Masterton Graham-Zaklęci.pdf

(1640 KB) Pobierz
Masterton Graham-Zakleci
GRAHAM MASTERTON - ZAKLĘCI
GRAHAM MASTERTON
ZAKLĘCI
(P RZEŁOŻYŁ : J ULIUSZ G ARZTECKI )
Na stopniach świetlistego domu wariatów
Słyszę, jak brodaty dzwon wstrząsa trawnikiem lasu
W podzwonnym dla mego świata.
Gregory Corso „In the Fleeting Hand of Time”
Jeśli umrzeć muszę... Oto będzie
W tej żyznej ziemi żyźniejszy pył ukryty
Rupert Brooke „The Soldier”
„Memmack” brzmi tak, jak gaelickie słowo mor-riomach,
oznaczające „z wielkiej głębiny”.
Berry Fell „America BC”
ROZDZIAŁ I
Ledwie na moment oderwał wzrok od jezdni, sięgając do schowka na rękawiczki po kasetę Santany, gdy coś
niewyraźnego i szarawego, jak dziecko zakutane w płaszcz przeciwdeszczowy, przeleciało przez szosę tuż przed nim.
Wrzasnął: „ach!” i kopnął stopą hamulec. Ześlizgnęła się, więc kopnął ponownie. Na mokrym asfalcie kombi
obróciło się w poprzek szosy, piszcząc oponami. A potem podskoczyło, opadło na zaścielone liśćmi pobocze i z głośnym
trzaskiem walnęło w pień dębu.
Jack zgasił silnik i trzęsąc się siedział na miejscu. Jezu Chryste! Jezu Chryste Wszechmogący! Kapuśniaczek zaczął
osiadać kropelkami na przedniej szybie. Oczywiście jechał szybko, pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt mil na godzinę, w
kierunku niewyraźnie majaczącego, wznoszącego się po zboczu pagórka zakrętu. Ale przecież widzialność nie była aż tak
zła, on zaś skierował wzrok na bok na nie dłużej niż ułamek sekundy. Nie rozumiał, jak, u diabła, mógł przeoczyć dziecko,
wybiegające z pobocza szosy.
- Jezu Chryste - powtórzył głośno. Głos miał słaby i nie przekonywający. Ciągle jeszcze trząsł się nieopanowanie.
Nabrał pełne płuca powietrza, odpiął pas bezpieczeństwa i wysiadł z samochodu. Wóz stał teraz obrócony maską w
kierunku, z którego przybył, karoseria u jego końca była wgnieciona z lewej strony od zderzenia z drzewem. Teraz, gdy
umilkł odgłos silnika, droga i otaczający ją las wydawały się dziwnie ciche. Żadnych odgłosów prócz skapywania kropli ze
zwisających nad głową gałęzi i od czasu do czasu dalekiego popiskiwania czajki.
Lasy, lasy i jeszcze lasy. To z ich powodu ojciec jego matki zawsze nienawidził Wisconsinu. Ojciec matki był
farmerem i dla niego drzewa oznaczały pniaki.
- Te wszystkie pieprzone drzewa - skarżył się, nawet po odejściu na emeryturę.
Jack pociągnął nosem, zadrżał i rozejrzał się wokół. Na drodze nie leżało dziecko, dzięki Bogu, a także nie było
śladu niczyjej obecności na jej skraju. Żadnego szarobiałego płaszcza przeciwdeszczowego, usmarowanego krwią.
Żadnego zgniecionego pantofla treningowego.
Podniósłszy kołnierz sportowego płaszcza pobrnął z powrotem przez zmącone błoto, usiłując nie pobrudzić swych
nowych płytkich brązowych pantofli. Ponieważ krople drobnego deszczyku nie osiadały na śladach opon, widział
dokładnie, w którym miejscu nacisnął hamulec i gdzie wpadł w poślizg. Cztery krzyżujące się ósemki, poprzecznie
przecinające smołowaną nawierzchnię. Przykucnął, by przyjrzeć im się z bliska. Nic nie wskazywało, by uderzył
kogokolwiek.
Zresztą nie myślał, że kogokolwiek uderzył. Nie przypominał sobie żadnego zderzenia prócz końcowej kolizji z
drzewem. Odwrócił się, osłaniając oczy przed deszczem i przyjrzał się z przodu swemu kombi. Nie było wgniecenia na
przednim zderzaku, reflektory pozostały nienaruszone. Miał nadzieję, że nie otarł się bokiem o kogoś i nie odrzucił go w
ten sposób w paprocie i krzaki leśnego poszycia. Słyszał już o ofiarach piratów jezdni, leżących w krzakach o kilka jardów
od ruchliwej autostrady i umierających choćby z zimna.
Przeszedł szosą kilka kroków do tyłu. Stulił dłonie przy ustach i zawołał:
- Halo? Jest tu kto? Halo?!
Stał całkiem nieruchomo, nasłuchując. Czajka krzyczała pii-uu, pii-uuu, a potem pii-uiddi. Deszcz padał na ziemię
tak miękko, jak woal umierającej oblubienicy. Trudno było uwierzyć, że znajdował się ledwie o dwadzieścia minut jazdy
od stolicy stanu, Madison, i o mniej niż dwie godziny jazdy od Milwaukee.
Zawołał „Halo?” jeszcze trzy czy cztery razy. Nadal żadnej odpowiedzi. Serce przestało tłuc mu się w piersi, oddech
wrócił do zwykłego rytmu. Powoli się uspokajał. Wyciągnął chusteczkę do nosa, otarł twarz i wydmuchał nos. Pomimo
chłodu koszulę i całą bieliznę miał przesiąkniętą zimnym potem.
Musiała to być sarna, prawda? Albo może kozioł. W każdym razie jakieś zwierzę. Nie przyjrzałeś mu się dość
dobrze, co? To znaczy, Jack, dajże spokój, bądźmy poważni, cóż by dziecko robiło tutaj, tak daleko w lesie, w deszczowe
czwartkowe popołudnie, o całe mile od jakiejkolwiek miejscowości? Sam byś się tutaj nie znajdował, nieprawdaż, gdybyś
nie musiał sprawdzić starej chatki letniej taty nad Diabelskim Jeziorem, a jedyna przyczyna, dla której pojechałeś tą drogą,
jest taka, że przypadkiem skraca ci o piętnaście mil przejazd do szosy numer pięćdziesiąt jeden.
Chciałem powiedzieć, że cóż, u diabła, robiłoby dziecko tutaj tak daleko?
A jednak niepokojące w tym wszystkim było to, że Jack z całą pewnością widział biegnące nogi, wymachujące ręce
i podniesiony kaptur. Zdrowy rozsądek mówił mu, że musiało to być zwierzę. Ale nadal miał przed oczami dziecko,
zakutane w szarobiały płaszcz przeciwdeszczowy, wyskakujące tuż przed nim w ten dziki, właściwy dzieciom, źle
wyliczony sposób.
Odczekał jeszcze parę chwil. A potem powoli, odwracając się kilka razy, wrócił do swego kombi. Była to electra,
1 / 104
455624874.002.png
GRAHAM MASTERTON - ZAKLĘCI
model z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego pierwszego roku, czerwony metalik, teraz pokryty drobnymi kropelkami
deszczu. Ostatni wóz jego ojca. Jack odziedziczył go wraz z letnią chatką i pokojami pełnymi kwaśnego zapachu książek
oraz gazetami w większej liczbie, niż ktokolwiek potrafiłby policzyć. Zmuszony został do sprzedania apartamentu w
Jackson Park, aby opłacić podatki taty oraz koszty pogrzebu - choć przecież nie mógłby za nic przekonać Maggie, by tu
zamieszkała, za żadne brylanty, ponieważ Maggie zawsze wierzyła, że rak jest w jakiś sposób zaraźliwy. Całe życie
spędzone na pracy i marzeniach nie przyniosło nic bardziej spektakularnego, niż coś, czym można było jeździć, oraz
czegoś do czytania.
Tylne światła samochodu były rozbite; na zbutwiałych liściach leżały rozrzucone odłamki czerwonego plastyku.
Tylne drzwi zostały tak wgniecione, że wykrzywiły się w szyderczym uśmiechu jak warga Elvisa Presleya i bez względu na
to, jak ostro Jack próbował wbić je na miejsce, nie chciały się zamknąć jak należy. Przyszło mu na myśl, że mogło być
gorzej. Mógł zderzyć się z dębem czołowo i zranić się poważnie, nawet zabić. Chyba dobrze się stało, że nie potrafił
opanować poślizgu przednich kół. Kierowca lepszy od niego mógł tu zginąć.
Wsiadł do wozu i uruchomił silnik. Pasek klinowy chłodzenia piszczał, ale poza tym wyglądało, że samochód
nadaje się w pełni do jazdy. Gdyby tylko dowiózł go z powrotem do Milwaukee - było mu obojętne, czy będzie takie nawet
wydawał dźwięki, jak orkiestra w Pfister Bierkeller.
Już miał włączyć przednie wycieraczki, gdy wydało mu się, że coś dostrzegł przez srebrzystą mgiełkę kropel
mżawki, pokrywającą szybę. Białawy błysk w lesie po prawej stronie. Przetarł przednią szybę i przyjrzał się ponownie, ale
zjawisko znikło. Otworzył drzwiczki i wychylił się do połowy, by lepiej widzieć. I znowu leciutki ruch, ledwie widoczna
szarobiała plama, tego był pewien.
Sięgnął do tylnego siedzenia i wyciągnął płaszcz przeciwdeszczowy. Bez wątpienia był tam ktoś w głębi lasu; ktoś
albo coś. A cokolwiek to było, prawie załatwiło ich oboje. Jeśli to zwierzę, nie będzie w stanie nic już zrobić, tylko o tym
zameldować. Ale jeśli to dziecko, chciał, do jasnej cholery, dowiedzieć się, co ono zamierza, biegając samotnie po lesie.
Wysiadł, zatrzasnął drzwiczki i zaczął ukosem schodzić z pagórka. Pod stopami miał grubą warstwę mokrych,
zbutwiałych liści, więc co drugi krok ześlizgiwał się w bok. Gdy już dotarł do bardziej płaskiego terenu, jego pantofle
pociemniały od wilgoci, a ciernie jeżynowych krzaków powyciągały mu nitki ze spodni moherowego garnituru. Zatrzymał
się na moment, by odzyskać oddech.
- Gówno - mruknął pod nosem. Co też go opętało, by wyruszyć w dół po mokrym, nierównym skłonie w pogoni za
dzieckiem, które prawdopodobnie dzieckiem nie było w ogóle, lecz głupią zabłąkaną kozą. Mógł sobie w tej chwili
siedzieć w suchym, ciepłym samochodzie w drodze do domu, słuchając „Abraxasa” Santany, włączonego na cały regulator,
by zagłuszyć odgłosy piszczącego paska klinowego.
/ mam nadzieję, że czujesz się lepiej... i mam nadzieję, że dobrze się czujesz!
Czekał węsząc i rozglądając się wokoło. Z tyłu ledwie mógł dostrzec matowoczerwony tylny zderzak swego kombi
stojącego wysoko w górze na poboczu szosy. Przed nim teren nadal opadał w dół, teraz już w stronę ciemnego i
zarośniętego jaru, pełnego jeżyn i ociekających wilgocią paproci. Usłyszał, że gdzieś płynie woda, klekocze strumyczek.
Ale tego mokrego popołudnia pod ciężko zwisającym szarym niebem szmer potoczka zamiast być wesoły, brzmiał głucho i
przygnębiająco.
Powinien zawrócić. Kontynuowanie tego jest nielogiczne, kapitanie. Nawet, jeśli szarobiała postać jest dzieckiem, z
całą pewnością go nie zabił. A jeśli to koza, z łatwością potrafiła go przegonić i skakać po górach i dolinach, w których
jego obuwie nie tylko było nieprzydatne, ale wręcz niebezpieczne.
- Halo! - zawołał po raz ostatni. - Jest tam kto?
Znów zadrżał, tym razem z zimna. A prócz tego pilnie musiał zrobić siusiu. Przysunął się do kępy paproci i jego
mocz okrył się parą w popołudniowym chłodzie. Zdawało mu się, że trwa to wiecznie. Ale nie był nawet w połowie, gdy
znów ujrzał szarawobiałą postać, ledwie na sekundę, daleko w dole wąwozu, między drzewami.
- Hej! - zawołał. - Hej, ty! - Zapiął spodnie na suwak i zaczął się przedzierać w tamtą stronę. - Hej, dziecko,
poczekaj trochę!
Grunt pod jego stopami nagle zaczął stromiej opadać. Poślizgnął się ze trzy czy cztery razy, aż został zmuszony do
pochwycenia paproci, by uchronić się od upadku. We wnętrzu dłoni rozciął sobie skórę do krwi. Wysysając krew, kulejąc,
klnąc pod nosem przepychał się coraz dalej w głąb wąskiego wąwozu.
Ty głupi skurwysynu - pomyślał pod własnym adresem. - Wspinanie się pod górę, by powrócić do wozu, zajmie ci
całe godziny, i do diabła, deszcz pada coraz gęściejszy.
Ześlizgnął się w dół po naniesionych potokiem, mokrych kamieniach, chwycił za paprocie, by odzyskać
równowagę, a potem padł ciężko na plecy.
Gówno - wściekł się. - Gówniane gówno!
Powoli, z wysiłkiem stanął na nogach. Spodnie miał z tyłu przemoczone i oblepione błotem. Jego nowe pantofle
nadawały się tylko do wyrzucenia na śmieci. Prawa ręka nadal mu krwawiła, do tego nabił sobie siniaka na lewym łokciu.
No to koniec. Dziecko czy nie dziecko, tu zawracam i jadę do domu.
Wyprostował się, nabrał głęboko powietrza, a potem wrzasnął:
- Dziecko! Słyszysz mnie? To już koniec! Daj sobie spokój! Jeśliś się zgubiło, to twoje gówniane szczęście!
Słuchaj, co ci mówię! - Zaczął nasłuchiwać, ale dolatywało do niego tylko echo własnego głosu, padający deszcz i
szemrzący strumyk. - Cholerne, głupie dziecko - mruknął pod nosem. - Cholernie głupie... cokolwiek to jest: gówno, koza.
Kogo to obchodzi?
Rozpoczął wspinaczkę po zboczu wąwozu. Ale właśnie wówczas kątem oka dostrzegł na brzegu, na lewo od siebie,
ledwie ze dwadzieścia jardów dalej - szarobiałą postać. Nie poruszała się, nie biegła, po prostu stała z pochyloną głową
wśród chwiejących się paproci. Zatrzymał się i wpatrzył w nią, szczękając z zimna zębami. Tym razem z jakiegoś powodu
nie miał ochoty wołać.
- Dobra, teraz cię dopadłem, skurwysynu - mruknął pod nosem i zaczął się przedzierać do góry przez paprocie i
jeżyny. Tym razem postać pozostała na miejscu, odziana w szarawobiały płaszcz przeciwdeszczowy, podniósłszy
szpiczasty kaptur i opuściwszy ramiona. Jack pomyślał, jakie to dziwne, że nie odwróciła się i w ogóle nie drgnęła.
Przecież musiała go słyszeć. Pchał się w górę zbocza tak subtelnie, jak to robił we Francji generał Patton ze swą Trzecią
Dywizją Pancerną.
Już prawie dotarł do postaci, ale nadal się nie poruszyła. Stała tuż przy płocie z drutu kolczastego, biegnącym
2 / 104
455624874.003.png
GRAHAM MASTERTON - ZAKLĘCI
ukośnie wzdłuż boku doliny. Zdecydowanie było to dziecko, a nie zwierzę. Ale wyglądało na dziecko dziwacznie
przygarbione, dziecko zdeformowane i po raz pierwszy Jack poczuł autentyczny niepokój.
- Hej, dziecko! - zawołał ochryple, bardziej by popisać się odwagą niż ze złości. - Hej, dziecko, prawie zabiłeś nas
dwoje tam na drodze.
Stało nieporuszone, oparte o płot. Jack dotarł wreszcie do niego i chwycił za górny drut płotu, by uchronić się przed
ześlizgnięciem z pagórka.
Dopiero w chwili gdy prawie go dotykał, zorientował się, że to w ogóle nie jest dziecko. I nawet nie zwierzę.
Chwycił za jego „kaptur” i oderwał je od płotu. A w ręce miał tylko przemoczony egzemplarz gazety „Milwaukee Sentinel”
z zeszłej niedzieli. W jakiś sposób rozwinął się i niesiony wiatrem przybrał na jednym z słupów płotu kształt dziecka w
kapturze.
Jack długo stał w deszczu. Miał srogą minę, a w każdej dłoni trzymał mokry kłąb stronic działu sportowego
dziennika. Nie mógł nic z tego zrozumieć, a w jakiś szczególny sposób wydarzenie okazało się bardziej niepokojące, niż
gdyby znalazł prawdziwe dziecko. Widział przecież przebiegającą tuż przed nim przez szosę taką samą postać. Widział, że
pomknęła w dół po zboczu aż do doliny. Z dołu, z wąwozu, wyglądała dokładnie tak, jak zakapturzone dziecko. Czy
naprawdę, u diabła, mogła stać się niczym więcej, tylko gazetą?
Rozwinął mokre stronice i sprawdził datę. Ostatnie piątkowe wydanie. Nic w nim szczególnego. Zmiął je powoli, a
potem machnął ręką do tyłu i wyrzucił papier. Po raz ostatni rozejrzał się po lesie. Nie było tam niczego nawet odlegle
przypominającego dziecko, które - jak sądził - ścigał. Żadnych zwodniczych przebłysków widoku szarobiałego płaszcza
przeciwdeszczowego wśród paproci. Wciągnął powietrze, otarł czoło wierzchem dłoni i zaczął przygotowywać się do
długiej, męczącej drogi do swego auta.
Ale właśnie w tym momencie dostrzegł wśród drzew coś przypominającego szczyt dachu. Wszedł o parę jardów
wyżej po zboczu pagórka i wkrótce ujrzał go całkiem wyraźnie - potężny budynek z wieżycami z żółtej cegły, dachem
krytym błyszczącymi, niebieskoszarymi płytkami i z wieloma rzędami gotyckich okien. A cóż, u diabła, to była za
budowla?
Jack rozsunął druty kolczaste ogrodzenia, schylił głowę i przecisnął się na drugą stronę. Budynek stał, patrząc od
strony szosy, po przeciwnej stronie doliny. Wieże miał przesłonięte ogromnymi białymi dębami. W rezultacie choć
zbudowano go w taki sposób, by górował nad otaczającymi lasami, prawie nikt nie mógł go dostrzec od strony szosy.
Od świata zewnętrznego - jak zamek Śpiącej Królewny - chroniło go dzikie otoczenie naturalne. Jack ocenił, że las
został prześwietlony jeden raz, dwadzieścia, może trzydzieści lat temu. Obecnie jednak by posuwać się naprzód, musiał
walczyć z cierniami i krzakami dzikich róż. Zanim osiągnął kępę dębów o jakieś dwieście jardów poniżej na południowy
zachód od budowli, poły jego płaszcza zostały dwukrotnie rozdarte, a skarpetki miał w strzępach. Pantofle za sto
siedemdziesiąt dolarów można było spisać na straty.
Ale najbardziej zaintrygował go sposób, w jaki został tu zwabiony: tak jakby przez całe życie przeznaczony był do
odkrycia owego budynku, tego właśnie popołudnia, o tej właśnie godzinie. Jakby czekał on na niego.
Jako chłopiec spędzał niemal każde wakacje letnie w tej okolicy, nad jeziorem Mirror, nad Diabelskim Jeziorem lub
jeziorem Wisconsin. W towarzystwie przyjaciół przemierzał te lasy podczas setek wycieczek pieszych albo „wypraw
badawczych”.
Ale nigdy dotychczas nie widział tego budynku, o tak przecież imponującej wielkości. Nigdy nie dowiedział się o
jego istnieniu. Był tak wspaniały i otaczała go tak tajemnicza aura, że Jack poczuł się prawie dotknięty, iż nie odkrył go,
gdy miał jedenaście lat. Pomyśleć tylko, w jakie gry mogli się tutaj bawić z Dougiem McLeishem! W Księcia
Niezłomnego! Żelazną Maskę! Drakulę! Bawiliby się fantastycznie! Czemu musiał z tym odkryciem czekać aż do dziś, gdy
jest czterdziestotrzyletnim żonatym mężczyzną i mieszka w Milwaukee, kierując przedsiębiorstwem, posiadającym sieć
warsztatów natychmiastowego montażu tłumików?
Budowla wyglądała jak zamek lub hotel albo imponujący dworzec kolejowy. Zbudowano ją z takiej samej
jasnożółtej cegły, jak stary browar Pabsta w zachodniej części Milwaukee; tej samej, dzięki której Milwaukee zyskało
przezwisko „Kremowego Miasta”. Stworzono ją w stylu gotyku austriackiego, z kwadratowymi wieżami na obu końcach
dwustustopowej fasady, oba skrzydła zwieńczono grupami pięciu iglic, dekoracyjna balustrada z kutego żelaza ciągnęła się
przez całą długość rynien.
Wszędzie były twarze. Szare twarze, odlane z ołowiu, u wylotów wszystkich rynien. Wykute z kamienia koloru
żółtej ochry twarze nad oknami. Czarne, żelazne twarze w załomach balustrady. Chyba razem ponad setka. Lecz w
przeciwieństwie do większości chimer na świecie żadna z nich nie była brzydka ani groteskowa. Wszystkie cechował
wyraz spokoju, pogody, nawet świątobliwości. Co dziwniejsze, wszystkie miały zamknięte oczy, jakby były ślepe, śpiące
lub martwe.
Jack utorował sobie drogę między drzewami, aż wreszcie wydostał się na wysypaną białym żwirem drogę,
okrążającą cały budynek. Żwir poprzerastał bluszcz i plusznik. Na zachodniej wieży bluszcz wspiął się aż po okna drugiego
piętra, tuląc się do cegieł jak mroczna i zaborcza kochanka.
Nie ulegało wątpliwości, że budynek stoi pustkami od lat, może nawet dziesięcioleci. Rynny były fatalnie
skorodowane, a woda sączyła się po bokach głównego wejścia, pozostawiając na cegłach smugi rdzy, sięgające całej
wysokości fasady. Wszystkie okna były ciemne, zakurzone i puste, a całe tuziny oprawnych w ołów, kwadratowych szybek
popękane. W prawie wszystkich kominach tkwiły porzucone ptasie gniazda; podobne gniazda widniały wciśnięte między
dekoracyjne iglice na dachu.
Cała ta budowla, trwając tak wśród padającego drobnego deszczu, tchnęła atmosferą cichej rozpaczy, dawno
utraconej pamięci oraz wytwornego ubolewania.
Jack podszedł do głównego wejścia, wspiął się po kamiennych stopniach i spróbował pociągnąć za masywną
klamkę z brązu. Okazało się, że drzwi są zamknięte na klucz, być może także na sztaby. A przecież nie groziło budowli
niebezpieczeństwo zniszczenia przez wandali, nie tutaj w głębi lasów, gdzie nikt nie mógł jej znaleźć.
Obok drzwi wisiał staromodny dzwonek odlany z brązu, ozdobiony wizerunkiem twarzy - twarzy świętego z
zamkniętymi oczami. Jack pociągnął za rączkę, ale jedynym tego skutkiem była opadająca chmura rdzawego pyłu.
Pociągnął po raz drugi mocniej i tym razem usłyszał ostre dzwonienie gdzieś w głębi gmachu, dzwonienie długie i
uporczywe, jakby ktoś wściekle wymachiwał ręcznym dzwonkiem.
3 / 104
455624874.004.png
GRAHAM MASTERTON - ZAKLĘCI
Cofnął się zakłopotany. Wielki Boże, a jeśli w środku ktoś tam jest? Niemalże oczekiwał, że twarz na dzwonku
otworzy oczy i spojrzy na niego z dezaprobatą.
Ale dzwonienie wewnątrz wreszcie zamarło i budynek znów stał cichy. Twarz na dzwonku pozostała nie zmieniona:
błoga i ślepa. Jack potrząsnął głową i powiedział pod własnym adresem: „dupek”, drwiąc ze swego zaniepokojenia.
Odszedłszy od głównego wejścia skierował się aż do narożnej wschodniej wieży. Spróbował zajrzeć do środka przez
któreś z okien, ale szyby okazały się tak ciemne, że prócz niejasnego konturu czegoś, co mogło być kanapą, nic innego nie
dojrzał. Z boku budynku trawa i chwasty wyrosły prawie na wysokość piersi. Znalazł więc jakąś gałąź i odłamawszy parę
bocznych gałązek, użył jej do walki z podszyciem. Indiana Jones. Stanley w poszukiwaniu doktora Livingstone'a.
Cisza, przejmująca wilgoć i osamotnienie w lesie wzbudziły w nim uczucia, jakich nie doznawał od wieku
chłopięcego. Zaczął cicho pogwizdywać przez zęby - dramatyczna ścieżka dźwiękowa, towarzysząca jego przedzieraniu się
przez zarośla chwastów. Gdy spłoszył wiewiórkę, podrzucił do ramienia swój kij jak strzelbę i udał, że strzela za nią,
uciekającą na jeden z pobliskich dębów. Bum! Bum! Bum!
Minął drzwi, pomalowane niszczącą się teraz niebieską farbą. Musiały prowadzić do kuchen budynku.
Przycisnąwszy czoło do okna dostrzegł wewnątrz potężny, staromodny trzon kuchenny i dwa wielkie zlewy z
prostopadłymi kurkami. Przy ścianie stał oszklony kredens, nadal wypełniony stosami białych talerzy obiadowych oraz
filiżanek.
To było niesamowite. Wszystko wyglądało tak, jakby budynek opuszczono pozostawiając to, co się w nim
znajdowało - meble, zastawę i dywany. Na parapecie okna kuchennego stał nawet szklany wazon, a w nim bukiet
wyschniętych chryzantem.
Jack dotarł do tylnej fasady budynku. Przez całą jej długość ciągnęła się cieplarnia o szkielecie z kutego żelaza,
teraz paskudnie zardzewiałego, z tuzinami potłuczonych szyb i szklanym dachem zasłanym grubą warstwą liści i brudów. Z
cieplarni kamienne stopnie prowadziły w dół, do położonego w zagłębieniu terenu ogrodu, w którym żwirowane ścieżki
biegły zgodnie z konwencjonalnym wzorem liści koniczyny. Wszystkie klomby były teraz zapuszczone i zarośnięte, a
pergola dla róż, stojąca pośrodku ogrodu, częściowo się zawaliła. Za zagłębieniem ogrodu teren wznosił się tarasami w
kierunku lasu. Dalej na zachód na części terenów zbudowano korty tenisowe, a zaraz koło nich znajdował się otwarty basen
pływacki, obramowany pasami ceramicznych płytek.
Idąc wzdłuż szklarni dotarł aż w okolicę kortów. Całą dolinę wypełniała padająca mżawka, przykra i chłodna, ale
Jack osłonił stuloną dłonią czoło, by ochronić oczy przed kroplami deszczu, i stał tak prawie przez pięć minut, patrząc w
dal. W letni dzień widok na lasy musiał być zapierającej dech w piersi piękności.
Po trawiastym zboczu ześlizgnął się do samych kortów. Ze słupków zwisały przegniłe siatki, z wplątanymi w oczka
zeschłymi ciałkami ptaków. Ale czerwona nawierzchnia była nadal w dobrym stanie i niewiele trzeba by włożyć pracy, by
doprowadzić korty do pierwotnego stanu.
Zbliżył się do basenu. Wyłożono go białymi płytkami, przy brzegu miał pasek płyt w brązowy wzór pnączy, w stylu
edwardiańskim, tak że przypominał wyglądem umywalnię. W jednej czwartej wypełniała go zielonkawoczarna woda. W
wodzie, tuż pod powierzchnią, leżało coś nieokreślonego, bezkształtnego i bladego. Próbował to przyciągnąć swym kijem,
ale było zbyt daleko. Poruszyło się, zahuśtało i podryfowało w wodzie. Mogło to być cokolwiek.
Wiesz co - rozmyślał sobie Jack - tu tkwią ogromne możliwości. Piękny budynek. Z gruntu zdrowy. Wspaniale
położenie. Masa przestrzeni dla urządzeń sportowych. Mądrze odrestaurowane, to miejsce może stać się najlepszym
hotelem wypoczynkowym na całym Środkowym Zachodzie.
Wolnym krokiem przeszedł przez korty i wrócił przed front budynku. W jego głowie zrodził się pomysł. Pomysł na
biznes. Pomysł na karierę. Pomysł, który wyzwoli go z ciasnych granic miasta i codziennej nudy Towarzystwa Tłumików i
Opon Reeda. Pomysł, który da mu wolność, spełnienie, prestiż i także radość - wszystko za jednym zamachem.
Jeśli budynek pozostawiono tak długo pusty, oznaczało to w oczywisty sposób, że nikt go nie chciał albo nikt nie
pojął kryjących się tu możliwości. Powinno być możliwe zdobyć go za - ile? - pół miliona? Trzysta tysięcy? Może nawet
mniej. Jego przyjaciel Morris Tucker z banku Menomonee Savings z pewnością pomoże mu w sfinansowaniu transakcji.
Obaj byli absolwentami College'u Biznesu. Wisconsin, rocznik sześćdziesiąty siódmy, i każdego lata nadal wyprawiali się
trzy albo cztery razy na ryby nad zatokę Whitefish, nosząc na głowach obwisłe kapelusze przeciwsłoneczne i zabierając
sześciopuszkowe transportery piwa Pabst Blue Ribbon oraz taśmy Beatlesów do potężnego odtwarzacza stereo.
Bez wątpienia na doprowadzenie wszystkiego do poziomu międzynarodowego wczasowiska potrzeba będzie
milionów. Ale gdyby Morrisowi udało się zgromadzić odpowiedni kapitał... - no cóż, to by było cholerne ryzyko.
Naprawdę cholerne ryzyko. Ale co miał do stracenia, nawet jeśli wszystko pójdzie nie tak? Dom na przedmieściu
Milwaukee, powgniatane kombi oraz druzgocąco łatwą do przewidzenia przyszłość, polegającą na instalowaniu tłumików
w cudzych autach? To nie będzie strata, to będzie wyzwolenie, nawet jeśli wszystko się zawali, on zaś zostanie zmuszony
do powrotu do pracy biurowej.
Dotarł do żwirowanego podjazdu, podszedł wprost do budynku i przycisnął dłoń do mokrych cegieł. Jeden raz przez
cale życie człowieka, tylko jeden raz, nadarza się wielka okazja. Jack żywił pewność, że odnalezienie tego budynku było
jego wielką okazją. Musiało nią być. Tylko popatrz, jak dziwacznym sposobem zostałeś tu doprowadzony. Przez niesioną
wiatrem gazetę, wyglądającą jak biegnące dziecko. Jeśli to nie jest przeznaczenie, przyjacielu, to nie wiem, czym, u diabla,
ono jest.
Miał już wszystko w oczach. Budynek odremontowany, teren całkowicie uporządkowany, elegancko ubrane pary
wchodzące i wychodzące z oranżerii. Lądujące na tarasach helikoptery, niosące gości wprost z Chicago czy Milwaukee.
Kort do squasha, szklany dach nad basenem pływackim, tor golfowy wycięty poprzez las.
Nazwie to Klubem Wiejskim Merrimac Court. Właściciel i prezes John T. Reed, Jr.
Powoli odsunął się od budynku, zacierając ręce i pociągając nosem z zimna. Gdy tylko dotrze do domu, dowie się,
kto jest właścicielem budynku oraz za ile gotów będzie go sprzedać. Następnie każe go zbadać, po prostu by upewnić się,
że konstrukcja nie ma żadnych defektów, których naprawa kosztowałaby więcej niż to wszystko warte. Dalejże, okażesz się
rozsądny i praktyczny w całej tej sprawie. Nie dasz się ponieść emocji.
Ale wiedział, że już nie ma odwrotu. Jego życie już zostało wywrócone do góry nogami. Nawet jeśli ten budynek
okaże się nie do naprawy, znajdzie sobie inny w dobrym stanie i tak czy inaczej otworzy swój klub wiejski, choćby miał
przy tym zginąć.
Posuń się, Leono Holmsley. Jack Reed zwycięży.
4 / 104
455624874.005.png
GRAHAM MASTERTON - ZAKLĘCI
Po raz ostatni obdarzył budowlę długim spojrzeniem, starając się na zawsze zapamiętać jej wygląd, i właśnie w tym
momencie dostrzegł twarz w jednym z mansardowych okienek, wysoko na dachu. Białą, małą twarz, jak dziecka.
Stał nieruchomo, wpatrując się w okno, mrugając od wpadających mu do oczu kropli deszczu. Przejęło go ostre
zimno, czuł się bardzo zmęczony. Ale to nie było złudzenie. Widział ją zupełnie wyraźnie. Oczywiście tylko przez moment.
Ale widział twarz dziecka wysoko w oknie, spoglądającą na niego z góry.
Nie bardzo wiedział, co zrobić. Musiało to być dziecko ujrzane na szosie, które teraz przywiodło go tutaj. Gazeta
przylepiona do płotu - to przecież nie mogło być nic więcej jak zbieg okoliczności. Ale nawet jeśli w budynku znajdowało
się dziecko, cóż, u diabła, on miał z tym zrobić? Nie jego budynek, nie jego dziecko. Być może powinien zadzwonić do
miejscowej policji na wypadek, gdyby dzieciak okazał się uciekinierem albo groziło mu jakieś niebezpieczeństwo moralne
czy fizyczne. Ale nie uważał, by jego odpowiedzialność miała sięgać dalej.
Niemniej... dziecko musiało się dostać do domu w jakiś sposób, to zaś oznaczało, że gdzieś są otwarte drzwi albo
okno, przez które można wejść do środka. Nawet jeśli nie uda mu się odnaleźć dziecka, może przynajmniej rozejrzeć się
we wnętrzu i przekonać, w jakim jest stanie.
Znów poszedł na tyły budowli. Spróbował oszklonych drzwi obok zachodniej wieży, ale były zamknięte i dostrzegł
także, że zaryglowane.
Dotarł do drzwi oranżerii i znów spróbował. Początkowo nie drgnęły, ale kiedy nacisnął klamkę do samego dołu i
pociągnął, jedno ze skrzydeł zadrżało i otwarło się.
Zawahał się. Formalnie rzecz biorąc, już wdarł się do cudzej posiadłości przez sam fakt, że bez zaproszenia
spacerował po terenie; ale jeśli wejdzie do środka, popełni czyn nielegalnego wkroczenia. Bo pomimo zaniedbanego
wyglądu, budynek mógł być przez kogoś zamieszkany, a jeśli okaże się, że ten ktoś jest w środku, Jack będzie musiał
tłumaczyć się gęsto i niezręcznie.
- Halo? Jest ktoś w domu?! - zawołał, zastukawszy kłykciem w okno.
Za oknem oranżeria stała cicha, mroczna i grubo przysypana kurzem. Stolik z lanego żelaza leżał przewrócony na
bok, obok niego pozostały rozsypane odłamki zielonego, ceramicznego wazonu, który roztrzaskał się spadając. Pod
przeciwległą ścianą znajdowała się cała kolekcja wielkich kamionkowych donic, z których wychylały się martwe, zżółkłe
rośliny. W powietrzu unosił się zapach wilgoci i jeszcze czegoś ostrzejszego, jakby octu.
- Jest tu kto? - powtórzył Jack. Ale oranżeria milczała, jeśli nie liczyć uporczywego kapania deszczówki przez
skorodowane obróbki blacharskie.
Rusz mózgiem, Reed - powiedział sobie Jack. - Nikt tu nie mieszka. Może co najwyżej dzicy lokatorzy, włóczędzy
albo dzieci na gigancie. Nikt nie ma większego prawa przebywania tutaj niż ty. Nikt nie jest uprawniony.
Popchnął drzwi odrobinę szerzej i wszedł do środka. Podłoga była zapiaszczona i spod jego pantofli wydobywał się
zgrzytliwy, piszczący odgłos. Wstrzymał krok na chwilę, a potem przeszedł przez całą oranżerie i wspiął się po dwóch
schodkach do drzwi prowadzących do wnętrza samej budowli. Te także stawiły mu opór, ale udało mu się je otworzyć.
Uwaga, pustka - pomyślał, otwierając drzwi nieco szerzej i przepychając się do wewnątrz.
Znalazł się w sali wyglądającej jak wielka świetlica czy pokój wypoczynkowy. Wokoło stały pomalowane na
kremowy kolor trzcinowe fotele, z pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt, i równie kremowe trzcinowe stoły. Na niektórych
stolikach stały filiżanki ze spodkami, noszące na dnie mahoniowe ślady dawno wyschniętej kawy. Na pokrytej zieloną
wykładziną dywanową podłodze walały się magazyny i gazety. Jack schylił się, by podnieść egzemplarz „Collier’s.
Wstępniak nosił tytuł „Wszechamerykańska drużyna Waltera Campa” i miał datę z tysiąc dziewięćset dwudziestego
szóstego roku. Podniósł z kolei gazetę z wielkim napisem na tytułówce: ZACZYNA SIĘ PROCES HALLA-MILLSA O
MORDERSTWO. Dwudziesty pierwszy czerwca tego samego roku.
Przez chwilę stał na środku pokoju, a potem starannie odłożył oba egzemplarze na pobliski stół. Odczuwał
niewytłumaczalną klaustrofobię, jak gdyby pokój począł go uciskać. Pierwszą jego reakcją była chęć natychmiastowego
powrotu na dwór. Ponieważ, Jezu, w czerwcu tysiąc dziewięćset dwudziestego szóstego roku w tym pokoju musiał
znajdować się tłum ludzi i z jakiegoś powodu wszyscy oni wstali i wyszli, a budynek zamknięto na klucz, dokładnie
zamknięto, i przez sześćdziesiąt dwa lata nikt tu niczego nie dotykał.
Wziął głęboki oddech. Powietrze w budynku było jeszcze zimniejsze niż na zewnątrz i ciągle czuło się w nim ów
ostry, wyraźny zapach octu.
Zaczął nasłuchiwać, ale budynek milczał. Usłyszał tylko, jak deszcz bębni o dach oranżerii. Rozejrzał się po
świetlicy i pomyślał: To się nadaje na fantastyczny koktajlbar. Długie stylowe lustro przez całą szerokość tylnej ściany,
kontuar z marmurowym blatem, stylowe, pozłacane fotele. Przeszedł przez świetlicę w stronę lekko uchylonych drzwi
wewnętrznych. To może być lokal z klasą.
Otworzył drzwi i znalazł się w olbrzymim, przepastnym holu, otoczonym w górze przez długość wszystkich ścian
galeriami. Po dwóch stronach holu prowadziły na drugie piętro marmurowe schody. Cóż za westybul recepcyjny! Z
wysokiego sufitu zwisała potężna, żelazna, latarnia. Otulały ją płachty pajęczyn, jakby pokrowiec z całunu. Podłoga holu,
ułożona w szachownicę z czerwonego i białego marmuru, była grubo zasłana kurzem, piaskiem, odłamkami tynku i
gałązkami z ptasich gniazd.
U stóp schodów stały naturalnej wielkości kamienne posągi jakichś świątobliwych osobistości w strojach biblijnych,
dwie identyczne statuy, obie z zamkniętymi oczami. Jack podszedł do jednej z nich i długo się przyglądał. Nie wiedział,
czemu te wszystkie twarze z zamkniętymi oczami robią na nim tak niepokojące wrażenie, ale właśnie tak było. Chciałbym
zapytać, kto, u diabła, robi posągi z zamkniętymi oczami? Czy to dlatego, że zakłada się, iż te postacie są martwe lub
śpiące, czy też po prostu dlatego, że nie chcą one patrzeć na nas, gdy my na nie patrzymy?
Bez, względu na to, jaki był powód, nie podobało mu się to. Powodowało niemiłe wrażenie, że gdy odwraca się do
nich plecami, otwierają oczy i śledzą człowieka wzrokiem.
Wszedł na dwa czy trzy schodki i zawołał:
- Halo? Halo? Jest tam kto na górze?!
Nie było odzewu. Ale usłyszał cichy odgłos jakby szurania gdzieś wewnątrz budynku. Może wiewiórka. Albo ptak.
Albo mały chłopiec, który wiedział, że źle zrobił przebiegłszy szosę nie rozglądając się i ukrył się w jednym z pokoi na
górze.
- Halo! - wrzasnął Jack. - Czy mnie słyszysz? Bo wchodzę na górę i złapię cię, chcesz czy nie chcesz!
5 / 104
455624874.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin