2_Coma White.doc

(212 KB) Pobierz
Coma White

Coma White.

 

Przez chwilę panowała cisza, ale przerwałam ją parsknięciem śmiechu. Musieliśmy wyglądać przedziwnie: troje dorosłych ludzi stojących w małym kręgu i wpatrujących się w siebie jak w jakieś duchy. Już kelnerzy patrzyli na nas krzywo, a i z okolicznych stolików dobiegały zniesmaczone spojrzenia.

-         Jestem Kahlan – przedstawiłam się grzecznie i uśmiechnęłam, żeby rozluźnić atmosferę.

Na ekscentryczną pisarkę to jednak nie podziałało. Nadal patrzyła na mnie martwo, całą swoją sylwetką wyrażając szok.

-         Nieprawda. Jesteś Bella – powiedziała uparcie Stephenie, a mnie przeszło przez myśl, że ona faktycznie jest trochę szalona.

Nie miałam pojęcia, co teraz powiedzieć, bo wszystko wydawało się nie na miejscu. Na szczęście Robert otrząsnął się z odrętwienia i przyszedł mi w sukurs.

-         Może usiądźmy? - zaproponował ostrożnie, odsuwając przed Stephenie krzesło.

-         Tak... - wyszeptała. - Tak, usiądźmy... Musimy porozmawiać...

Jak robot usiadła przy stoliku, a mnie na widok jej automatycznych gestów przeszedł dreszcz strachu. Fajnie, czeka mnie kolacja z szurniętą pisarką, która właśnie twierdzi, że jestem jedną z wymyślonych przez nią samą postaci, a ja mam zachować twarz, bo siedzi przy mnie mój sławny chłopak. Bomba. Też usiadłam.

-         Zamówić ci wodę, Stephenie? - Robert troskliwie pochylił się nad autorką bestsellerów i lekko pogłaskał ją po dłoni.

Myślałam, że już nie może być dziwniej, ale wtedy Stephenie nagle poderwała się z miejsca i chwyciła mnie kurczowo za rękę. Nic przy tym nie powiedziała, tylko nie odrywała wzroku od moich oczu i ściskała moją dłoń w jakiś paniczny sposób. A potem... uśmiechnęła się szeroko! Zgłupiałam całkowicie.

-         Tak! - powiedziała.

-         Tak, zamówić? - Robert usiłował trzymać fason. - Yhm... poprosimy na razie trzy wody z lodem i cytryną. Dużo lodu, jeśli łaska – zwrócił się do kelnera.

Ten służalczo skinął głową i zmył się na zaplecze, a Stephenie puściła wreszcie moją rękę i usiadła na swoim miejscu. Teraz to Robert krzepiąco ujął moją dłoń i lekko ją uścisnął, jakby chciał mi dodać otuchy. Ale ja już się w sumie nie denerwowałam. Stres mi przeszedł, a zastąpiło go dziwne rozbawienie. Jakbym miała poczucie, że w porównaniu do zachowania pisarki, ja jestem całkowicie normalna i zbłaźnić się nie mogę.

Kelner przycwałował z naszą wodą i eleganckimi menu, ale Robert uświadomił mu, że potrzebujemy trochę czasu na decyzję i w razie potrzeby sami zawołamy. Kiedy facet zniknął z pola widzenia, mój wspaniały, troskliwy chłopak spróbował podać Stephenie szklankę i zmusić ją do przełknięcia choćby łyczka. Kiedy jednak i to nie zadziałało, wyjął ze swojej szklanki kostkę lodu i ostrożnie przytknął ją do nadgarstka pisarki. To chyba ją ocuciło, bo wreszcie oderwała ode mnie oczy i trochę nieprzytomnie na niego popatrzyła. Dopiero wtedy jakby zauważyła nasze zdziwienie.

-         O matko, przepraszam was... - powiedziała w całkiem normalny sposób. - Przepraszam, musiałam zachowywać się jak wariatka!

Robert nic nie odpowiedział, tylko roześmiał się z ulgą i podał szklankę wody. Upiła łyczek i powachlowała się dłonią, po czym znowu spojrzała na mnie.

-         Chyba powinnam wam wszystko wyjaśnić... - stwierdziła.

-         Byłoby miło – uśmiechnął się Robert. - Bo trochę zaczynamy się bać.

-         Wiem, to wszystko wygląda jak wariactwo... - jęknęła. - Boże, nie sądziłam, że to będzie takie trudne...

Znowu ja i Robert popatrzyliśmy po sobie ze zdziwieniem. Chyba Stephenie jednak nie znormalniała do końca.

-         To znaczy? - spytał delikatnie mój chłopak, ściskając mnie za rękę.

Stephenie odetchnęła głęboko i zebrała się w sobie. Jednym haustem opróżniła połowę szklanki z wodą i wyglądała tak, jak chyba ja wyglądałam dziś w studio. Jakby panicznie usiłowała uporządkować swoje myśli i wypowiedzieć się w jak najbardziej składny sposób. Przez moment poczułam do niej sympatię i współczucie. Ale to, co u mnie było zrozumiałe, u autorki bestsellerów raczej dziwiło. Kto jak kto, ale ona nie powinna mieć problemów z właściwym doborem słów.

-         Może ja zacznę od początku... - powiedziała w końcu, choć zabrzmiało to trochę desperacko.

-         Tak, najlepiej od początku – zgodził się Robert.

-         Muszę porozmawiać właśnie z tobą... Kahlan, tak? - Stephenie zwróciła się bezpośrednio do mnie. - To właśnie ty musisz się wszystkiego dowiedzieć... O Boże. No dobrze, więc zacznijmy od tego, że mi się śniłaś... jako Bella.

Po sekundzie milczenia ja i Robert roześmieliśmy się z ulgą. A więc o to chodziło! No tak, to rzeczywiście mogło trochę zaszokować pisarkę, bo nie codziennie widujemy w restauracji postaci z własnych snów. Ale wyglądało na to, że nie było w tym jednak szaleństwa ani nadprzyrodzonych mocy. Uśmiechnęłam się do niej uprzejmie.

-         No cóż... miło mi – powiedziałam.

-         Nie, nie... - jęknęła ona. - Naprawdę nie wiem, jak to powiedzieć... Śniłaś mi się, byłaś Bellą i opowiadałaś mi swoją historię... Tego nie da się racjonalnie wytłumaczyć...

-         Ależ oczywiście, że się da – roześmiał się Robert. - Kahlan od miesięcy jest na pierwszych stronach gazet i w telewizji! Musiałaś przypadkiem gdzieś zobaczyć jej twarz i podświadomie przeniosłaś ją do snu, to proste.

-         W telewizji? - powtórzyła nieprzytomnie pisarka.

-         No tak, przecież się spotykamy – śmiał się nadal Robert. - Nawet teraz wracamy prosto ze studia.

-         Tak... to może być tak... - zmarszczyła brwi Stephenie. - W takim razie powinnam ci, Kahlan, podziękować. Tylko dzięki tobie ta książka powstała.

-         Jaka książka? - nie zrozumiałam.

-         No... Twilight – odparła Stephenie. - Chyba nie zdecydowałabym się jej napisać, gdyby nie te sny. Tam wyraźnie mi mówiłaś, że muszę to napisać, bo od tego zależy wasza przyszłość. Tylko dlatego zaczęłam pracę i wysłałam rękopis do wydawnictwa. Bez ciebie bym się nie odważyła, a te sny były takie sugestywne...

-         Chwileczkę... - przerwałam jej, czując nagłą falę gorąca. - „Twilight”?!

-         No...tak. Twilight.

Ja i Robert popatrzyliśmy po sobie z niezrozumieniem. Mimo wszystko przeszedł mnie dreszcz, bo cała ta sytuacja wcale się nie wyjaśniała. Wręcz przeciwnie – robiła się coraz bardziej niesamowita. Trochę przerażające było słuchanie słów Stephenie, która raz wydawała się całkiem normalna, a znowuż chwilę potem mówiła coś zupełnie od rzeczy i jej pomysły brzmiały wariacko.

-         Coś ci się musiało pomylić, Stephenie... - wyjąkałam. - Ja... jestem w mediach dopiero od paru miesięcy. Nie mogłaś mnie nigdzie widzieć przed napisaniem „Twilight”, to niemożliwe.

-         Wiedziałam! - zawołała ona, nagle jakby uradowana.

Bez dwóch zdań, wariatka.

-         Słucham? - upewniłam się uprzejmie.

-         Wiedziałam! To wcale nie podświadomość! To wszystko prawda! Kahlan... - nagle pochyliła się nad stolikiem i serdecznie ujęła obie moje dłonie. - Wiem, jak to brzmi. Ale przez chwilę postaraj się odrzucić wszelkie zastrzeżenia, otworzyć umysł i postarać się mi uwierzyć... jesteś Bellą.

-         Dobra, dość tego – wyrwałam ręce z jej uścisku. - To się robi absurdalne!

-         Tak? A kiedy ostatnio stanęłaś w pełnym słońcu? - zapytała Stephenie podstępnie.

-         To... to jest bez sensu, mam uczulenie na słońce – prychnęłam, ale w jej oczach rozbłysło szczęście. - To zwykła alergia, zbieg okoliczności!

-         Czyżby? No więc kiedy ostatnio słońce cię poparzyło? - uniosła brew.

-         Nie wychodzę na słońce, nie jestem masochistką!

-         No dobrze, zostawmy to... Dlaczego zatem jesteś lodowato zimna? - drążyła pisarka, a ja przewróciłam oczami, bo te pytania słyszałam od dziennikarzy tak często, że odpowiedzi udzielałam mechanicznie.

-         Mam niedokrwistość, to nic specjalnego – wzruszyłam ramionami.

-         No tak, to wszystko całkowicie normalne... - pokiwała głową pisarka. - Może zatem inaczej: kiedy ostatnio coś jadłaś? Albo piłaś?

To już było tak absurdalne, że aż westchnęłam. Kiedy coś piłam czy jadłam? Cały czas coś jem i piję, to śmieszne! Nikt nie notuje sobie dokładnych godzin posiłków i nie pamięta ich wszystkich. Po prostu w ciągu dnia coś tam podjadam i już. Przecież nawet teraz przyszłam tu na kolację. Popatrzyłam na Roberta z pobłażliwą nadzieją, że on uwolni mnie od odpowiedzi na tak głupie pytanie, ale jego wyraz twarzy mnie zaskoczył. Otóż Robert, zamiast z rozbawieniem dodawać mi otuchy, wpatrywał się we mnie z zastanowieniem.

-         Przecież to jest śmieszne! - wybuchnęłam, tym razem zdenerwowana. - Ciągle coś piję! Ciągle jem! Nawet teraz...

Odruchowo spojrzałam na stojącą przede mną szklankę wody. Była całkowicie pełna, podczas gdy Stephenie i Robert już prawie opróżnili swoje. Podobnie talerzyk z zakąskami. Tylko na moim tkwiły wszystkie krakersy.

-         Też mi dowód! Nie jestem głodna i już – powiedziała szybko, widząc ich miny. - Przecież gdybym nic nie jadła, to ktoś by to zauważył. Normalnie jem, dajcie mi spokój!

-         W Meksyku mówiłaś, że to miejscowe jedzenie ci zaszkodziło... - przypomniał nagle Robert, powoli dobierając słowa. - Mówiłaś, że jakieś tacos przyprawiły cię o mdłości... I nie jadłaś ze mną kolacji ani obiadów...

-         Bo tak było, zaszkodziły mi tacos! - zaprotestowałam oburzona.

-         Może i tak, ale ja nie widziałem, żebyś jadła jakiekolwiek tacos... - powiedział cicho.

Czy mi się wydawało, czy Stephenie naprawdę uśmiechała się drwiąco? Patrzyła to na mnie, to na Roberta i robiła nam obojgu wodę z mózgu, prawdopodobnie świetnie się przy tym bawiąc. Ogarnęła mnie złość. Jakim prawem ta kobieta może robić z nas idiotów i wmawiać tak absurdalne teorie?!

-         Nie widziałem też, żebyś piła drinki – szepnął Robert, sam wyglądający na zszokowanego. - Widziałem, że je trzymałaś. Ale nigdy nie widziałem, jak piłaś...

-         Przecież to głupota! - wrzasnęłam w końcu, nie potrafiąc się opanować i szarpnęłam ręką pierwszą rzecz, którą napotkałam pod palcami.

Oparcie mojego ciężkiego, heblowanego krzesła z drewna hebanu zostało mi w dłoni...

Zerwałam się na równe nogi i panicznie rozejrzałam dookoła. Głosy tych wszystkich ludzi stały się nagle takie głośne, kolory tak jarząco wyraźne i nasycone, drobinki kurzu widoczne jak na dłoni, a zapachy drażniące. Obok mnie błyskawicznie przemknęła mucha, ale ja mogłam bez problemów śledzić ruch jej skrzydełek w locie. Zacisnęłam dłoń i pomiędzy palcami poczułam przepływające okruchy hebanowego drzewa, które z cichym szelestem osypały się na podłogę. Adrenalina?! Żeby tak było, musiałoby ją pompować do krwiobiegu serce, a ja nie byłam w stanie wyczuć jego bicia...

-         Co... co się dzieje? - spytałam, choć dziwnie wirowało mi w głowie.

-         Usiądź! - syknął Robert, ciągnąc mnie na krzesło. - No usiądź, przyciągasz za dużo uwagi...

Z całej siły próbował ściągnąć mnie do pozycji siedzącej, a ja nawet nie poczułam jego dotyku. Równie dobrze mogłoby próbować mnie ruszyć dwutygodniowe dziecko.

-         Bella... - wyszeptała Stephenie, na twarzy której po raz pierwszy dostrzegłam cień strachu.

-         Nie... to niemożliwe... - dukałam, czując coraz większe zawroty głowy. - Wampirom nie kręci się w głowie...

-         Wampiry z reguły wiedzą, kim są... - uzupełniła delikatnie Stephenie.

Musiałam wyglądać nieszczególnie, bo zauważyłam pełne niepokoju spojrzenia z każdej strony. Ludzie zaczynali na mnie zwracać coraz większą uwagę i chyba dostrzegli to też Stephenie z Robertem, bo nagle mój ukochany przywołał kelnera niecierpliwym ruchem dłoni i poprosił o rachunek.

-         Idziemy stąd! - syknął do nas.

Byłam ciągle w stanie takiego szoku, że poruszałam się posłusznie i automatycznie. Bez zastanowienia podążyłam za Robertem do samochodu i wsiadłam po stronie pasażera, podczas gdy Stephenie zajęła miejsce z tyłu. Jeszcze nigdy nie miałam tak silnego poczucia, że Robert jedzie tak potwornie powoli...

Ale niedługo zaparkowaliśmy pod mieszkaniem, które zajmowaliśmy razem na czas pobytu w Nowym Jorku. Robert bez słowa otworzył przede mną drzwi samochodu i ruchem dłoni zaprosił Stephenie do budynku. Całą trójką weszliśmy do salonu i każde usiadło na fotelu, choć ja wcale nie miałam na to ochoty. Prawdę mówiąc, najchętniej pozostałabym w wygodnym bezruchu, stojąc...

-         Nie oddychasz... - powiedział cicho Robert. - Obserwowałem cię całą drogę. Ani razu nie nabrałaś oddechu...

Nie miałam siły protestować. Powoli, opornie rodziła się we mnie akceptacja. Zaczynałam godzić się z całą tą sytuacją, choć ciągle miałam wrażenie, że moja głowa zaraz eksploduje. Obrazy i dźwięki mieszały się drażniąco, umysł pełen był chaosu i urwanych wspomnień, ale... mimo wszystko zaczynałam się uspokajać. Potrzebowałam odpowiedzi.

-         Jak? - rzuciłam głucho, patrząc martwo w przestrzeń.

-         Nie wiem, Bella... Naprawdę nie wiem... - wyszeptała przepraszająco Stephenie. - Wiem tylko to, co opisałam w książkach... Tyle mi powiedziałaś. No i jeszcze parę szczegółów, ale o tym zaraz...

-         Jak mogłam ci cokolwiek powiedzieć, skoro sama nic nie pamiętam?! - wybuchnęłam. - Jak w ogóle mogłam pojawić się w twoich snach?!

-         Nie wiem, nic nie wiem... - bliska rozpaczy Stephenie szarpała frędzle puszystego pledu. - Mogę się tylko domyślać... Przecież kiedyś musisz... no wiesz... zaspokajać głód...

-         Polować – warknęłam.

-         Tak, polować. Przypuszczalnie robisz to nocą, kiedy ja śpię i wtedy twoja... wampirza natura jest najsilniejsza – mówiła Stephenie cicho. - Może tylko w ten sposób mogłaś do mnie dotrzeć...

-         Czemu do ciebie?! - wiem, zachowywałam się wrogo, niedopuszczalnie. Ale w tamtej chwili nie mogłam tego opanować.

-         Nie wiem, naprawdę...

Odetchnęłam głęboko i jeszcze raz przeanalizowałam jej słowa. Było to o tyle trudne, że wszystko w mojej głowie mieszało się ze sobą i nagle zostałam zbombardowana setkami urwanych myśli. Nie panowałam nad sobą, ale umiałam wyciszyć się na tyle, żeby nie zaatakować nikogo w tym pokoju. No właśnie...

-         Czy ja... zabijam? - spytałam zdławionym głosem.

-         Nie sądzę, nie ludzi – potrząsnęła głową Stephenie. - O zmianach w kolorze oczu wiem także od ciebie, nic od siebie nie dodałam. Gdybyś piła ludzką krew, twoje oczy byłyby czerwone. Są bursztynowe, więc chyba polujesz na zwierzęta...

-         Ale przecież ja śpię! - uświadomiłam sobie nagle. - Ja śpię! Mam sny!

-         Jakie? - zaciekawiło Stephenie.

-         Sny o lesie, z drzewami i zwierzętami... - urwałam, bo uświadomiłam sobie, jak to zabrzmiało. - I o wodzie...

Zapadła cisza, w której doskonale słyszałam pojedyncze głosy ludzi na ulicy, chociaż okna apartamentu były podobno dźwiękoszczelne. Przypominałam sobie swoje sny, o pędzie i naturze. Śniło mi się, że biegnę, że się ścigam. A potem to cudowne uczucie nasycenia... I zawsze na końcu ciepła, miła woda...

-         Kiedyś, w Meksyku, obudziłem się w nocy... - powiedział nagle Robert. - Ciebie nie było. Pomyślałem, że poszłaś na świeże powietrze albo napić się wody, ale byłem tak senny, że natychmiast znowu odpłynąłem. Potem przebudziłem się jeszcze raz, na dźwięk wody z prysznica... Byłaś w łazience, widziałem to...

Wstałam gwałtownie z fotela i pobiegłam do łazienki. Ochlapałam twarz wodą, żeby choć trochę się orzeźwić i dopiero wtedy wróciłam do salonu.

-         Czemu jesteś mokra? - zdziwił się Robert.

-         Byłam w łazience...

-         Kiedy?! - rozejrzał się z niepokojem.

To chyba w tamtej chwili całkowicie pogodziłam się ze swoją naturą. Wtedy, kiedy zrozumiałam, że najbliższy mi człowiek nie zauważył mojego ruchu. Taka drobna rzecz, a mi pomogła oswoić się z sobą samą. Nową sobą. Choć nadal nie miałam żadnych wspomnień i żadnych odpowiedzi...

-         Dlaczego nic nie pamiętam?! - spytałam rozpaczliwie. -  Dlaczego nawet teraz nic nie wiem?!

-         Tego nie wiemy... - powiedziała powoli Stephenie. - Ale są pewne przypuszczenia...

Usiadłam na kanapie i ścisnęłam skronie dłońmi. To wszystko przytłoczyło mnie trochę za bardzo. Nie mogłam dłużej zaprzeczać faktom: moja siła, szybkość i wyostrzone zmysły nie były ludzkie i musiałam się z tym pogodzić. Ale jeśli nie byłam człowiekiem... to nie byłam już nikim. Nie pamiętałam nic z wampirzego życia, a historia Belli była dla mnie tylko świetnym pomysłem na powieść. Nie potrafiłam teraz utożsamić się z nią do tego stopnia, żeby myśleć o jej życiu jak o moim. Nie potrafiłam nawet przywyknąć do nowego imienia, choć też nie brzmiało ono całkiem obco...

-         Jakie przypuszczenia? - spytałam cicho.

-         Posłuchaj... jeśli coś sprawiło, że zupełnie zapomniałaś o całym swoim życiu i uwierzyłaś, że jesteś kimś zupełnie innym, to musiała to być potężna siła... - Stephenie podniosła się wolno i przykucnęła przy moich kolanach. Jej ciepła dłoń uspokajająco pogładziła moje ramię. - Nie wiem, co dokładnie z tobą zrobiono, ale znam tylko jeden ród, dysponujący takiego rzędu możliwościami...

-         Volturi... - szepnęłam przerażona.

Stephenie kiwnęła głową i spojrzała na mnie ze współczuciem.

-         Podejrzewam, że tylko oni mogą odpowiedzieć na twoje pytania. Ale nie sądzę, aby chcieli to zrobić... - uśmiechnęła się smutno. - Mieli swoje powody, aby odebrać ci pamięć i chyba tak łatwo z tego nie zrezygnują.

-         A jednak pozwolili ci napisać książkę – odezwał się nagle Robert.

Spojrzałam na niego z wdzięcznością. No tak! Jeśli za wszystkim stali Volturi, który nie widzieli gorszej rzeczy niż ujawnienie światu istnienia wampirów i doskonale znali moją historię, to jakim cudem nie powstrzymali Stephenie przed napisaniem, a potem wydaniem i zekranizowaniem takiego bestselleru?! O ile ludzie mogli do końca mamić się bajką, że to wszystko tylko literacka fikcja, to pozostałe wampiry musiały wiedzieć, że jest w tym zbyt dużo prawdy. Volturi nie mogliby pozwolić sobie na taką lekkomyślność.

-         Właśnie! - chwyciłam się tej myśli jak koła ratunkowego. - Nie zareagowali na wydanie książki!

-         Zareagowali... - powiedziała cicho Stephenie, nerwowo wykręcając palce. - Na początku nic nie wiedzieli, pisałam „Twilight” w tajemnicy. Ale po wydaniu książki miałam problemy z pisaniem „New Moon”... Najpierw tylko ginęły mi rękopisy. Pierwsze pliki nagle zostawały wykasowane, laptop okazał się zepsuty... A kiedy nadal próbowałam pisać, złożono mi wizytę...

-         Słucham?! - poderwałam się na równe nogi i niemal odruchowo przybrałam pozycję obronną.

-         Spokojnie. Dałam sobie radę - Stephenie łagodnie kazała mi się odprężyć.

-         Ty?! - prychnęłam. - Jak człowiek mógł sobie dać radę w pojedynku z wampirem? Z Volturi?!

-         No cóż, kiedy tylko wydano „Twilight” przydzielono mi doskonałą ochronę – po raz pierwszy w czasie naszej rozmowy zobaczyłam na twarzy Stephenie szczery, radosny uśmiech. - Myślę, że ta ochrona i tobie będzie teraz pomocna.

To powiedziawszy, Stephenie wstała i podeszła do okna. Z niezrozumieniem patrzyłam na jej ruchy, gdy odsłaniała zasłony i otwierała okiennice, a potem wychyliła się lekko. Usłyszałam cichy gwizd, tak ulotny, że Robert na pewno nie mógłby go wychwycić. Zaraz potem pisarka cofnęła się z powrotem do środka i pokazała mi trzymany w ręku, mały srebrny gwizdek z rodzaju tych, którymi przywołuje się psy. Nie zdążyłam mu się nawet przyjrzeć, bo nagle w pokoju pojawiły się trzy uśmiechnięte osoby, które rozpoznałam natychmiast, zanim jeszcze uświadomiłam sobie własne wspomnienia, a przez drzwi wchodziły dwie następne postaci...

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin