Althusser Lusis - Marksizm dzis.pdf

(85 KB) Pobierz
Lusis Althusser
Lusis Althusser
Marksizm dziś*
Czy w 130 lat po Manifeście i w 110 lat po Kapitale można naszkicować bilans tego, co zwie się
„marksizmem”? Niewątpliwie tak, ponieważ mamy wobec niego nie tylko odpowiedni dystans
czasowy, ale również długie doświadczenie jego zwycięstw, klęsk i tragedii. Być może też dlatego,
że podlegamy obecnie działaniu prawa kryzysu, w tym kryzysu samego marksizmu, który – jak się
wydaje – jest w stanie rozwiać wszelkie złudzenia i zmusić umysły do poddania się bezlitosnemu
egzaminowi rzeczywistości.
Co takiego możemy dziś zachować z Marksa, co byłoby istotne i co może nie zawsze było
rozumiane?
Przede wszystkim taki oto prosty fakt: Marks mówił o sobie, że nie jest „marksistą”. Taktowano
to jako żart wolnego ducha, wymagającego od swoich czytelników, aby „myśleli samodzielnie”, a
tymczasem jest to doprawdy myśl bardzo daleko idąca. W ten sposób Marks nie tylko
protestował zawczasu przeciwko interpretowaniu jego dzieła jako systemu, nowej filozofii
dziejów czy wreszcie odkrytej nauki ekonomii politycznej, jako dzieła cechującego się jednością
pewnej teorii totalnej („marksizmu”) i będącego wytworem pewnego „autora” (Marksa). Nie tylko
odrzucał tego rodzaju pretensję, bo przecież deklarował, że Kapitał jest „krytyką ekonomii
politycznej”, a nie „nauką”, ale czyniąc to zmieniał samo znaczenie terminu krytyka. Obciążonemu
tradycją racjonalistyczną pojęciu uwalniania prawdy od fałszu lub demaskowania fałszu w imię
prawdy narzucał zupełnie inną funkcję, mającą oparcie w walce klas: „krytyka taka (Kapitał) (...)
reprezentuje pewną klasę (...) – mianowicie proletariat”. W ten sposób odrzucał myśl, że w
tradycyjnym znaczeniu mógłby być „autorem” intelektualnym tak pojętej krytyki.
Odsyła nas to do innego faktu: myśl Marksa i Engelsa ruszyła się z posad – stała się „krytyczna i
rewolucyjna” – w łonie ruchu robotniczego, uczestnicząc w jego praktyce, aspiracjach i walce.
Kwestia ta nie jest po prostu punktem w dziejach idei. W historii marksizmu stała się ona
przedmiotem obciążonych sensami i kontrsensami interpretacji teoretyczno-politycznych. Gdy w
czasach rozkwitu socjaldemokracji niemieckiej (1902) Kaustky twierdził, że teorię marksistowską
stworzyli „intelektualiści burżuazyjni” – jedyni, jacy mogą posiąść „naukę” – i że „wnieśli ją z
zewnątrz do ruchu robotniczego”, i gdy sam Lenin w odmiennym od początku do końca kontekście
(walcząc z żywiołościowym „ekonomizmem”) przejmował formułę Kautskiego, jeden i drugi wikłał
myśl Marksa w niesłychanie dwuznaczną i podejrzaną interpretację. Formuła jest tylko formułą,
ale może wykrystalizować pewną tendencję, a następnie uzasadniać i umacniać pewne praktyki
historyczne. Zza tego postrzegania marksizmu jako teorii naukowej, stworzonej przez
intelektualistów burżuazyjnych i „wniesionej z zewnątrz do ruchu robotniczego”, wyziera bowiem
cała koncepcja stosunków między teorią a praktyką, stosunku partii do ruchu masowego i
działaczy partyjnych do zwykłych członków, która oddzielając je i ich od siebie odtwarza
burżuazyjne formy wiedzy i władzy.
Etapy doświadczenia
Marks i Engels byli bezsprzecznie wykształconymi na uniwersytetach intelektualistami
burżuazyjnymi. Pochodzenie może jednak nie być przeznaczeniem. O prawdziwym przeznaczeniu,
które obsadziło Marksa i Engelsa w historycznej roli intelektualistów klasy robotniczej,
przesądziło bezpośrednie i praktyczne doświadczenie, jakie stało się ich udziałem – w przypadku
jednego z nich było to nabyte w Anglii doświadczenie wyzysku klasy robotniczej i czartyzmu, a w
przypadku drugiego nabyte we Francji doświadczenie walki politycznej organizacji
socjalistycznych i komunistycznych. Etapy tego coraz bardziej zaangażowanego nabywania
doświadczenia można prześledzić w sprzecznościach ich „dzieł młodzieńczych”. Po dramatycznej
konfrontacji filozofii i ekonomii politycznej Rękopisów z 1844 r. można nawet określić „chwilę”, w
której w ich „świadomości” zrodziła się potrzeba radykalnego zakwestionowania zasad, w jakich
się ukształtowali, potrzeba przemyślenia wszystkiego w inny niż dotychczas sposób, „zmiany
terenu” – i w tym celu „dokonania obrachunku ze swoim dawniejszym sumieniem filozoficznym”. Ta
„chwila” zaczyna się zarysowywać w zagadkowych i piorunujących zdaniach z Tez o Feuerbachu.
Jest to tylko pierwszy moment nie kończących się dociekań, o których po walkach politycznych
lat 1848-1849 w Nadrenii świadczą Walki klasowe we Francji (1852) i 18 Brumaire’a (1852),
następnie Przyczynek (1859) i utworzenie Międzynarodówki (1864), a później sam Kapitał (1867) i
Wojna domowa we Francji (1871). W swoich dziełach teoretycznych, podobnie jak w bojach
politycznych, Marks nigdy nie opuścił terenu robotniczej walki klasowej. Na formułę Kautskiego
można odpowiedzieć: myśl Marksa ukształtowała się i rozwinęła w łonie ruchu robotniczego, na
jego podstawie i na jego pozycjach. Za cenę ciężkich walk i sprzeczności rozszerzyła się ona w
łonie ruchu robotniczego z kółek marksistowskich na wielkie partie masowe.
Tę samą dwuznaczność można znaleźć w osławionej tezie Engelsa, przejętej i usystematyzowanej
przez Kautskiego, a przywoływanej przez Lenina, o „trzech źródłach” marksizmu. Pewnie, że
Marks i Engels byli intelektualistami dobrze obeznanymi z filozofią niemiecką, z angielską
ekonomią polityczną i z socjalizmem francuskim – naszymi „trzema źródłami”. Sprowadzając
jednak myśl Marksa do zlania się tych trzech nurtów, popada się w banał historii idei, nie będącej
w stanie zdać sprawy z podstawy polityczno-teoretycznej, która zmusiła owe nurty, aby się ze
sobą połączyły i zamieniła je w „rewolucyjną krytykę” uczestniczących w połączeniu elementów.
Hegel, Smith i Ricardo, Proudhon itd. rzeczywiście stanowili horyzont historyczny Marksa – coś,
od czego nie mógł abstrahować, coś, od czego musiał wyjść, surowiec, który musiał obrobić – lecz
trzeba było obejść fasadę ideologiczną, powywracać zasady, dostrzec plecy, odwrotną stronę,
krótko mówiąc – ukrytą rzeczywistość. Obejść znaczyło właśnie „zmienić teren” i zająć inne –
„krytyczne, reprezentujące proletariat” – stanowisko. Sprowadzanie historii tej rewolucji w myśli
do zwykłego zlania się wód z „trzech źródeł” oznacza koniec końców, że w Marksie widzi się
„autora”, potrafiącego połączyć elementy, dla których był on punktem spotkania – np. zastosować
Hegla do Ricarda po to, aby stworzyć „metafizykę ekonomii politycznej”, czy po to, aby „postawić
na nogi” każdy z tych trzech elementów zachowując w stanie nietkniętym ich strukturę:
ukonstytuować ekonomię polityczną w naukę, filozofię w materializm dialektyczny, a wizje
socjalizmu francuskiego w „materialistyczną” filozofię dziejów lub – co jest praktycznym
wariantem właściwego jej mesjanizmu – w socjalizm naukowy.
Kapitał
Wiadomo, że przytoczone formuły nie występują w takiej doskonałej formie u Marksa. Mimo to
należą one do historii marksizmu, w której – poczynając od II Międzynarodówki – reprezentowały
urzędową definicję marksizmu jako materializmu dialektycznego, materializmu historycznego i
socjalizmu naukowego. Lecz i u Marksa, miotającego się w sprzeczności, bo zmuszonego do
myślenia o czymś, co nie miało nazwy, nie brak jest wypowiedzi pozwalających uzasadnić tego
rodzaju formuły. Jest (feuerbachowski) wątek „odwrócenia” filozofii heglowskiej, „postawienia na
nogi” heglowskiej dialektyki. Jest – coraz bardziej krytykowana, ale zawsze obecna w
filigranowej postaci – idea filozofii dziejów, myśl o Sensie historii, ucieleśnionym w następowaniu
po sobie określonych sposobów produkcji jako „progresywnych epok” i prowadzącym do
przejrzystości komunizmu. Jest idealistyczne wyobrażenie o „królestwie wolności”, mającym
nastąpić po „królestwie konieczności”, jest mit wspólnoty, w której swobodny rozwój jednostek
ludzkich zastępuje stosunki społeczne, bowiem w końcu okazują się one tak samo zbędne, jak
państwo i stosunki towarowe.
Ukryty lub jawny idealizm tych wątków straszy nie tylko w Ideologii niemieckiej (prawdziwej
„materialistycznej” filozofii dziejów), ale również w Przedmowie z 1859 r. („progresywne”
następstwo sposobów produkcji) i tautologicznym finalizmie słynnych zdań, którymi zachwycał się
Gramsci: „żadna formacja społeczna nie ginie, zanim się nie rozwiną wszystkie te siły wytwórcze,
którym daje ona dostateczne pole rozwoju (...) toteż ludzkość stawia sobie zawsze tylko takie
zadania, które może rozwiązać”. Pod nieskończenie subtelniejszą postacią idealizm ten straszy w
samym Kapitale. Choć właściwy mu „porządek wykładu” robi na nas ogromne wrażenie, nauczyliśmy
się dostrzegać jego dwuznaczność, fikcyjną jedność, narzuconą mu z góry przez wymóg, żeby
zacząć od abstrakcji wartości, to znaczy od danej jednorodności pola współmierności – z
kapitalistycznych stosunków wyzysku nie czyniąc uprzednio warunku procesu zachodzącego na
tym polu (1).
Jeśli kwestia „początku” dzieła miała dla Marksa takie znaczenie i była dla niego tak ciężkim do
udźwignięcia krzyżem („początek jest zawsze trudny – stosuje się to do każdej nauki”), jeśli
narzucił on sobie pomysł, że należy koniecznie zacząć od ostatecznej abstrakcji wartości, to było
tak również z powodu pewnej wyznawanej przezeń koncepcji nauki (Wissenschaft), tzn. warunków
formalnych, jakim powinien podlegać wszelki proces myślowy (Denkprozess) po to, aby mógł być
prawdziwy (przykład: pogląd, że wszelkie poznanie powinno przechodzić od abstrakcji do konkretu
i że tak samo powinno się je wykładać). To przecież jasne, że w tym złudzeniu koniecznej
prezentacji (Darstellung) czy wykładni Prawdy jest jeszcze obecny Hegel.
Skutki owej filozoficznej koncepcji Prawdziwego procesu myślowego dają o sobie znać w
określonych miejscach Kapitału: np. w rachunkowej prezentacji wartości dodatkowej jako różnicy
między wartością wytworzoną a wartością płacową. Taka prezentacja, narzucona w tej formie
przez porządek wykładu, bo z niego wydedukowana, może prowadzić do ekonomistycznej
interpretacji wyzysku, gdy tymczasem wyzysk nie sprowadza się do wspomnianego zagarnięcia
wartości; można przemyśleć go jedynie w jego formach i konkretnych warunkach – z jednej
strony takich, jak nieubłagane wymogi procesu pracy (czas trwania, intensywność,
rozczłonkowanie), podział pracy i dyscyplina organizacji pracy, a z drugiej takich, jak warunki
reprodukcji siły roboczej (konsumpcja, warunki mieszkaniowe, rodzina, nauczanie, zdrowotność,
problemy kobiet itd.). Nie ulega wątpliwości, że Marks nie myli wyzysku z samym tylko
przywłaszczaniem zaksięgowanej wartości dodatkowej. Mówi o formach wartości dodatkowej
(bezwzględnej, względnej), podobnie jak o formach wyzysku w procesie pracy i w reprodukcji siły
roboczej. Czyni to jednak w rozdziałach, które zawsze wydawały się obce, „historyczne” i
„konkretne” zamiast abstrakcyjnych, i napisane na marginesie głównego porządku wykładu – tak,
jakby należało zerwać lub przerwać ten porządek, aby nadać mu sens!
Zmienić teren
Można by dać wiele innych przykładów trudności i sprzeczności, w jakie zaplątał się Marks
narzucając sobie obowiązkowe rozpoczęcie od abstrakcji wartości. Ograniczmy się do
wspomnienia o dwóch z nich: zawiłej kwestii zachowania wartości środków produkcji poprzez ich
wprawianie w ruch przez siłę roboczą oraz kwestii przekształcania wartości w cenę produkcji,
przy której Marks daje się złapać na błędzie w rozumowaniu – a przecież wystarczy popatrzeć
wyżej, aby zrozumieć, skąd się on wziął.
Jak widać, pewność, że należy „zmienić teren”, zająć stanowisko „reprezentujące proletariat” –
choćby nie wiadomo jak bardzo była ona świadoma – nie pozwalała sama przez się i za jednym
zamachem „dokonać obrachunku z dawniejszym sumieniem filozoficznym”. Wyznawany przez
Marksa materializm stosuje się też do niego: świadomość nie jest praktyką, w swoich realnych
formach nie jest nawet myślą. Na dowód, że tego rozstępu nie sposób obejść, odnotujmy fakt, że
poza krótkim, zagadkowym oświadczeniem w Tezach o Feuerbachu Marks nigdy nie wytłumaczył
się jasno ze swoich nowych stanowisk, „swojej” filozofii. Obiecał Engelsowi dwadzieścia stron o
dialektyce; nigdy ich nie napisał. Jeśli zaś chodzi o najbardziej dopracowane Wprowadzenie z
1858 r., to je „usunął” mówiąc, że „przykre musi być antycypowanie wyników, które należy
najpierw udowodnić”. Wszystko to wydarzyło się w tworzonym przez niego dziele i w toczonej
przez niego walce. Był to nie kończący się bój w sprzeczności, mający zabezpieczyć nowe pozycje
przed nawrotem starych, bój, którego wynik pozostawał ciągle wątpliwy – nawet wtedy, gdy
wygrana wydawała się pewna: aby przemyśleć to, co ukrywały słowa wszechmocne, trzeba było
znaleźć słowa, jakie jeszcze nie istniały. Tego rodzaju bój toczy się bowiem również o słowa.
Świadczą o tym wielkie wahania Marksa w Kapitale, gdzie alienacja straszy nadal w teorii
fetyszyzmu, w przeciwieństwie pracy martwej i pracy żywej, w panowaniu warunków produkcji
nad pracownikiem i w figurze komunizmu – alienacja, stare słowo, stare i do wszystkiego nadające
się pojęcie idealistyczne, obecne tam wyraźnie po to, żeby przemyśleć coś innego: coś
nieprzemyślanego, co takim pozostało.
Oto jeszcze jeden przykład – fakt, że historia, jak dobra materialistka, zaskoczyła i wyprzedziła
myśl Marksa. Marks różni się od całej idealistycznej filozofii politycznej tym, że nigdy nie ulegał
złudzeniom co do „wszechmocy idei” – również swoich własnych (to Lenin napisze nieostrożnie w
ferworze polemiki, że „idee Marksa są wszechmocne, ponieważ są prawdziwe”). Poczynając od
Manifestu jego stanowisko jest jasne i nigdy nie ulegnie zmianie: drogę do komunizmu – „ruchu
rzeczywistego” – utoruje ogólny ruch walki klasowej proletariuszy z kapitalistami. Wpływ idei jest
jedynie podporządkowanym wyrazem układu sił między klasami. Niezwykłe jest to, że Marks liczy
się z tą tezą materialistyczną, gdy zajmuje się położeniem swoich własnych idei. Można się o tym
przekonać zarówno w Manifeście, jak i w Przedmowie z 1859 r., w której prezentacja przyjmuje
formę topiki (2). Znaczy to, że Marks przedstawia swoje idee dwukrotnie i w dwóch różnych
formach.
Przedstawia je najpierw jako zasady całościowej analizy (czy to koniunktury globalnej, jak w
przypadku Manifestu, czy też struktury formacji społecznej, jak w przypadku Przedmowy z 1859
r.): jego idee są wtedy wszędzie obecne, gdyż chodzi o to, aby za ich pomocą wyjaśnić całokształt
pewnej rzeczywistości. Są one wówczas obecne w formie teoretycznej. Marks jednak prezentuje
swoje idee po raz drugi, sytuując je teraz w pewnym określonym i ograniczonym miejscu tego
samego całokształtu rzeczywistości: powiedzmy – posługując się formułą Przedmowy z 1859 r. – w
„formach ideologicznych, w jakich ludzie uświadamiają sobie konflikt (klasowy) i walczą o jego
rozstrzygnięcie”. Tak je sytuując – w określonym miejscu stosunków społecznych i stosunków
klasowych (w nadbudowie) – Marks nie uważa już swoich idei za zasady wyjaśniania danej całości,
lecz podchodzi do nich jedynie pod kątem możliwego oddziaływania w walce ideologicznej. Tym
samym zmieniają one również formę: z formy teorii przechodzą w „formę ideologii”.
Materializm Marksa mierzy się nie tyle materialistyczną treścią jego teorii, ile przenikliwą i
praktyczną świadomością warunków, form i granic, w jakich idee te mogą stać się czynne. Stąd
ich podwójne wpisanie w topikę. Stąd też kapitalna teza, że idee – choćby były prawdziwe i
formalnie dowiedzione – historycznie nigdy nie mogą być czynne same przez się, lecz muszą
przyjmować masowe formy ideologiczne, uwikłane w walkę klas.
Mimo to, na skutek zdumiewającej, radykalnej zmiany sytuacji dziejowej, Marks nie był w stanie
przewidzieć, że również jego własna myśl może ulec defraudacji i zniewoleniu w służbie
„wszechmocy idei” i znaleźć się na usługach tego rodzaju polityki. Nie chodzi tu o stawianie
Marksowi zarzutów i o ocenianie go na podstawie czegokolwiek innego niż jego własna historia – to
nad nią powinniśmy się zastanowić. Można bowiem mimo wszystko skonstatować jedno: z tego
wszystkiego, co Marks nam pozostawił, bardzo niewiele odnosi się do „nadbudowy”, tzn. prawa,
państwa i „form ideologicznych”, a tradycja marksistowska aż do Gramsciego, którego wkład jest
ograniczony, nic nie dodała do tego, co pozostawił Marks. Zaskakującym paradoksem jest
konstatacja, że w istocie, z teoretycznego punktu widzenia, marksizm pozostał na poziomie
Marksa lub poniżej niego: jego myśl doczekała się komentarzy, ilustracji (czasami błyskotliwych,
najczęściej jednak banalnych) i zastosowań. Była oczywiście wciągana przez rewolucyjne działania
polityczne w ostre konflikty interpretacyjne. Zasadniczo jednak marksizm powtarzano i w toku
tych powtórzeń ulegał on defraudacji lub stwardnieniu. Zdumiewające to zjawisko, gdy się
pamięta, że teoria marksistowska nie uważała się za utopijną, lecz naukową, i gdy wiadomo, że nie
ma na świecie nauki, która żyłaby inaczej, niż się rozwijając i nie rozwijała się inaczej, niż
podważając w sposób krytyczny swoje pierwsze formy ekspresji, swój „początek”. Nic takiego nie
miało miejsca w przypadku marksizmu: tylko Róża Luksemburg miała odwagę pokusić się o krytykę
schematów reprodukcji z księgi II Kapitału, ale to była pomyłka. Teoria marksistowska nie była
nigdy podejmowana ani rozwijana. Tak było aż do ostatnich lat; ostatnio wygląda na to, że –
pośród nieuchronnego zamieszania, które okaże się jednak płodne – zarysowuje się wreszcie ruch
dociekań krytycznych. Otóż ten paradoks nie odsyła nas jedynie do bezsprzecznych skutków
walki klasowej i panowania ideologii burżuazyjnej, które zmusiły marksizm do defensywy
strategicznej; odsyła on nas również do luk występujących u Marksa, choć wystrzegamy się
oceniania go z punktu widzenia Idei Teorii w Sobie, która powinna być „kompletna” – wolna od luk i
sprzeczności.
Materializm dwojakiego położenia idei w topice i podporządkowania idei walce klas nie może
bowiem wystarczać do przemyślenia oddziaływania idei na walkę klas. Trzeba jeszcze, żeby idee
odnajdywały się w masowych „formach ideologicznych”, a to nie jest możliwe za pośrednictwem
prostej propagandy, lecz wymaga organizacji walki klasowej. „Proletariusze wszystkich krajów,
łączcie się!” znaczy w praktyce „organizujcie się!”. Wydaje się jednak, że fakt organizacji nie
nastręczał Marksowi szczególnych problemów teoretycznych: wszystkie związane z tym problemy
niejako z góry rozwiązywała przejrzystość wspólnoty woli i świadomości, tworzonej przez wolnych
i równych członków – antycypacji wolnej wspólnoty komunizmu, w której nie byłoby stosunków
społecznych. Myśl o tym, że wszelka organizacja, chcąca zapewnić sobie trwałość oraz jedność
myśli i czynu, musi wyposażyć się w aparat, że nie ma organizacji bez aparatu i że podział
organizacji na aparat i członków może odtwarzać burżuazyjny podział władzy i stwarzać straszne,
kończące się tragediami problemy, nie mogła przyjść Marksowi do głowy – ruch robotniczy musiał
doświadczyć tego historycznie. Jego następcy nigdy jednak nie zajęli się tą sprawą jako kwestią
teoretyczną – nawet Róża Luksemburg, która czuła niebezpieczeństwo. Tak jak Marks hołdował
Zgłoś jeśli naruszono regulamin