Herries Anne - Londyński sezon 01 - Matrymonialne propozycje.pdf

(1127 KB) Pobierz
804314644.001.png
Anne Herries
Matrymonialne
propozycje
Londyński sezon 01
804314644.002.png 804314644.003.png
 
Prolog
1812 rok , Półwysep Iberyjski
Trzej mężczyźni odpoczywali na ziemi wysuszonej na pieprz przez hiszpańskie
słońce. Oparty plecami o głaz Harry Pendleton był w najlepszej formie z całej trójki.
Max Coleridge leżał z zamkniętymi oczami, ledwie świadomy, że przesiąknięta krwią
koszula przylepiła mu się do piersi. Gerard Ravenshead wachlował Maksa przywiędłym
liściem, usiłując jednocześnie odpędzić od rany natrętne muchy. Sam obwiązał sobie
głowę fularem, aby zatamować upływ krwi z głębokiego skaleczenia na skroni.
- Sądziłem, że już po nas - odezwał się Harry. Przypuszczał, że jego towarzysze
podzielali te obawy. - Co za jatka!
- Nie obarczaj się winą, Harry - pocieszył go Gerard. - Dobrze wiedzieli, że nad-
chodzimy, ktoś z pewnością ich uprzedził.
- Dziesięciu zabitych, a my trzej otarliśmy się o śmierć. - Harry wstał i podszedł do
Maksa. - Co za szubrawiec dał znać, że planowaliśmy szturmem odbić więźniów?
Gerard wzruszył ramionami.
- Na tej piekielnej wojnie nigdy nie wiadomo, czy walczymy z Hiszpanami przeciw
Francuzom, czy też wojujemy z jednymi i drugimi.
- Nie dałbym złamanego szeląga za ich generałów - burknął Harry i spojrzał na
strumyk krwi, który spływał po policzku Gerarda. Prowizoryczny bandaż nie na wiele się
zdał. - Nadal krwawisz. Może należałoby ponownie obejrzeć ranę?
- Raz już ocaliłeś mi dziś życie. - Gerard uśmiechnął się z wyraźnym wysiłkiem. -
Nie próbuj mnie pielęgnować, poradzę sobie. Musimy wrócić do wioski i wygląda na to,
że przyjdzie nam dźwigać Maksa.
Harry skrzywił się na myśl o marszrucie z rannym towarzyszem na plecach.
- Podczas walki odniosłem wrażenie, że chcesz pożegnać się z życiem - zauważył.
Gerard słynął z męstwa graniczącego niekiedy z brawurą.
- Istotnie, chwilami nie zważałem na to, czy przeżyję - przyznał Gerard i odpędził
muchę sprzed twarzy. - Gdy śmierć zagląda mi w oczy, inaczej myślę o pewnych spra-
wach. Zamierzam jednak przeżyć, aby wrócić do domu i któregoś dnia... - Zawiesił głos.
Harry tylko pokiwał głową. Wiedział, że coś gryzie przyjaciela. Podejrzewał, że
ma to ścisły związek z pewną damą, do której Gerard dawniej smalił cholewki, oraz z
maleńką blizną na jego skroni. Harry zauważył ją, gdy po dłuższej rozłące spotkali się w
Hiszpanii. W chwilach zadumy Gerard często pocierał bliznę, mając przy tym taką minę,
jakby wspominał niemiłe zdarzenie.
- Wiem, co chcesz powiedzieć - odezwał się w końcu Harry. - Żołnierka to krew,
pot i łzy, a i nie to jest najgorsze. - Nie wyobrażał sobie nic okropniejszego niż krzyki
umierających i świadomość, że nie da się ich uratować. - Pora ruszać. Pomóż mi, zarzucę
sobie Maksa na ramiona.
- Mogę chodzić - odezwał się z wyraźnym wysiłkiem Max. - Tylko muszę jakoś
wstać...
- Nie bądź głupi - zniecierpliwił się Harry. - Poniesiemy cię, póki nam sił wystar-
czy. Gdy będziemy w pobliżu wioski, Gerard sprowadzi pomoc.
- Dam radę iść, tylko trochę mnie podeprzyjcie - upierał się Max, nieporadnie
dźwigając się z ziemi. - Do diabła, nie rób ze mnie dziecka!
- Jestem wyższym rangą oficerem, więc masz wykonywać moje rozkazy - odparł
Harry i mrugnął porozumiewawczo do Gerarda. - Dzisiejsze zdarzenia połączyły nas na
całe życie, to pewne. Żaden nie zapomni, co nas spotkało. A jeśli kiedyś będziemy mu-
sieli sobie pomóc...
Max jęknął, gdy Harry przerzucał go sobie przez ramię. Gerard z aprobatą skinął
głową, podziwiając upór i determinację przyjaciela. Nie był pewien, czy sam poradziłby
sobie z takim wyzwaniem, choć niewątpliwie by próbował.
- Towarzysze na czas wojny i pokoju - zauważył. - Wracajmy, bo lada moment
głowa mi pęknie, a przecież trzeba opatrzyć ranę Maksa...
Rozdział pierwszy
1816 rok , Anglia
Harry Pendleton w ostatniej chwili zauważył dziewczynę biegnącą przez wąską
wiejską drogę. Bez namysłu ściągnął wodze, aby okiełzać rozpędzone konie. Ich gło-
śnemu parskaniu towarzyszyły pełne oburzenia przekleństwa lokaja, który omal nie wy-
padł z powozu. Harry zaklął pod nosem, gdyż lęk ścisnął go za gardło. Jeszcze sekunda,
a rozjechałby nieszczęsne dziewczę! Na domiar złego raptowne szarpnięcie wędzidłami
mogło zranić końskie pyski.
- Co ty sobie wyobrażasz, panienko? - zagrzmiał Harry. Cisnął wodze lokajowi i
zeskoczył na ziemię, żeby pouczyć nierozważną młódkę. Zdenerwowany, nie zauważył
jej pobladłej twarzy ani drżących dłoni. - Głupota najczystszej wody! Przecież mogła
panna zginąć!
- Gdyby nie jechał pan tak nierozważnie, z pewnością nie byłoby problemu! - obu-
rzyła się dziewczyna, a jej oczy rozbłysły. Potrząsnęła długimi włosami i posłała Har-
ry'emu spojrzenie pełne wyższości. - Wiejskie drogi nie nadają się na wyścigi. Nie mo-
głam wiedzieć, że nieoczekiwanie wyłoni się pan zza zakrętu, pędząc na złamanie karku.
- Z pewnością słyszała panna turkot kół - upierał się Harry, choć musiał przyznać,
że w słowach nieznajomej kryło się ziarno prawdy. - Cóż, u licha, pannę opętało, że bie-
głaś na oślep przez drogę?
- Ujrzałam prymulki, które są mi potrzebne - wyjaśniła. - To spokojna i cicha dro-
ga, proszę pana. Nikt w okolicy nie jeździ jak szalony.
- Może dlatego, że nikt tutaj nie umie jeździć - odciął się Harry. Uprzytomnił sobie,
że zachowuje się arogancko i niekulturalnie, całkiem inaczej niż zazwyczaj. - Powinna
panna bardziej uważać przy przechodzeniu.
Dopiero teraz zauważył, że jego rozmówczyni jest nad podziw urodziwa. Wiatr
rozwiewał złote włosy, oczy nieznajomej były błękitne, a Harry uświadomił sobie, że
wpatruje się w nie jak zaczarowany. Poczuł się onieśmielony.
- Proszę wybaczyć, nie wiem, z kim mam do czynienia - bąknął.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin