18_Historia uzdrawiania.doc

(210 KB) Pobierz
Katharsis

Historia uzdrawiania.

 

Długo nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. My, wampiry, które przecież same w sobie są istotami ze świata wyobraźni zwykłych ludzi. A jednak to, co się zdarzyło, przekraczało granice nawet naszego pojmowania. Emmett wstał z kanapy, jakby nigdy nie był chory i uśmiechnął się do nas wszystkich w swój dawny, beztroski sposób. Na tę jedną chwilę byłam w stanie uwierzyć, że naszej rodzinie nigdy nic złego się nie stało, a zaginięcia, utraty pamięci i potworne, niegojące się rany były tylko koszmarem jednej nocy.

-          Znachor, tak? – Carlisle z błyszczącymi oczami zapatrzył się w Declana.

Ten zaś roześmiał się szczerze i puścił do niego oko.

-          Nigdy nie mówiłem, że nie jestem dobry w tym, co robię – odparł łobuzersko.

-          Ta sarna, którą goniłeś wczoraj... – odezwał się nagle Gabriel. – Nie pachniało tam krwią. To nie było polowanie.

-          Więc to ty jesteś tym niesłychanym tropicielem? – Declan popatrzył na niego z zainteresowaniem. – Owszem, nie polowałem. Sarna miała złamaną nogę i krwotok wewnętrzny. Pomagałem jej. To matka, dopiero odchowuje młode. Nigdy bym jej nie zabił.

Ludzie chyba nie mogli dokonać lepszego wyboru strażnika parku narodowego Shenandoah. Declan nie tylko pilnował, aby nikt nie strzelał do zagrożonych gatunków, ale sam pomagał im w przeżyciu, czego nikt inny nie był w stanie dokonać. Jako strażnik musiał doskonale wiedzieć, którą populację może przetrzebić na swoim polowaniu, zaś pozostałe zwierzęta otaczał troskliwą opieką. Ale talent, który nam przed chwilą zaprezentował, w dalszym ciągu nie mieścił nam się w głowach i gdyby nie stojący przed nami, zdrów jak ryba Emmett, prawdopodobnie nie uwierzylibyśmy w to, co się stało.

-          Czy... to działa tylko na wampiry? – spytała Esme, patrząc znacząco na dłonie Declana.

-          Najlepiej na wampiry, ale ludziom i zwierzętom także mogę pomagać – wyjaśnił uzdrowiciel. – Dopóki pracuje mózg i krąży krew, tkanki mogą się regenerować.

-          Czyli nie mógłbyś pomóc komuś, kto... czyje serce... kto został... – Esme nie wiedziała, jak ubrać w słowa swoje pytanie, ale z dyskretnego spojrzenia w moją stronę szybko wywnioskowałam, kogo konkretnie miała na myśli.

-          Tylko żyjący – potrząsnął głową Declan, najwyraźniej również się domyślając, o co chodzi.

Spodziewałam się tego, więc nie było to aż tak bolesne, jednak jakaś cząstka mnie drgnęła protestująco. Moja mina musiała mówić sama za siebie, bo Gabriel szybko zmienił temat.

-          Ten... Eleazar jest już niedaleko, powinien tu być za jakiś kwadrans – stwierdził, monitorując gdzieś w głowie zapach naszego gościa.

Declan popatrzył na niego z podziwem.

-          No, no... jesteś naprawdę dobry – mruknął. – Jakim cudem nie wyczułeś jadu wilkołaka?

-          Nie znam tego zapachu – wzruszył ramionami Gabriel. – Był obrzydliwy, ale nie umiałem go zidentyfikować.

-          Żadne z nas nie miało nigdy kontaktu z dzieckiem księżyca – uzupełnił Carlisle. – Podobno już niemal nie żyją, Kajusz przetrzebił je za czasów wojen i teraz uchowały się najwyżej pojedyncze sztuki.

-          Taaak, to by było bardzo do niego podobne... – mruknął Declan.

Teraz to my spojrzeliśmy na niego ze zdziwieniem. W jakiś niepojęty sposób założyliśmy, że skoro Declan prowadził pustelnicze życie, to nie miał kontaktu ze światem i nie bardzo kojarzył ród Volturi, choć samo nazwisko nie mogło być mu obce. Jego twarz wskazywała jednak na znakomitą znajomość tematu. Była na niej posępna drwina, przemieszana jeszcze z troską, bo Declan akurat patrzył na Emmetta.

-          Ty... znasz Kajusza? – spytał wreszcie Carlisle.

-          Czy znam? – prychnął gorzkim śmiechem Declan. – O tak. Znam. To on mnie stworzył...

Po tych słowach zamarł w bezruchu, a jego spojrzenie stało się zamglone, jakby sięgał pamięcią w odległą przeszłość. Tkwiliśmy tam, milczący i zapatrzeni w niego niczym dzieci, oczekujące arcyciekawej opowieści z ust dziadka bądź ojca. W tej chwili uderzyła nas starość jego rysów. Prawdopodobnie i tak wampirzy jad wygładził większość jego zmarszczek i uelastycznił ruchy, a mimo to sędziwy wiek Declana był niezaprzeczalny. Jeszcze raz zastanowiłam się, ile mógł mieć lat w chwili przemiany i doszłam do wniosku, że może nawet osiemdziesiąt lub więcej. Teraz, zamyślony i zasępiony, wyglądał jak ludzki starzec, przeciążony brzemieniem dekad na jego barkach.

Instynktownie zgromadziliśmy się wokół niego, zasiadając w pobliżu, lub opierając się o ściany. Całe nasze ciała stanowiły obraz wyczekiwania na słowa, które zaraz miały paść. On zaś zdawał się nie zwracać na to uwagi i dopiero po dłuższej chwili odezwał się cicho i nieuważnie, jakby te słowa wcale nie do nas były przeznaczone, a tylko przypadkiem trafiały w nasze uszy.

-          To był czas, gdy Volturi nie osiedli jeszcze na stałe w Volterze, a ich oczu nie zakryła błona mgły... – zaczął łagodnie. – Już wtedy uważali się za strażników wampirzych praw, ale do wykonywania wyroku nie wysyłali członków zwykłej, przybocznej gwardii, a sami stawiali się na miejscu zbrodni. Nie pytajcie mnie, czy były to wyroki sprawiedliwe, bo sam tego nie wiem. Wiem jedynie, że Volterra stanowiła tylko miejsce ich odpoczynku, a nie stałęgo bytowania. Wszyscy chętnie ją opuszczali, udając się na łowy bądź w poszukiwaniu sprawiedliwości. Aro, Kajusz, Marek i... ich żony.

-          Żony polowały? – wyrwało mi się.

Wciąż miałam w pamięci dwie nieruchome, obojętne i niezwykle kruche postaci na skraju polany. Obraz był doskonale wyraźny, choć pochodził sprzed piętnastu lat. Wtedy, gdy Volturi przybyli do Forks, by zniszczyć moją córeczkę po raz pierwszy, żony ani razu nie odezwały się jednym słowem, nie wykonały najmniejszego ruchu i były jednymi z najlepiej chronionych postaci na polanie. Wydały mi się wątłe i taki ich obraz zapamiętałam. Nie potrafiłam ich  sobie wyobrazić w ferworze walki.

-          Ależ tak, były jednymi z najwaleczniejszych wampirów w owym czasie – skinął głową Declan. – Były otoczone powszechnym szacunkiem, a mówiono o nich “Lwice”. Zawsze stały u boku swoich mężów i niejednokrotnie ratowały im życie. Tak też było podczas tamtej wyprawy...

Jego głos znowu opadł, a wzrok zaszklił się delikatnie. Niemal widziałam, jak wraca pamięcią do czasów tak odległych, że nie byłam w stanie ich pojąć. Carlisle chciał coś powiedzieć, ale Edward dyskretnie skinął na niego ręką. Najwyraźniej w tej chwili nie należało Declanowi przeszkadzać.

-          To było ledwie siedemset lat po narodzinach Chrystusa – odezwał się głucho. – Nastał bunt w Afryce, tamtejsze wampiry atakowały ludność Egipską, przetrzebiając mieszkańców Kairu tak systematycznie i jawnie, że wkrótce została ich tylko połowa, w dodatku doskonale świadomych, co im zagraża. Volturi nie mogli patrzeć na to spokojnie. Wybrali się wszyscy, choć zwykle ktoś zostawał w Volterze. Nie wiem, czemu tym razem zmienili plany, może już dowiedzieli się, że w Afryce dzieje się coś niezwykłego. Grunt, że gdyby nie to, prawdopodobnie przegraliby tę bitwę...

-          Volturi przegraliby z afrykańskimi wampirami? – Emmett uniósł brwi.

-          Skąd, wampiry pokonali bez problemów – Declan potrząsnął głową. – Kłopoty zaczęły się dopiero, gdy postanowili dorwać niedobitki oddziałów, w panice uciekające do dżungli. Bo tam, w nocnym buszu, czekało coś, czego nie znali i nie mogli się spodziewać.

-          Wilkołaki... – szepnął Carlisle.

Declan popatrzył na niego smutno i pokiwał głową. Snuta przez niego opowieść ożywała w naszych umysłach tak silnie, że niemal widzieliśmy okrytą nocą gęstwinę egzotycznych roślin, słyszeliśmy tajemnicze odgłosy nieznanych zwierząt i czuliśmy strach pobratymców, osaczonych przez niepojęte istoty.

-          Zginęła prawie cała straż – powiedział głucho Declan. – Ocalało ledwie kilkoro. Wilkołaki rozszarpały między innymi Amenothepe, jedna z najcenniejszych kobiet w gwardii Volturi. Miała przepotężny dar hipnozy, potrafiła zmusić do całkowitego, ślepego posłuszeństwa nie tylko ludzi, ale i każdego wampira. Aro nigdy nie odżałował tej straty.

-          Gdzieś słyszałem to imię... – Carlisle zmarszczył brwi. – Nie wiem, gdzie...

-          Nawet ci, którzy przeżyli, nie byli bezpieczni – kontynuował Declan, jakby w ogóle nie usłyszał słów doktora. – Kilku zostało rannych. Krasjan, Theron, Assilla i... Didyme.

Teraz to ja skojarzyłam ostatnie imię, ale potrwało chwilę, nim uświadomiłam sobie, skąd je znam. Dopiero po paru sekundach spłynęło olśnienie. Przypomniałam sobie którąś rozmowę z chmurnym w tej chwili Edwardem. Opowiadał mi o wielu rzeczach, a mój chłonny, żądny nowej wiedzy umysł przyswajał setki informacji. Wtedy wypłynęło to szczególne imię, Didyme.

-          Żona Marka – szepnęłam.

-          Tak, jedna z Lwic – przytaknął Declan. – Theron poświęcił za nią życie, w ostatniej chwili wyrwał ją sprzed paszczy Księżycowego Dziecka, samemu nie mając już czasu na obronę. Ale zatruty kieł wilkołaka drapnął jej ramię i już było za późno. Volturi wrócili do swego zamku, liżąc rany i ratując resztki gwardii. Ale obrażenia zadane przez wilkołaki uśmiercały kolejnych jej członków, chociaż zajmowali się nimi najlepsi wówczas medycy. Nic nie działało, a rany otwierały się na nowo pomimo najrzadszych specyfików. Po kilku dniach od powrotu jedno stało się jasne: Didyme umierała.

W tym momencie zauważyłam, że Edward popatrzył na mnie szybko, kontrolnie, z niepokojem. Znałam to spojrzenie. Patrzył tak na mnie za każdym razem, gdy działo się coś, co według niego stanowiło zagrożenie, a ja byłam jeszcze człowiekiem. W jego mniemaniu byłam krucha niczym chińska porcelana i starał się mnie chronić zawsze, kiedy ktoś choćby krzywo na mnie spojrzał. Tym razem nawet nie musiałam się domyślać, co takiego zobaczył w umyśle Declana, że znowu mnie skontrolował. Usłyszałam to już w następnych słowach:

-          Marek oszalał z bólu – mówił Declan, zagryzając wargi. – Podobno biegał po całym świecie, jeszcze wtedy żwawy i niezwykle silny. Rozpacz dodała mu dodatkowej energii na poszukiwanie leku dla żony. Próbował wszystkiego, aż w końcu usłyszał o mnie.

-          Usłyszał? – Claire uniosła brwi. – W... ósmym wieku?

-          No cóż, wygląda na to, że byłem w swojej ojczyźnie dość sławny – prychnął wzgardliwie Declan. – Wielu Hibernian przekazywało sobie opowieści o człowieku, który samym dotykiem potrafi leczyć zranienia. I rzeczywiście miałem taki talent. Pod moją dłonią ciała goiły się szybciej, a trucizny wypływały ze skaleczeń i do tej pory nie potrafię tego wyjaśnić. Marek jednak uznał, że gdy zmieni mnie w wampira, moje umiejętności przybiorą na sile i będę w stanie uleczyć Didyme.

-          I miał rację... – wtrącił Emmett, odruchowo dotykając czubkami palców swojej zagojonej twarzy.

Declan znów kiwnął głową, uśmiechając się do niego blado.

-          Ja jednak wiedziałem, kim jest blady, lodowaty stwór, który prosił mnie o pomoc – powiedział gorzko. – Mój lud od dawna wierzył w legendy o krwiopijcach, a ja miałem już osiemdziesiąt dziewięć lat i w spokoju dożywałem ostatnich chwil. Nie chciałem się zgodzić na wieczne życie, straszyłem, że nawet jak mnie zmieni, nie zmusi mnie do uleczenia jego żony. Wtedy mnie zaatakował, wściekły i oszalały z rozpaczy, a moje ciało... nie wiem, jak wam to wyjaśnić... odepchnęło go.

Carlisle uniósł brwi, ale nic nie powiedział, czekając na kolejne wyjaśnienia. Domyśliłam się, że nawet on nigdy nie słyszał o takim przypadku. Człowiek, którego doświadczony wampir nie potrafi zabić? To byłby precedens, którego jeszcze niegdy nie odnotowano.

Jedynie Emmett ożywił się wyraźnie i zachłannie wpatrzył się w Declana.

-          Wygląda na to, że mam szczególną moc dawania życia, która to moc nie pozwala także odebrać życia mnie samemu – starzec wzruszył ramionami.

-          Przecież jesteś wampirem! – Claire zrobiła ruch ręką, jakby obrysowywała jego kontur. – Jednak cię zabito.

-          Przemieniono – sprostował Declan. – A i to tylko dlatego, że w końcu wyraziłem na to zgodę. Najpierw jednak pojechałem z Markiem do Volterry. Zrobiłem to, bo żałowałem tego biednego stwora i jego umierającej żony. Podróż trwała kilka dni, więc przyjechaliśmy, gdy Didyme była na granicy śmierci. Próbowałem ją uleczyć, ale zamknąłem rany tylko chwilowo, moja moc nie była wystarczająca. Przedłużyłem jej życie o marne godziny. Sfrustrowany i przejęty nagłym współczuciem na jej widok, zgodziłem się stać wampirem, jednak postawiłem jeden warunek: Volturi od razu po zabiegu puszczą mnie wolno i nie będą starali się mnie odszukać.

-          Niech zgadnę... – uniosła brew Kate. – Aro się na to nie zgodził?

Declan spojrzał na nią z uznaniem. Na ułamek sekundy jego chmurny wzrok się rozpogodził i musnął Kate z sympatią. Jej harda, waleczna buzia wzbudzała zaufanie.

-          Tak, trzpiotko – kiwnął głową Declan. – Aro nie chciał obiecać nic takiego. Marek był naturalnie za przemianą. Decyzja leżała więc w rękach Kajusza, a on... odmówił.

-          Dlaczego? – spytała Carmen, szeroko otwierając oczy. – Ukochana jego brata umierała! Jego brat cierpiał!

-          Owszem, ale Kajusz uznał moją przemianę za zbyt wielkie zagrożenie – Declan wzruszył ramionami. – Wygłosił nawet piękną mowę na temat ryzyka, jakie moja przemiana niosłaby za sobą dla całej wampirzej rasy. Gdyby coś poszło nie po ich myśli, nie mogliby mnie nawet zabić. Nie umiał pogodzić się z tą myślą. Do czasu, gdy nie zachorowała również Athenodora...

Kate sapnęła gniewnie, a ja całym sercem ją rozumiałam. O tak, to było podobne do Kajusza. Nie chcieć pomóc nawet własnemu bratu w chwili najgorszego cierpienia w imię większego dobra, ale zmienić zdanie, gdy chodziło o niego samego. Zawsze podejrzewałam, że to samolubny, zakłamany...

-          Jak to się stało? – zapytał nagle Carlisle. – Jakim cudem zachorowała? Można się tym zarazić?

-          Lwice przyjaźniły się ogromnie – wyjaśnił Declan. – Sulpicia i Athenodora pielęgnowały Didyme z całym oddaniem. Ona jednak traciła rozum od stałego cierpienia i zniekształceń. Pewnego dnia, w paroksyzmie bólu ugryzła Athenodorę, przecinając zębami jej skórę. Drobne, niegroźne zranienie, jednak później otarło się ono o gnijącą, zanieczyszczoną skórę na ramieniu Didyme. Athenodora próbowała ją przytrzymać podczas gwałtownych drgawek. Tak doszło do zakażenia.

-          I Kajusz nagle zmienił zdanie? – prychnęła Kate. – Nagle było obojętne, czy będziesz stanowił zagrożenie rasy?

-          Tak, pewne rzeczy zmieniły proporcje – uśmiechnął się drwiąco Declan. – Gdy Athenodora zaczęła zdradzać pierwsze objawy zakażenia, Kajusz pojawił się w pokoju, który przeznaczono mi na pobyt w Volterze i oświadczył, że jest za moją przemianą i pozwoli mi odejść. Wtedy obnażyłem gardło.

Nie mówił nic więcej o swojej przemianie, ale wszyscy wiedzieliśmy, jak to musiało wyglądać. Edward wiedział nawet więcej, gdyż widział całą tę scenę we wspomnieniach starca. Zauważyłam, że wzdrygnął się z niesmakiem, a jego piękne wargi zastygły w chwilowym grymasie wzgardy. Wtedy przysunęłam się bliżej niego, po raz pierwszy od wiadomości o Renesmee. Spojrzałam mu w oczy pytająco, ciekawa, co go tak poruszyło.

-          Powiedzmy, że Kajusz nie starał się być delikatny... – szepnął powoli, ze współczuciem patrząc na Declana.

Ten jednak tylko potrząsnął głową i powrócił do swojej opowieści:

-          Po niecałych trzech dniach ból zelżał na tyle, że byłem gotów pomóc wampirzycom i miałem dziwną pewność, że potrafię je całkowicie wyleczyć – mówił, znów sięgając do starych wspomnień. – Spóźniłem się jednak o kilka godzin... Trucizna dotarła do serca Didyme i jej mózg obumarł całkowicie. Nie mogłem już nic dla niej zrobić. Gdyby Kajusz zdecydował się od razu, bądź ledwie dzień wcześniej...

Umilkł, prawdopodobnie przypominając sobie rozpacz Marka i bezwładne, na pół przegniłe ciało Didyme. On tam był, widział złamanych, poszarpanych Volturi, dumę Kajusza, upór Aro i płaczące żony. To on wbiegł z zamiarem niesienia pomocy do pokoju umierającej, on poczuł tę szaloną bezsilność. Bo choć jego nowe, twarde jak skała ciało otrzymało ogromny dar i o wiele większe możliwości jego rozwoju, dla tej jednej kobiety nic już nie był w stanie zrobić...

-          Athenodorę uleczyłem bez problemu, jej zakażenie było dopiero w początkowej fazie, choć skóra zaczynała już gnić od trucizny – powiedział, kończąc swoją opowieść. – I odszedłem z Volterry, choć Aro do ostatniej chwili próbował mnie przekonać do pozostania. Kajusz nie odzywał się wcale, na pewno szczęśliwy z uleczenia żony, ale i chmurny, bo to ja byłem świadkiem załamania jego charakteru, który dotychczas nosił miano stalowego. Założę się, że wtedy już nie chciał, abym do nich dołączył. Chciał tylko, abym zszedł mu z oczu. Ja, dowód jego słabości i egoizmu.

-          A Marek? – spytała nieoczekiwanie Carmen, która do tej pory w całkowitym milczeniu przysłuchiwała się historii z szeroko otwartymi oczami.

-          Marek w ogóle przestał mówić. Od momentu, gdy jego żona zginęła, wydawał się popadać w szaleństwo – Declan zamyślił się i skupił. – Wcześniej rozpaczliwie miotający się po zamku, teraz już wcale się nie poruszał, tylko tkwił w czymś w rodzaju... letargu. Świat zewnętrzny prawie do niego nie docierał. Próbowałem mu nawet pomóc, ale na tę jedną chwilę oprzytomniał i nie pozwolił mi się dotknąć. Powiedział tylko: “Pozwól mi przeżyć swoją rozpacz”.

Tak, nienawidziłam Volturi. Uczynili mojej rodzinie tyle złego, że miałam do tego pełne prawo i nie zamierzałam z niego rezygnować. Nadal pałała mną żądza szalonej zemsty i pragnienie obrócenia ich w popiół, z którego nigdy już nie mieliby powstać. Jednak teraz nie mogłam wyprzeć ze swojej świadomości cienia współczucia dla tamtego załamanego mężczyzny, którego cały świat runął w gruzach. Didyme musiała być dla niego wszystkim, a ja wiedziałam, co to znaczy stracić wszystko. W jednym Marku ujrzałam czującego człowieka, a nie tylko zimną, bezwzględną maszynę, choć nie potrafiłam zrozumieć, jak po tym wszystkim mógł dalej żyć z braćmi, którzy go zdradzili.

Przez jakiś czas panowało milczenie, podczas którego słyszeliśmy przejeżdżające jezdnią samochody. Wszyscy zauważyliśmy, że jeden z nich skręcił w naszą leśną drogę i popatrzyliśmy na Gabriela pytająco. Kiwnął głową. A więc lada chwila będzie tu Eleazar.

-          A ty? – spytała cicho Esme. – Co zrobiłeś?

-          Wróciłem do Hibernii – Declan wzruszył ramionami, jakby to było jasne od początku. – Pozostałem tam jakiś czas, potem zacząłem podróżować. A tej chwili mam na świecie siedemnaście miejsc, w których mieszkam co dziesięć lat. Nigdzie nie zostaję dłużej, ciągle oscyluję wokół nich. I staram się pomagać, żeby odkupić swoją naturę...

-          Nigdy nie zabiłeś człowieka – powiedział z pewnym podziwem Edward. – Przemieniony przez Volturi nowonarodzony...To niemal niemożliwe...

-          A jednak – Znowu wzruszenie ramion. Declan najwyraźniej nie widział w tym nic nadzwyczajnego. – Od początku wiedziałem, czym się stanę i wiedziałem, że nigdy nie odbiorę ludzkiego życia.

Carlisle patrzył na niego nie tylko z wyczuwalną sympatią, ale i czymś jeszcze. Po chwili zrozumiałam, że to był wzrok człowieka, który wreszcie zyskał wyjaśnienia. Potem krótko spojrzał na mnie i jego tok myślenia stał się jasny. A więc nie byłam pierwszym nowonarodzonym, który umiał zapanować nad instynktem głodu. Declan, również przygotowany na swoją nową naturę i miłujący ludzkie życie, także potrafił oprzeć się szalonemu pragnieniu człowieczej krwi. Powściągliwość nie była nigdy moim darem, to wszystko zasługa Cullenów, którzy dobrze przygotowali mnie do przemiany.

Nie zdążyliśmy już nic na ten temat powiedzieć, bo przed domem zatrzymał się z piskiem opon samochód Eleazara i po ułamku sekundy trzasnęły jego drzwiczki. A nie upłynęła kolejna sekunda, jak sam Eleazar stanął przed nami w stanie, jakiego dotychczas nie widziałam u żadnego wampira. Był wyraźnie roztrzęsiony, przebiegał oczami z jednej twarzy na drugą i kurczowo zaciskał w ręku jakiś stary, pożółkły papier.

-          Oto wyjaśnienia – powiedział ochryple. – Zaraz wszyscy się dowiemy, z czym mamy do czynienia.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin