich był jakoś powiązany z tajemniczą przeszłością Zabójcy. Znał krasnoluda od czasu jego pierwszej wyprawy na Pustkowia Chaosu, wiele lat wcześniej.

Na myśl o tym Felix zdał sobie sprawę, jak daleko od swojego domu umarł Ivan. Z tego miejsca, z mrocznych puszcz Sylvanii, musiało dzielić ich co najmniej trzysta mil od zimnych krain na granicy Kisleva, gdzie niegdyś rządził. Oczywiście, królestwo starego bojara już przepadło, zmiecione przez ogromną inwazję Chaosu, która pociągnęła na południe, aż do Praag.

– Snorri myśli, że Ivan umarł dobrą śmiercią – odezwał się Snorri Gryzonos. Wyglądał na zasmuconego. Pomimo panującego zimna, drugi Zabójca nie był lepiej ubrany od Gotreka. Może krasnoludy po prostu nie odczuwały niewygód tak jak ludzie? A co bardziej prawdopodobne, były po prosto zbyt uparte, by przyznać się do tego. Zwykle głupkowato radosny wyraz twarzy Snorriego zaćmił żal. Może nie był tak nieczuły jakim się wydawał?

– Nie ma czegoś takiego jak dobra śmierć – mruknął Felix pod nosem. Gdy zdał sobie sprawę, co właśnie powiedział, zmówił cichą modlitwę, by tych słów nie usłyszał żaden z krasnoludów. Ostatecznie sam złożył przysięgę, by podążać za Gotrekiem i opisać zagładę Zabójcy w epickim poemacie. Wydawało mu się, że od tamtej chwili minęło całe życie. Krasnoludy żyły tylko po to, by odpokutować za jakieś domniemane grzechy lub przestępstwa. Poszukiwali śmierci z rąk potężnego potwora, albo w obliczu przeciwników, w walce z którymi mieli jak najmniejsze szanse przetrwania.

Ocaleni Kislevici przechodzili obok stosu i okazywali ostatnie wyrazy szacunku swojemu dawnemu wodzowi. Wielu z...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin