12_Kawa.doc

(215 KB) Pobierz
Kawa

Kawa.

 

 

Wtedy przypomniałam sobie coś, co kompletnie wypadło mi wcześniej z głowy. Było to jedno z licznych, drobnych wydarzeń, które miały miejsce podczas mojej znajomości z rodziną Cullenów. Z oczywistych względów książki Stephenie nie opisywały naszego życia krok po kroku, a o takiej drobnostce nie warto było wspominać, ale tym razem rzeczywiście mogło nam to uratować życie.

To było chłodne popołudnie. W naszym domu przebywało wówczas mnóstwo gości, którzy mieli dać świadectwo dla Volturi, że moja córka nie jest tym, za kogo ją uważają. Wszyscy nasi przyjaciele zebrali się w salonie Cullenów, debatując nad sposobami uniknięcia walki i zakończenia całej sprawy w sposób polubowny, a ja nie zwracałam na to większej uwagi, pochłonięta wówczas nauką rozciągania swojej tarczy na moich bliskich. A był to czas, gdy próbowaliśmy przekonać Renesmee do smaku zwierzęcej krwi, a ona ciągle kręciła nań noskiem. Nie zawsze mogliśmy wyjść na pełne zabaw polowanie z Jacobem, jednak moja córeczka musiała się posilać regularnie, więc przechowywaliśmy na tę okazję zapasy krwi upolowanych wcześniej zwierząt i próbowaliśmy namówić małą na jej picie. Tego dnia to Esme przyniosła jej metalowy, wypełniony aromatyczną krwią kubeczek i, głaszcząc jej jedwabiste włoski, zachęcała do jedzenia. Zaciekawieni tym wydarzeniem przybysze zwrócili głowy w ich stronę, a Garrett spytał, cóż takiego podajemy dziewczynce.

-        Jeleni puchar – roześmiała się wówczas Esme. – Serwuje go tylko jedna kuchnia na świecie! Moja, oczywiście. Ktoś jeszcze ma ochotę spróbować?

Nie pamiętałam tego zupełnie, ale teraz, słysząc te same słowa w pokoju Stephenie, całe wydarzenie stanęło mi przed oczami, jakby to było ledwie wczoraj. Może i inni przypomną sobie wszystko na dźwięk tego subtelnego hasła? Może zgłoszą się na porcję jeleniego pucharu do jedynej kuchni, która go serwuje...?

Gdy Esme opowiadała tę historię Stephenie, ja próbowałam zapanować nad dławiącym mnie w gardle uściskiem, który pojawił się z chwilą wspomnienia o mojej córeczce. Wzruszenie i tęsknota rozdzierały mi serce, ale wiedziałam, że teraz muszę skupić się na opracowaniu i wykonaniu idealnego planu. W ten sposób całe zło, uczynione przez Volturi, zostanie naprawione, a ja będę mogła znowu zamknąć Renesmee w ramionach.

-        Edward! – zawołał nagle od progu chłopięcy, uradowany głos.

Obróciłam się ku niemu z uśmiechem. W drzwiach stał roześmiany Seth z błyszczącymi radością oczami i potarganą głową. Błyskawicznie podbiegł do Edwarda i uścisnął go serdecznie, jakby witał brata lub choćby najlepszego przyjaciela. Wiedziałam, że zawsze bardzo lubił mojego męża, ale na widok jego prawdziwie uszczęśliwionej twarzy zrozumiałam, jak silne było to przywiązanie. Ten chłopiec naprawdę za Edwardem tęsknił! Choć nie był członkiem rodziny, choć nie miał powodów przejmować się naszymi losami, to wciąż, po piętnastu latach, kochał swojego przyjaciela tak samo, jak na początku. Nowe wzruszenie na kilka sekund przyćmiło moje poprzednie myśli.

-        Jak dobrze, że jesteś cały... – wymruczał Seth, poklepując Edwarda po plecach z miną rozanielonego szczeniaka. – Chciałem przyjść wcześniej, ale Leah była zmęczona i zmieniła mnie na zewnątrz dopiero teraz. Żadnych obcych śladów – dodał jeszcze, zwracając się do Carlisle’a.

-        I ja się cieszę, że cię widzę, przyjacielu – odparł z uśmiechem Edward. – Dołącz do nas, próbujemy stworzyć strategię...

W kilku słowach opowiedziano Sethowi wszystkie nasze dotychczasowe pomysły. Słuchał uważnie, kiwając głową i od czasu do czasu marszcząc jasne brwi. Gdy Edward wspomniał o zebraniu armii przyjaciół, oczy Setha rozbłysły tak wyraźnie, że na ten widok przejął mnie krótki dreszcz. Ten chłopiec był jeszcze taki młody...

Nie, to bzdura. Znowu myli mi się rzeczywistość... Seth miał teraz trzydzieści lat, choć nadal wyglądał na wyrośniętego podlotka. Jego skóra pozostała gładka i smagnięta słońcem, włosy gęste, a ruchy idealnie sprężyste, choć wiek powinien je już spowolnić. Jednak jak mogłam myśleć o nim jak o dorosłym człowieku, skoro widziałam skorego do zabaw nastolatka?

-        Może wilki odpowiedzą na nasze wezwanie? – powiedział cicho, gdy Edward skończył przedstawiać mu plan. – Może jeszcze umieją się przemienić?

-        Jak to? – spytałam, nie rozumiejąc ani słowa.

-        Już od dawna nie ma w Forks wampirów – uświadomił mi Carlisle. – Wilki mogły pozostać w ludzkiej postaci. Tylko Seth i Leah postanowili do nas dołączyć, reszta raczej... odetchnęła z ulgą. Nie wiadomo, czy jeszcze w ogóle potrafią zmienić kształty.

-        Jacob... – szepnęłam.

Dopiero teraz uderzyła mnie świadomość, że mój przyjaciel zaginął całe lata temu i może wyglądać zupełnie inaczej. Jeśli przez ten czas ani razu nie zmienił się w wilka, to w tej chwili jest dorosłym mężczyzną, którego mogłabym nie rozpoznać na ulicy. Jak mam go odnaleźć, nie wiedząc, czego szukam?!

-        Jestem pewien, że żyje – powiedział mi Seth, błędnie odczytując moje przerażenie. – Nie wiem, gdzie. Ale na pewno żyje. A pozostałe wilki wezwiemy, gdy tylko znajdziemy się w Forks. Może zdecydują się nas poprzeć.

Zza bandaży, spowijających ciągle twarz Emmetta, dobiegło nas kpiące prychnięcie. Domyśliłam się, że mój szwagier nie wybaczył sforze tak łatwo. Musiał się na nich srogo zawieść, gdy wszyscy odmówili pomocy w poszukiwaniu naszej trójki. Swoją drogą, dziwne było, że nie pomagali też w poszukiwaniach Jacoba...

Coś zaczynało mi się układać, zaczynałam widzieć jakieś obrazy, których z niczym nie umiałam połączyć. Nagle zapachniało mi domem, naszym kamiennym domkiem u skraju lasu, a zaraz potem mdłym, słodkawym aromatem czegoś starego i kruchego. Słyszałam delikatny, zwiewny jak zefirek szept o łagodnej, uspokajającej barwie. Słyszałam też czyjś zniecierpliwiony, gniewny głos i znowu odpowiedź tego słodkiego szeptu. Szept miał w sobie piękno, siłę i spokój, więc wytłumił tamten suchy, nieprzyjemny głos, który w końcu zamilkł, naburmuszony. A potem szept znowu zwrócił się do mnie, upajający i miękki. Jaka szkoda, że nie umiałam rozróżnić słów...

-        Bella! – zawołał ktoś obok mnie.

Potrząsnęłam głową, wyzbywając się połamanych fragmentów marzeń. Nade mną stał zdziwiony, lekko zaniepokojony Edward, a ja nie wiedziałam już, czy poprzednie obrazy były wspomnieniami, czy jakimś realistycznym snem. Zauważyłam za to, że ułożenie osób w pokoju zupełnie się zmieniło. Stephenie, Laurie i Robert, reprezentujący w tym pomieszczeniu dumną rasę ludzką, chodzili po pomieszczeniu niespokojnie, każde z telefonem komórkowym przy uchu. Mówili coś do swoich rozmówców szybkim, stanowczym głosem. Edward co jakiś czas podrzucał im szybko kilka słów, Carlisle i Esme błyskawicznie surfowali po internecie, czegoś usilnie poszukując, Emmett sprawnie chował rozrysowane mapy do tekturowych tub. Setha nie było, choć nie mogłam sobie przypomnieć, żeby wychodził. Dopiero po chwili zrozumiałam, że Carlisle przez internet sprawdza stan naszego domu w Forks i szykuje powrót, a Edward uzupełnia dane w rozmowach ludzi z ich rzecznikami i menadżerami.

-        Nie zagram, chory – mruknął skrótowo do Laurie w odpowiedzi na jej pytające spojrzenie.

-        Claude jest zupełnie niedysponowany, rozłożyła go jakaś paskudna grypa – zaznaczyła natychmiast Laurie, uciszając jakiś jazgotliwy sopran w swoim telefonie. – Sprowadź mi Jeanne, ona zna wszystkie utwory i jest doskonała! Tak, jestem absolutnie pewna, że...

Wyłączyłam uwagę, wreszcie ogarniając całą sytuację. Gdy patrzyłam na zmarszczone w skupieniu czoła i słyszałam zdecydowane głosy naszych przyjaciół, powoli rodziła się we mnie pewność, że nasz plan zostanie perfekcyjnie zorganizowany. Działali tak sprawnie i szybko, że niewielką grupą mogliby rządzić światem.

-        Załatwione! – zakrzyknęła radośnie Stephenie, odkładając słuchawkę od ucha. Laurie uśmiechnęła się do niej pogodnie znad swojego telefonu i rzuciła swojemu rozmówcy jeszcze parę słów po francusku, po czym zakończyła połączenie, a Robert niemal równocześnie zrobił to samo. – Wszyscy trochę narzekają na krótkie terminy, ale ostatecznie już za tydzień mamy spotkania z fanami Twilight.

-        Na którym czas umilać będzie muzyka Laurie Cross – zaśmiała się Laurie.

-        A jako specjalna atrakcja Robert Pattinson rozda parę tysięcy autografów – skłonił się dworsko Robert. – Za równy tydzień.

-        Kampania reklamowa rozpocznie się jeszcze dziś w nocy – Stephenie natychmiast usiadła do laptopa i połączyła się z odpowiednią, zabezpieczoną stroną, na której już pojawiały się propozycje grafiki do plakatów. – Jutro każda stacja telewizyjna wyemituje nagranie z zaproszeniem, w którym pojawi się nasze hasło. Każde znaczące miasto w Stanach dostanie co najmniej jeden billboard z jelenim pucharem. Każde radio zachęci do jego spróbowania...

Mrucząc, bez zastanowienia wybierała kolory  i zaznaczała je szybkimi kliknięciami. Po ekranie kursowała też druga strzałka, najwyraźniej poruszana przez anonimowego dla nas grafika, który od razu zatwierdzał projekt. Na naszych oczach powstawał wzór billboardu, który już jutro zdobić miał elektroniczne wyświetlacze między innymi na Times Square. Byłam pełna podziwu dla tego biznesu i szybkości działania zaangażowanych ludzi. W dodatku, gdy tylko Stephenie skończyła zabawę grafiką, przełączyła się z powrotem na obserwowane wcześniej forum i sprawdziła odpowiedzi pod swoim postem, a ja oniemiałam z wrażenia. W ciągu godziny otrzymaliśmy prawie setkę odpowiedzi!

Ponieważ czas nas gonił, nie mogliśmy spokojnie przeczytać wszystkich wpisów. Dlatego Stephenie ustąpiła miejsca przed laptopem Edwardowi, który błyskawicznie przebiegł wzrokiem po całej stronie i po kilkunastu sekundach powiedział:

-        Tylko dwie odpowiedzi mogą nam się przydać.

Po czym przesunął stronę do zaznaczonych miejsc. Wszyscy pochyliliśmy się nad ekranem.

-        To nie jest śmieszne, ja naprawdę myślę, że z moim sąsiadem coś jest nie w porządku – odczytała na głos Stephenie. – Może głupieję, ale odkąd się tu wprowadził (trochę ponad pół roku temu), w lasach zaginęło już pięciu turystów! W dodatku pierwszy raz od lat rozpętała się tu burza z piorunami i deszcz padał prawie tydzień! Farmerzy byli zachwyceni, ale ja widziałam, jak mój sąsiad tuż przed burzą stał na werandzie, jak zwykle w cieniu, i wpatrywał się w idealnie czyste niebo z przechyloną głową i dziwną miną. Piorun podczas burzy uderzył w drzewo pana R., stojące na granicy obu posiadłości. Jabłka z tego drzewa spadały często na trawnik mojego sąsiada i pan R. wchodził do niego bez pytania, żeby je pozbierać. Mój sąsiad zawsze miał mu to za złe. Teraz drzewa nie ma, ale wszyscy uznali to za zbieg okoliczności. Ja myślę, że może to jednak było coś innego...

Stephenie uniosła brew. Wszyscy popatrzyliśmy po sobie porozumiewawczo i zdaje się, że pomyśleliśmy o tym samym, bo Edward nagle się uśmiechnął, pokiwał głową i radośnie wypowiedział na głos imię, które od razu skojarzyłam po treści posta:

-        Benjamin.

-        Naprawdę myślisz, że zrobiłby coś takiego? – wahała się jeszcze Esme.

-        Myślę, że nie miałby z tym większych problemów – Edward wzruszył ramionami. – Nigdy nie przywiązywał większej wagi do zakazów Volturi, zawsze chciał żyć pośród ludzi i jakoś to do niego podobne. Warto choćby sprawdzić.

-        No dobrze, a ta druga odpowiedź? – wtrącił się Carlisle.

Edward przesunął kursor nieco w dół i zaznaczył odpowiedni fragment tekstu. Znowu to Stephenie pochyliła się nad komputerem i odczytała go na głos.

-        To było moje pierwsze skojarzenie po przeczytaniu “Twilight”! My też mamy w szkole trójkę rodzeństwa, którzy nigdy nie chodzą na lekcje w słoneczne dni i zawsze mają świetne usprawiedliwienie od matki, za każdym razem inne! Nie mają ojca, ale mam wrażenie, że ich mama jest od nich niewiele starsza. W każdym razie bardzo młodo wygląda. Nawet jakiś czas przyglądałam się im uważniej, zwłaszcza najmłodszej dziewczynie, która chodzi ze mną do klasy i odkryłam, że ona nigdy nie je obiadu w stołówce, ani nie nosi ze sobą kanapek. Jedyny problem to to, że oczy ich wszystkich są ciemnoniebieskie, a nie złote. Szkoda, może miałabym koło siebie jakieś wampiry :)

Na tym wiadomość się kończyła. Moim zdaniem była jeszcze mniej wiarygodna niż poprzednia, ale Carlisle wyglądał na poruszonego i szczerze zaciekawionego. Edward natomiast delikatnie się uśmiechał i był zupełnie spokojny. Czyżby już po tej chaotycznej wypowiedzi był pewien, że znaleźliśmy coś ważnego?

-        Mają ciemnoniebieskie oczy – zauważyłam z naciskiem.

-        No właśnie – uśmiechnął się jeszcze szerzej Edward.

-        CiemnoNIEBIESKIE, kochanie – powtórzyłam raz jeszcze, starając się nie afiszować z własnym sceptycyzmem.

-        Dokładnie! – Edward wyglądał na autentycznie zadowolonego. – U ilu ludzi widziałaś ciemnoniebieskie oczy? Zwykle są albo jasne, albo po prostu niebieskie! Ale wampiry nie mogłyby włożyć takich jasnych szkieł, bo ich oczy wyglądałyby na fioletowe. Ergo...

Dopiero, gdy to powiedział, zrozumiałam ich tok myślenia i uderzyła mnie niespodziewana nadzieja. A jeśli w ten prosty sposób rzeczywiście znaleźliśmy już dwa siedliska wampirów, w tym jednego znajomego nam od lat? To byłoby cudowne, bo Benjamin na pewno zechciałby nam pomóc w rozgrywce z Volturi. Ufnie podniosłam oczy na Edwarda. Wyglądał na spokojnego i zadowolonego, co upewniło mnie, że nie znaleźliśmy się w sytuacji bez wyjścia.

Teraz do komputera zasiadł Emmet. Biegły w technicznych sprawach, natychmiast wytrzasnął skądś odpowiedni program i nie minęły dwie minuty, jak mieliśmy adresy IP obu komputerów, z których napisano interesujące nas posty. Emmet znalazłby je nawet szybciej, ale komputer nie nadążał za jego ruchami i spowolnił akcję o dobre kilkadziesiąt sekund. Tak czy inaczej, mieliśmy już mocny punkt wyjściowy do poszukiwań. I zaczątki planu, który zaraz podsumował Carlisle.

-        Wyjeżdżamy za godzinę. Po ciemku możemy jechać szybciej, ruch będzie mniejszy. Pojedziemy do Forks, ale po drodze wstąpimy pod ten adres... – postukał paznokciem w nazwę miasteczka, z którego pisała do nas dziewczyna, chodząca z trójką niebieskookiego rodzeństwa do szkoły. – Nie będziemy musieli specjalnie zbaczać z trasy, to całkiem niedaleko. Porozmawiam z nimi i zobaczymy, co uda się zrobić.

-        Nie kojarzysz ich? – upewniłam się.

-        Nie, nigdy nie słyszałem o czwórce wampirów w tej okolicy – pokręcił głową. – Ale warto to sprawdzić. Robert i Laurie zostaną tutaj, u Stephenie, raz z wilkami...

-        Jak to? – wzburzony nagle Seth wstał z miejsca i spojrzał na Carlisle’a ze zmarszczonymi brwiami. – Nie jedziemy do Forks?!

-        Nie teraz – wyjaśnił mu Carlisle. – Musicie chronić Stephenie jeszcze do czasu konferencji. Potem wszyscy dołączycie do nas w Forks i zobaczymy, kto odpowie na wezwanie...

Tak naprawdę to właśnie ten fragment planu był najbardziej ryzykowny. Jeśli nikt nie przyjedzie nam pomóc, to stracimy sporo czasu, siedząc bezczynnie w Forks. A jeśli ktoś od Volturi poweźmie jakiekolwiek podejrzenia, to wszyscy jesteśmy spaleni...

-        Jestem pewna, że wasi przyjaciele staną na wysokości zadania – powiedziała pokrzepiająco Stephenie, jakby wyczuła moje wątpliwości.

-        A Benjamin? – przypomniała Laurie, o której obecności prawie wszyscy zapomnieli.

-        Żyje w cywilizacji, wiadomość o jelenim pucharze na pewno do niego dotrze – Carlisle zebrał mapy do specjalnej tuby. – Powinien skojarzyć fakty. A my nie mamy teraz czasu na podróż do Teksasu. Nadłożylibyśmy za dużo drogi.

-        Poradzicie sobie? – spytała nagle Esme, patrząc na Roberta i Laurie z niepokojem i troską.

-        Oczywiście! – obruszył się Robert. – Nikt nas nie tknie.

-        Tylko by spróbowali... – mruknął pod nosem Seth. – Ja to ja, ale Leah jest w takim nastroju, że wydrapałaby oczy komuś, kto tylko krzywo by na nich spojrzał.

Było mi nieswojo na myśl o rozstaniu z naszymi wiernymi druhami, ale wiedziałam, że ta chwila była nieunikniona. Nie mogliśmy ich narażać, wożąc ze sobą w niebezpieczne miejsca. Do czasu konferencji ochronią ich wilki, a potem będą już bezpieczni, bo żaden Volturi nie odważy się zaatakować ich publicznie. A jeśli plan się uda...

Wolałam nawet nie snuć takich marzeń. Już i tak za bardzo bałam się porażki i polegania na bezbronnych, kruchych przyjaciołach, niepotrzebne mi było dalsze rozpamiętywanie naszych słabych punktów. Jedyna rzecz, która podtrzymywał mnie w nadziei i dodawała otuchy, to obecność mojego Edwarda, który stale zdawał się kontrolować moje samopoczucie krótkimi spojrzeniami i uściśnięciami dłoni. Teraz na przykład stanął tuż za mną i zamknął mnie w klatce ciepłych, mocnych ramion, a ja od razu odruchowo zamknęłam oczy i poddałam się złudnej błogości.

Wyjechaliśmy po godzinie, w ostatniej chwili notując jeszcze jeden adres do sprawdzenia po drodze. Ktoś pisał o dziwnym pustelniku, żyjącym od kilku lat na obrzeżach stanu i bardzo pięknym, mimo wyraźnego zniszczenia przez jakieś złe przeżycia i upływu lat. Miał być strażnikiem niewielkiego obszaru parku narodowego.

Do ostatniej chwili Seth trzymał się blisko Edwarda, po cichu omawiając z nim jakieś szczegóły postępowania do momentu konferencji, a Laurie, mimo oczywistego wyczerpania twardo odmawiała położenia się do łóżka i garnęła do Esme. Co więcej, wampirzycy jej obecność wyraźnie pomagała, bo ilekroć Laurie coś jej łagodnie mówiła lub bezwiednie dotykała jej chłodnego ramienia, Esme uśmiechała się szczerze, na chwilę zapominając o zmartwieniach. Uśmiechnęłam się także, bo Laurie była jedną z najbardziej pozytywnych osób jakie spotkałam.

Gdy wszyscy się żegnaliśmy, Robert przytrzymał mnie w ramionach nieco dłużej, przelewając otuchę i siłę, której tak bardzo było mi trzeba. Zauważyłam krótkie zmarszczenie brwi Edwarda, który spojrzał na nas w tym momencie. Nie wiem, o czym mój przyjaciel wtedy pomyślał, ale wyraźnie nie spodobało się to mojemu mężowi, więc postanowiłam nie pytać. Ale i tak dowiedziałam się szybciej, niż oczekiwałam.

-        Meksyk – powiedział skrótowo Edward, zatrzaskując za sobą drzwi samochodu po stronie kierowcy.

Westchnęłam, już wiedząc, o co chodzi. Nic jednak nie powiedziałam, tylko udałam, że interesuje mnie widok za oknem, gdzie właśnie Stephenie wpychała Emmetowi laptopa na tylne siedzenie drugiego auta. Edward nie dał niestety za wygraną i obrzucił mnie szybkim spojrzeniem.

-        Nie mam zamiaru niczego ci wyrzucać – powiedział spokojnie, choć wyczułam ukrywane przez niego emocje. – Chciałem tylko zapytać... widziałem przed chwilą wspomnienie Roberta o jednej z waszych nocy...

-        Edward, proszę...

-        Nie, nie! – potrząsnął głową. – Po prostu ono nagle się urwało i zobaczyłem z daleka kobietę o burzy ciemnorudych włosów, znikającą błyskawicznie za jakimś rogiem... Kto to był?

-        Recepcjonistka z hotelu – zdziwiłam się tą nagłą zmianą tematu. – To ona przyjmowała nasze zgłoszenie  i wskazała nam wynajęty domek. Sylvia chyba, czy jakoś tam. Czemu nagle...

-        Skojarzyła mi się z jedną z trojaczków – powiedział szybko.

Zamilkłam. Przez jedną krótką sekundę wstrząsnął mną dreszcz trwogi i z prawdziwą nieufnością pomyślałam o Robercie. Ale zaraz potem przypomniało mi się co innego.

-        Niemożliwe – powiedziałam stanowczo, sama nie wierząc we własną ulgę. – Ona na sto procent była człowiekiem. Pokazywała nam drogę, bez problemów przechodząc przez solidnie nasłoneczniony teren i tylko ja byłam pod parasolem. Jestem pewna, że jej skóra nie tylko nie lśniła, ale była opalona na oliwkowo, a włosy miała farbowane.

Edward kiwnął głową, nie odwracając wzroku od jezdni. Przez chwilę panowała całkowita cisza, podczas której przetrawiałam chwilowy lęk. Samo napomknięcie o tych piekielnych trojaczkach przerażało mnie wystarczająco, a jeszcze myśl, że Robert mógł mieć z nimi coś wspólnego... To odebrałoby mi rozum. Ale teraz rozsądek wrócił i byłam już pewna, że nic takiego nie miało miejsca. Było mi wręcz wstyd za samą siebie. Jak mogłam tak szybko zwątpić w uczciwość człowieka, któremu jeszcze godzinę temu powierzyłabym swoje życie? A jeszcze bardziej niepokojące było nastawienie Edwarda. To czytanie w myślach, ta podejrzliwość, te sugestie... Czyżby mój mąż przez zwykłą zazdrość nie mógł spojrzeć na Roberta obiektywnie?! Ja przecież potrafiłam bardzo polubić Laurie, mimo niewątpliwego uczucia, jakim obdarzyła mojego ukochanego.

-        Przepraszam cię... – odezwał się nagle Edward. – To nie było w porządku, nie powinienem był...

-        Już jest ok – mruknęłam.

-        Nieprawda. Niepotrzebnie powiedziałem to tak oskarżycielsko – przygryzł wargi, ale na mnie nie spojrzał. – Widziałem myśli Roberta już wcześniej, nie było w nich śladu podstępu ani złej woli. O tę dziewczynę mogłem cię zapytać inaczej...

To prawda, mógł. I wolałabym, żeby to zrobił. Widocznie jednak uprzedzenia brały czasem górę i nawet mój mądry, doświadczony i nieśmiertelny mąż ulegał ludzkim, małostkowym słabościom. Choć był moją ostoją, czasem i on potrzebował wsparcia. Dlatego tylko sięgnęłam dłonią ku jego długim palcom, obejmującym gałkę skrzyni biegów i uścisnęłam je krótko. Wszystko było dobrze. Najważniejsze, że jesteśmy razem i umiemy przyznawać się do własnych błędów. I, chociaż podejrzliwość Edwarda na moment zmroziła mi krew w żyłach, przed samą sobą nie mogłam ukryć jednego: jego zazdrość nadal szalenie mi schlebiała.

A teraz, pokrzepieni nowymi zadaniami jak ożywczą kofeiną, ruszaliśmy w stronę domu...

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin