Spodziewała się, że potrafi lepiej znieść to upokorzenie. Tak się poczuła, gdy trzasnął drzwiami i całkowicie się od niej odciął. Upokorzona. Odrzucona.
Do diabła z mężczyznami!
Anouk wróciła do swojego pokoju na zamkowym poddaszu. Zżymała się z wściekłości. Gdyby tylko wiedział, co musiała poświęcić żeby w końcu zadowolić rodzinę i spełnić pokładane w niej nadzieje. Przychodziły momenty, w których zatykało ją w piersiach i nie mogła oddychać z powodu tłumionej w środku wściekłości, żalu i rozpaczy. I jakby tego było mało, on jeszcze bardziej wszystko utrudniał. Cholera jasna!
Przez nieuwagę strąciła ze stołu srebrną klepsydrę. Ziarnka piasku i szkło rozprysły się na wszystkie strony. Zupełnie jak ja, pomyślała Anouk. Jeszcze jedna kropla, która przepełni czarę, i rozpadnę się na milion kawałków. Nawet nie mam nikogo kto by je potem pozbierał i skleił w jedną całość.
Zrzuciła suknię, rozpuściła włosy i wsunęła się pod kołdrę. Z niejakim zdziwieniem uprzytomniła sobie, że nie jadła niczego od zeszłego popołudnia. Zresztą, i tak nie miała apetytu. Nie czuła nic prócz zmęczenia. Gdyby mogła z pewnością zapłakałaby nad swym losem, ale nie potrafiła. Ostatni raz płakała z powodu śmierci matki. Całe lata temu. Nawet po zerwaniu z Hafisem nie potrafiła zmusić się do uronienia choćby jednej łzy. Wszystkie wypłakała na pogrzebie.
Zmuszanie się do płaczu nie miało żadnego sensu. Tak samo jak nie miało go udawanie, że jej małżeństwo jest idealne. Poczuła mdłości na myśl, że będzie zmuszona zostawić Kane’a. Nie zasługiwał na to. Niedługo przekona się jak wredną jest suką i znienawidzi ją za to co mu zrobiła. Westchnęła ciężko, przewracając się na drugi bok. Nie chciała mieć swojego męża za wroga ale to było nieuniknione. Nawet jeżeli teraz wydawało mu się, że ją kocha, to na pewno już niedługo zmieni zdanie.
Odrzuciła kołdrę. Zrobiło jej się strasznie gorąco, miała wrażenie, że zaraz się udusi. Przy drzwiach rozległ się cichy szmer.
- Kochanie?
Na poddasze wszedł Kane, rozsiewając wokół zapach kwiatów z ich ogrodu.
- Jestem tutaj.
Anouk usiadła na środku łóżka, owijając się prześcieradłem. Kane podszedł bliżej i usiadł na brzegu posłania. Patrzył na Anouk rozkoszując się jej pięknem widocznym w chybotliwym blasku świecy. Jej złote włosy rozsypane na piersiach i cienkim prześcieradle, które podkreślało jej kształty, lśniły rozświetlając sobą cały pokój. Jedyne czego potrzebował po ciężkim dniu spędzonym na niekończących się obradach to właśnie zanurzenie rąk w tych jedwabistych splotach i jej kojący pocałunek odpędzający wszystkie troski.
- Kolejny ciężki dzień? – wyciągnęła dłoń i dotknęła jego policzka.
Kane przymknął oczy, chłonąc wszystkimi zmysłami jej dotyk. Potężnym ramieniem objął ją w pasie i przysunął do siebie. Anouk położyła głowę na jego piersi. O ile prościej byłoby kochać właściwego człowieka i oszczędzić sobie tylu cierpień, pomyślała. Nie potrafiła wyrazić słowami, jak bardzo jest jej przykro, że to nie Kane nim był.
- Nie mówmy o tym – powiedział cicho.
Jego ręka wsunęła się w prześcieradło i powędrowała od kolana aż po udo. Oddając pocałunki, Anouk złożyła palce prawej ręki w znak a potem objęła Kane’a za szyję. Tak jak się tego spodziewała, zasnął w przeciągu sekundy.
Jeżeli kiedykolwiek wydawało jej się, że już nic nie jest w stanie sprawić by poczuła się źle, to się pomyliła. Układając Kane’a i siebie do snu, Anouk jeszcze nigdy nie czuła się gorzej.
Nalewałem kawę do kubków gdy do kuchni weszła Lilly. Owinięta tylko w prześcieradło, z potarganymi włosami, ziewnęła szeroko zakrywając dłonią usta. Wzięła jeden kubek i upiła łyk, a na jej ustach pojawił się błogi uśmiech. Objęła mnie wolną ręką i wtuliła twarz w koszulkę na mojej piersi.
- Jeśli tak ma wyglądać każdy poranek, to nie chcę żebyś stąd odchodziła.
- Ja też tego nie chcę.
Pomyślałem, że nie musiałbym już niczego w życiu robić. Stanie w kuchni w promieniach słońca i trzymanie jej w ramionach było nieporównywalnie ważniejsze od wszystkiego innego.
Lilly wysunęła się z moich objęć i wzięła za rękę. Zaprowadziła mnie na tyły domu, do ogrodu. Odstawiła kubek z kawą na ziemię i położyła się na trawie. Poklepała ręką miejsce obok siebie. Wyciągnąłem się na zielonej murawie spoglądając w niebo.
- Już dawno nie miałem czasu na takie drobne przyjemności – powiedziałem.
Lilly bawiła się źdźbłami traw. Były dokładnie tego samego koloru co jej oczy. Im dłużej w nie patrzyłem, tym bardziej docierało do mnie, że nie liczy się nic oprócz tej zieleni. Poczułem się tak, jakbym znów miał siedemnaście lat i nie wiedział, jak zachować się w towarzystwie pięknej dziewczyny. Nagle wydałem się sobie strasznie niezdarny.
- Coś cię gryzie?
Nie potrafiłem opanować uśmiechu.
- Tak. Właśnie się zastanawiam, jak cię uwieść i nie zrobić z siebie idioty.
Lilly wybuchnęła śmiechem.
- A ja się zastanawiam, dlaczego jeszcze tego nie zrobiłeś.
Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Zamiast tego pocałowałem ją w nagie ramię. Nie przestając się uśmiechać, odgarnęła splątane włosy z twarzy, a potem cały czas patrząc mi w oczy zdjęła prześcieradło. Przygryzła wargi z niepewnością, czy spodoba mi się to co chciała mi ofiarować, a jej policzki pokrył rumieniec.
- Luke, powiedz coś.
Zafascynowany widokiem jej nagiej skóry ledwo zmusiłem się do myślenia.
- Nie jestem w stanie – odparłem zupełnie szczerze. – Jedyna rzecz jaka mi teraz przychodzi do głowy, to czy miałabyś coś przeciwko, gdybym się teraz na ciebie rzucił?
Zamiast odpowiedzi, Lilly chwyciła moją twarz w dłonie i pocałowała z siłą, o którą jej nawet nie podejrzewałem. Po chwili nie byłem już pewien, kto kogo uwiódł. Najważniejsze było to, że od tego momentu nie czułem już bolesnej pustki w swoim sercu.
Gerrit rozmasowywał delikatnie świeże blizny oplatające jego prawą rękę jak pajęcza sieć. Zadrżał na wspomnienie bólu, który towarzyszył niekończącym się godzinom ćwiczeń dopiero co odrośniętych, bezużytecznych mięśni. Doskonale pamiętał bezsilną wściekłość, gdy nie potrafił utrzymać choćby świstka papieru, a co tu mówić o pisaniu!
A wszystko przez tego Penna.
Bezczelny szczeniak. Wyraz troski i litości, gdy patrzył na spaloną rękę, był nie do zniesienia. Zacisnął szczęki. Był ostatnią osobą na świecie, która by sobie tego życzyła. Co za porażka. Okazać słabość przy nic nie znaczącej sierocie.
Zamknął oczy usiłując skupić się na tym co właściwie zaszło. W jego myślach pojawił się obraz ledwie widocznego przejścia w ogrodzie. I ten moment, w którym przez własną głupotę i nieostrożność dotknął drgającego w powietrzu śladu. Kosztowało go to nie tylko kilkutygodniową utratę władzy w prawej ręce, gdyż magia która pozwalała regenerować zniszczone tkanki wymagała zarówno skupienia jak i długotrwałego wysiłku oraz mnóstwa czasu, ale poniósł również konsekwencje swojego bezmyślnego czynu.
Tylko cudem uniknął wykluczenia z Rady. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że każdy kto w niej zasiadał tylko czekał na jego potknięcie. Wszyscy płacili taką cenę za dorwanie się do władzy. Gerrit nie był wyjątkiem. Wiedział, że każdy z chęcią wygryzłby go z miejsca. Jedynie jego spryt i wysoka pozycja jaką zajmował w Radzie sprawiały, że jak dotąd nikomu nie przyszło do głowy pozbawić go stołka. Albo, co gorsza, życia.
Westchnął, pogrążając się w ponurych rozmyślaniach. Tak jak światem rządziła ewolucja, tak stały porządek rzeczy miał niedługo ulec gwałtownej zmianie. Gerrit to wiedział i sam przed sobą musiał przyznać, że odczuwał z tego powodu lekki niepokój.
Spojrzał na poranioną rękę. Utrzymanie ładu było najważniejsze. Bez względu na poniesione ofiary.
Sielanka trwała przez cały nastepny dzień, do momentu w którym ktoś nie załomotał w drzwi mojej sypialni. Ostatnio zaczęło to przybierać jakąś dziwną tradycję. Każdy właził tu jak chciał. Westchnąłem z rezygnacją.
- Chwileczkę.
Wyplątałem się ze skotłowanej pościeli i zerknąłem przez ramię na śpiącą obok Lilly. Na wszelki wypadek okryłem ją prześcieradłem, gdyby mój gość okazał się na tyle niecierpliwy, żeby wtargnąć do środka bez pozwolenia. Podszedłem do drzwi i uchyliłem je na szerokość kilku centymetrów. Za nimi stał Hafis z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
- Stało się coś?
Spojrzenie ciemnych oczu Hafisa prześlizgnęło się po moich rozczochranych włosach, zaroście i niedbale owiniętym wokół bioder prześcieradle. Mój głupkowaty uśmiech dobitnie świadczył o naturze rzeczy, jaka miała miejsce na tymi drzwiami. Po twarzy Hafisa przemknął ledwo zauważalny grymas rozbawienia.
- Stary, przepraszam, że muszę cię oderwać od wielce przyjemnych... spraw – pozwolił sobie na złośliwy uśmieszek – ale mam wiadomości, które na pewno cię zainteresują.
Uchyliłem drzwi na tyle, żeby wymknąć się na korytarz.
- Mów.
Odeszliśmy kilka kroków, żeby nie zbudzić Lilly.
- Poszperałem trochę na mieście. Zdaje się, że jeden z moich informatorów wyśledził tych dwóch typów, którzy cię postrzelili.
Momentalnie udzieliło mi się podniecenie w jego głosie.
- Będziemy mieli szansę się odegrać – powiedział Hafis z mściwą satysfakcją.
- Gdzie?
- W Blue Moon.
Pomruk zadowolenia wydobył się z mojego gardła.
- Cudownie.
Hafis w pełni podzielał moją radość.
- Dzisiaj późnym wieczorem dostaniesz swoją szansę na zemstę.
W korytarzu rozległ się szmer. Spojrzeliśmy w tamtą stronę. Lilly wychyliła głowę ze szpary w drzwiach. Uśmiechnęła się na mój widok i dopiero teraz dostrzegła Hafisa. Jej policzki pokrył krwisty rumieniec.
- Eee... Obudziłam się przed chwilą a ciebie nie było więc... Cześć, Hafis.
Hafis zasalutował mrugając do niej wesoło. Miałem ochotę zdzielić go przez łeb.
- Zaraz do ciebie przyjdę – powiedziałem, poprawiając zsunięte prześcieradło.
Lilly skinęła głową i zniknęła w sypialni. Hafisowi uśmiech nie schodził z twarzy.
- Jeżeli odezwiesz się chociaż jednym słowem, przysięgam, że stłukę cię na kwaśne jabłko.
Mój przyjaciel roztropnie powstrzymał się od komentarzy.
Ulice o tej porze były puste i niebezpieczne. Nigdy nie można było być pewnym tego kto kręci się po labiryncie ciemnych uliczek prowadzących od jednego klubu do drugiego. To była enklawa złodziei, prostytutek i żebraków. Swoje ciemne interesy załatwiali tutaj wszyscy, którzy w jakikolwiek sposób liczyli się w brutalnym półświatku rządzącym się własnymi pokrętnymi zasadami.
Gdy Lilly wymusiła na mnie przyznanie się gdzie będę się włóczył po nocy i w jakim celu, koniecznie chciała żebym zabrał ją ze sobą. Na samą myśl, że mogłoby jej się tutaj coś stać, włoski na karku stawały mi dęba. Na całe szczęście dała się przekonać, że im mniej osób wie o jej istnieniu, tym lepiej. Skupianie na sobie niepotrzebnej uwagi w niczym by nam nie pomogło. Uspokoiła się trochę na wieść, że Hafis idzie tam ze mną. Na wszelki wypadek poprosiłem Anouk, żeby dotrzymała jej towarzystwa.
Wbijając ręce w kieszenie kurtki zastanawiałem się jaki wyraz przybiorą twarze moich niedoszłych zabójców na mój widok. Czy będzie to kompletne niedowierzanie czy też raczej skrajne przerażenie? Uśmiechnąłem się paskudnie. Co za różnica. Gdy obaj nie będą już oddychać to nie będzie miało najmniejszego znaczenia.
Hafis zatrzymał się, podnosząc wysoki kołnierz czarnego płaszcza. Przed nami wyrosły fosforyzujące błękitem drzwi Blue Moon. Z tego co pamiętałem nie cieszył się on zbyt dobrą sławą. Ciemna speluna do załatwiania równie ciemnych interesów. Drzwi otworzyły się z głośnym hukiem i przed klub wytoczył się podchmielony gruby, łysiejący facet ciągnący pod rękę zalaną w trupa prostytutkę. Przeszli obok nie zwracając na nas uwagi. Ze środka buchnęło nieznośne gorąco i ogłuszający ryk muzyki.
Hafis zgrzytnął zębami.
- Pieprzone piekiełko... – mruknął, przekraczając próg.
Blue Moon zawdzięczało swą nazwę błękitnym drzwiom i niczemu więcej. Ściany całego pomieszczenia zostały pomalowane na wściekłą czerwień przez co miało się wrażenie, że spływają krwią. Za wysposażenie służyły obite czarną skórą kanapy i niskie stoliki. Wszystkie loże na górnym poziomie były zajęte. Na dole, na mikroskopijnej wielkości parkiecie, wił się tłum ludzi. Po sali krążyły kelnerki ze znudzonymi minami, odziane w skąpe kostiumy nie pozostawiające zbyt wiele pola dla wyobraźni. Ponad wszystkim unosił się gęsty opar dymu papierosowego, który drażnił płuca. Ogłuszający ryk płynący z głośników boleśnie ranił uszy.
- Kurwa mać – zakląłem. – Nie idzie tutaj wytrzymać.
Twarz Hafisa wyrażała zniecierpliwienie. Przeczesywał wzrokiem kłębiący się w klubie tłum ludzi.
- Co za cholerna speluna – stwierdził. Jedna z kelnerek otarła się o niego prowokująco, z wprawą balansując tacą pełną szklanek. Warknął wściekle i dziewczyna zniknęła w ułamku sekundy. Na powrót zajął się przeszukiwaniem klubu.
- Skąd wiesz jak wyglądają? – spytałem starając się ograniczyć oddychanie do minimum. Stanie z głową w czarnej chmurze z dymu znacznie je utrudniało.
- Pewnie się zdziwisz ale okazało się, że ktoś widział całe zajście sprzed miesiąca.
Zacisnąłem dłonie w pięści.
- Co prawda nie mam stuprocentowej pewności, że mówi prawdę, ale możemy spróbować. Dowiedziałem się o nim przypadkiem. Idiota myślał że dam się nabrać na jakieś bajeczki i że zdoła wyciągnąć ode mnie forsę w zamian za fałszywe informacje – oślepiająco białe zęby Hafisa błysnęły w paskudnym uśmiechu.
- Zagroziłeś że go zabijesz?
Uśmiech Hafisa pogłębił się.
- A co według ciebie miałem zrobić? Wystarczył mu jeden rzut oka żeby stwierdzić, że nie żartuję. Przez chwilę się opierał ale chyba doszedł do wniosku, że nie opłaca się mnie denerwować.
Kiwnął głową w kierunku jednej z lóż.
- Spójrz, to chyba oni.
Obrzuciłem z spojrzeniem dwójkę mężczyzn siedzących w loży w rogu sali. Jeden z nich sprawiał wrażenie dość niepozornego więc zacząłem odczuwać rozczarowanie. Drugi z nich też niczym się nie wyróżniał dopóki nie wstał. Od razu rozpoznałem wysokiego dryblasa, który celował do mnie z magicznej broni.
Hafis zauważył zmianę w moim zachowaniu.
- To oni?
Potwierdziłem skinieniem głowy.
- Jak myślisz? Jak dużą ściągnęlibyśmy na siebie uwagę gdybym zaczął teraz strzelać?
Hafis ruszył do przodu, torując sobie drogę łokciami i nie zważając na gniewne okrzyki bólu tańczących dookoła ludzi.
- Zbyt dużą. Cierpliwości, Luke.
Przecisnęliśmy się przez tłum i pokonaliśmy wąskie schody prowadzące na górny pokład. W milczeniu przemierzyliśmy odległość, jaka dzieliła nas od ostatniej w szeregu loży. Hafis wsunął się do środka. Poszedłem za jego przykładem, rozsiadając się wygodnie na skórzanej kanapie. Wysokie przepierzenie oddzielało nas od reszty lokalu i ciekawskich spojrzeń.
- Co, u diabła... – zaczął niski wpatrując się w nas z nieukrywanym przerażeniem.
Hafis wyjął z kieszeni spodni nóż i zaczął dłubać nim w zębach. Wyciągnąłem przed siebie nogi, trzymając rękę na odbezpieczonym pistolecie.
- Proszę dokończyć myśl – poprosił Hafis nie przerywając dłubania ani nie zdradzając zainteresowania dwójką mężczyzn. Wysoki dryblas przyjrzał mi się dokładnie. Jego mętne szare oczy rozszerzyły się ze zdumienia.
- To ty! – krzyknął. – Niemożliwe! Przecież widziałem jak... – nie dałem mu dokończyć.
- Wobec tego trzeba było się lepiej przyjrzeć – warknąłem, mrużąc oczy.
- Ale, ale... – jąkał próbując jednocześnie wsunąć rękę do kieszeni.
Nóż Hafisa wbił się w ścianę tuż przy jego głowie.
- Nie radzę.
Powoli położył obie dłonie na stole.
- Tak lepiej.
- Czego od nas chcecie? – odezwał się jego towarzysz.
Przerzuciłem broń z ręki do ręki.
- Informacji.
Niski spocił się z wrażenia. Jego rozbiegane oczka rozpaczliwie szukały drogi ucieczki.
- Ja nic nie wiem! – w jego głosie zabrzmiały histeryczne nuty.
Białe zęby Hafisa lśniły w półcieniu.
- Przekonamy się.
W jego ręku pojawił się kolejny nóż. Niski wytrzeszczył oczy sparaliżowany strachem. Rzucił przerażone spojrzenie swojemu kompanowi.
- Dobrze, już dobrze! – zaczął wyrzucać z siebie słowa z szybkością karabinu.
- Kto cię na mnie nasłał? Tylko mów prawdę, bo pożałujesz.
Niski otarł rękawem pot z czoła.
- Nie wiem. Przysięgam, że nie mam pojęcia. Spotkaliśmy się z nim tylko raz ale nigdy nie widzieliśmy jego twarzy.
Dygotał z przerażenia. Mówił prawdę.
- Z nim? – spytał Hafis przysuwając się w stronę światła.
Facet gorliwie pokiwał głową.
- Przekazał nam instrukcje i rozpłynął się we mgle.
Spojrzałem na dryblasa.
- To on dał ci broń?
- Tak – odparł bez wahania spoglądając ze strachem na obracający się w palcach Hafisa nóż.
- Zapamiętaliście jakieś szczegóły? W co był ubrany, czy nosił jakiś pierścień, cokolwiek?
Obaj pokręcili głowami. Westchnąłem rozczarowany.
- Poczekaj... – niski najwyraźniej coś sobie przypomniał. – Na nadgarstku miał coś jakby... sam nie wiem... chyba tatuaż – zerknął na moje pokryte rysunkami przeguby. – Miał taką niebieską bransoletkę jak ty.
Zaparło mi dech w piersiach. To nie mogła być prawda.
- Jeśli kłamiesz to...
- Nie! Przysięgam! To prawda! – wydyszał.
Zakręciło mi się w głowie. Takie bransoletki nosili ludzie, z którymi walczyłem dla Królestwa. Gdzieś głęboko w trzewiach poczułem rozpychającą się we mnie łokciami wściekłość. Zacisnąłem kurczowo palce na broni aż kostki mi zbielały. Wszystkiego się spodziewałem ale nie tego.
- No, cóż, chłopcy. Dzięki za informacje.
Zanim zdążyli zaprotestować, Hafis ruchem tak szybkim, że prawie go przeoczyłem, wyciągnął broń i strzelił do niskiego. Na ścianie za jego plecami wykwitł krwawy kwiat. Dryblas otworzył usta do krzyku ale nie dałem mu szansy na wydanie z siebie nawet jednego dźwięku. Kula, która utkwiła mu w sercu skutecznie to uniemożliwiła.
Zanim ktokolwiek się zorientował, co zaszło, wyszliśmy z klubu tak spokojnie jak to było możliwe, starając się nie zwracać niczyjej uwagi. Droga do domu jeszcze nigdy nie wydawała mi się tak długa.
- Gdzie oni się podziewają tyle czasu? – mruknęła Lilly chodząc w tę i z powrotem po kuchni. Anouk siedziała na parapecie okna i również się niecierpliwiła.
Zamek w drzwiach frontowych szczęknął z cichym trzaskiem. Lilly wybiegła na korytarz a Anouk zerwała się z miejsca starając się uspokoić oddech i drżenie rąk. Nie chciała tego po sobie pokazać, ale odchodziła od zmysłów przez ostatnią godzinę. Jeszcze chwila oczekiwania i na pewno by zwariowała.
Do kuchni wszedł Luke obejmując Lilly, a za nimi Hafis. Na widok krwi na jego ubraniu Anouk zmiękły nogi i musiała się przytrzymać krzesła, żeby nie upaść.
- Spokojnie, nie jest moja – powiedział cicho.
Anouk zdobyła się na słaby uśmiech. Hafis oparł się pokusie pogłaskania jej po bladym policzku. Nie widział powodu, dla którego miałaby się o niego bać, ale sprawiło mu to niekłamaną przyjemność. Musiał przyznać, że coraz trudniej przychodziło mu tłumienie podobnych odruchów.
- Mam nadzieję, że to czego się dowiedzieliście rzeczywiście było tego warte – Anouk wskazała ruchem dłoni na plamy krwi.
Ruchem pełnym wściekłości Luke odsunął krzesło i usiadł.
- Żebyś wiedziała – warknął. Przejechał rękoma po zmierzwionych włosach. – Przepraszam cię. Po prostu nie mogę jeszcze do siebie dojść po rewelacjach jakich się dzisiaj nasłuchaliśmy.
- To znaczy? – spytała Lilly siadając obok.
Zmęczona twarz Luke’a wyrażała jedynie rozczarowanie i żal.
- To znaczy, że zdradził ktoś z mojej pieprzonej tajnej jednostki – powiedział martwym głosem. – Wystawił mnie ktoś, komu ufałem i kogo znam.
Lilly chciała go dotknąć i pocieszyć, ale nie zrobiła tego wiedząc, że Luke w takim momencie nie zniósłby niczyjego współczucia.
- Przynajmniej zawężył się krąg podejrzanych – skonstatował kwaśno.
Czuł się zdradzony i oszukany. Ostatnia rzecz, jakiej się spodziewał, że kiedykolwiek będzie miała miejsce, działa się właśnie tu i teraz. Ja to dopiero mam talent do przyciągania pecha, pomyślał przygnębiony. Gdyby chociaż wiedział dlaczego. Wtedy zemsta miałaby większy sens. Na razie jego myśli pochłonęło tylko i wyłącznie wzięcie krwawego odwetu na zdrajcy a na to nie mógł pozwolić. Nie mógł pozwolić by ślepa nienawiść wzięła górę. Musiał zachować jasny umysł i nie dać się ponieść emocjom.
Cholernie trudne zadanie.
- Od czego zaczniemy? – chłodny pragmatyzm Hafisa przywrócił go do rzeczywistości.
Westchnął głęboko.
- Od ustalenia kto chciał mnie zabić.
Gdy tylko wypowiedział te słowa, zimny dreszcz przeszedł mu po plecach. Jeszcze nigdy nie były tak realne jak teraz.
- Musimy dowiedzieć się kto z Rady spiskuje z kimś ze starego oddziału. Ustalenie tożsamości tego pierwszego nie powinno być takie trudne. Wiekszy problem będzie z rozszyfrowaniem drugiego. Tego nie da się załatwić przez wypytywanie żołnierzy z oddziału.
- Gdybyś tylko zaczął, zdrajca od razu wiedziałby, że go szukasz – mruknął Hafis.
- Właśnie.
Anouk poruszyła się na krześle.
- Spróbuję wyciągnąć coś z Kane’a – powiedziała starając się nie patrzeć na zdumienie malujące się na twarzach obu mężczyzn. – Zasiada w Radzie, może posiadać informacje z których powagi nawet nie zdaje sobie sprawy. Potem wymażę mu pamięć. Nie będzie wiedział, że to wszystko w ogóle miało miejsce.
Hafis powstrzymał się od komentarzy na temat lojalności Anouk wobec męża, a raczej jej braku. Skoro była zdolna do takich rzeczy, to może rzeczywiście wcale jej na nim nie zależało. Nadzieja zamigotała w jego sercu i natychmiast zgasła. Hafis, stary durniu, nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, choćby nie wiem jak cię kusiło, pomyślał.
- Nie zaszkodzi spróbować – powiedział ostrożnie Luke.
Lilly patrzyła raz na jedno, raz na drugie.
- Nic nie rozumiem. Kim jest ten cały Kane? To ktoś ważny?
Luke spojrzał z wahaniem na Anouk.
- Można tak powiedzieć. To mój mąż – wyjaśniła zmęczonym głosem czarodziejka.
- Masz zamiar szpiegować własnego męża? – jeszcze zanim padły te słowa, Lilly wiedziała, że zabrzmiało to strasznie niezręcznie. Co ją obchodziło, że Anouk tak traktuje Kane’a.
Powiodła oczami po ich twarzach. Z dziwnych min jakie zastygły na obliczach tej trójki wywnioskowała, że poruszony temat należał do drażliwych. Przygryzła dolną wargę. Mogła sobie pogratulować zręczności.
Topazowe oczy Anouk wypełniły się poczuciem winy.
- To konieczne, uwierz mi. Potem ci wszystko wyjaśnię.
Luke odchrząknął i zmienił temat. Ostatnie na co miał ochotę to wściekła awantura, gdyby Anouk zaczęła opowiadać Lilly o zerwaniu z Hafisem i ślubie z Kane’m, zwłaszcza że Hafis był tu z nią pod jednym dachem.
- Dobra, jest już strasznie późno. Niczego więcej dzisiaj nie wymyślimy, więc radzę wam wracać do domów i przespać kilka godzin....
EricaNorthman