22_Zaginiony.doc

(206 KB) Pobierz
Zimny prysznic

Zaginiony.

 

Tego ranka o brzasku wyszłam przed dom i skierowałam się w stronę lasu. Łagodnie świtało, a pierwsze słoneczne promienie przebijały się zza piany chmur, złocąc gałązki świerków ciepłym blaskiem. Z rozkoszą wystawiłam ku nim twarz, usiłując znaleźć w sobie siłę do mających nastąpić wydarzeń. Do wyjazdu nie pozostało dużo czasu, ale ta krótka chwila wystarczyła, aby dodać mi energii i nadziei, której tak rozpaczliwie się czepiałam. Z jednej strony już tak bardzo chciałam wyruszyć i wbić zęby w każdego członka rodziny Volturi, jaki stanie mi na drodze, ale z drugiej...

Bałam się. Nie bałam się podróży, walki, ani nawet Trójcy, tylko tego, że już wkrótce ostatecznie przekonam się o losie mojej córeczki i mogę dowiedzieć się czegoś, co tak bardzo chciałam podczas ostatniego tygodnia wyprzeć z głowy. Słowo “śmierć” nie przechodziło mi przez gardło ani nawet myśli. Ale wisiało gdzieś nieustannie, jak uparty cień czy miecz Damoklesa.  

Zawróciłam, słysząc ciche wołanie Edwarda. Nie spiesząc się, powoli szłam przez gęsty las, od czasu do czasu łowiąc zabłąkany promień słońca. Byłam tuż przy podjeździe przed domem, kiedy znowu uderzył mnie ten bordowy, wiśniowy zapach. Przystanęłam gwałtownie i przymknęłam oczy, starając się wdychać go jak najgłębiej i zjednoczyć z samą sobą. Już wiedziałam, że nie jestem tak do końca sama i nie ja pierwsza przeżywam tę sytuację. Była ze mną jakimś cudem jeszcze jedna kobieta, niesłychanie silna i potężna, choć drobnej, delikatnej budowy. Nie wiem, jak to się stało. Czy była tu jako duch? Reminiscencja? A może po prostu jako wytwór mojej znękanej wyobraźni? Grunt jednak, że czułam jej obecność tak wyraźnie, jakby stała tuż przy mnie.

-          Pomóż mi... – wyszeptałam mimowolnie.

A wtedy wiśniowy zapach zniknął i znów moje nozdrza wypełnił esencjonalny, żywiczny aromat lasu. Otworzyłam oczy. Oczywiście byłam sama, ale ciągle nie mogłam zapomnieć tego przemożnego wrażenia, że coś mi nieustannie umyka. Jakaś niewyraźna, nieuczesana myśl, która czasami wydawała się już tak oczywista i jasna, żeby zaraz potem rozmyć się w mroku.

Ruszyłam przed siebie, a gdy drzewa nieco się przerzedziły dostrzegłam idącego ku mnie od domu Gabriela. Miał skupioną, nieobecną twarz i choć patrzył prosto na mnie, to miałam wrażenie, że w istocie wcale mnie nie widzi. Czegoś jakby poszukiwał, bo szedł powoli i z namysłem, wsłuchując się w siebie i wyostrzając zmysły. Byliśmy już ledwie trzy metry od siebie, kiedy dwie rzeczy wydarzyły się równocześnie.

Po pierwsze, Gabe gwałtownie znieruchomiał i najwyraźniej wpatrzył się w coś za moimi plecami, a po drugie, znowu zawrócił mi w głowie kolejny zapach...

Nie umiem tego opisać. Nagle moje ciało przestało słuchać błyskawicznego umysłu, a zareagowało po swojemu, instynktownie. Choć zapach był mocno drażniący, wręcz nieprzyjemny, to jednocześnie tak cudownie znajomy i upragniony, że wbrew wszystkiemu poczułam przypływ gwałtownej euforii i bez namysłu obróciłam się o sto osiemdziesiąt stopni, aby stanąć twarzą w twarz z jego źródłem.

Był tam. Tuż przede mną, oddalony dosłownie o kilkadziesiąt centymetrów od mojego nosa. Ogromny, brudny, poraniony basior z przeraźliwie skundloną sierścią, w której kłębiły się bryłki błota i zeschłe liście. Ale moje serce i tak się ku niemu wyrywało.

-          Ani drgnij... – usłyszałam lodowaty głos Gabriela.

Nie posłuchałam, ale odwróciłam ku niemu głowę dużo wolniej, niż miałam ochotę to zrobić.

-          Gabe, nie rozumiesz... – powiedziałam, choć jego przyczajona, obronna postawa od razu mówiła, że mam milczeć. – To mój przyjaciel... To Jacob!

-          Ani drgnij, Bella! – wycedził z naciskiem, nie spuszczając zwężonych oczu z potężnego wilka. – Bez względu na to, co w tej chwili myślisz, to nie jest twój przyjaciel.

-          Nie bądź śmieszny... – prychnęłam, ale nie skończyłam, bo przerwał mi głuchy, groźny warkot.

Zaskoczona, popatrzyłam z powrotem na Jake’a i wszystkie słowa zamarły mi w gardle. Kolor, rozmiar, kształty – wszystko się zgadzało. Ale mój Jake nigdy nie spojrzałby na mnie z taką okrutną nienawiścią, nie szczerzyłby na mnie potężnych kłów, a z jego pyska nie skapywałaby spieniona, gęsta ślina. W jego krtani narastało warczenie, od którego cierpła mi skóra.

Chyba właśnie ten szok odebrał mi zdolność ruchów, bo gdy basior rzucił mi się do gardła, nawet nie drgnęłam, chociaż widziałam wszystko w zwolnionym wręcz tempie. Widziałam sprężenie gruzłów jego mięśni tuż przed skokiem, widziałam odbicie skołtunionych łap i rozwartą, wielką szczękę. Przerażające zębiska zbliżały się do mnie powoli, choć trwało to może ułamek sekundy. Już miałam w odruchowym geście zacisnąć powieki, gdy mignęła przede mną smukła, jasna postać. Coś niesłychanie szybkiego natarło na wilka niczym mój anioł stróż. Poczułam tylko muśnięcie jego złocistych włosów na swoim policzku, a potem usłyszałam przeraźliwy huk. Gabriel i Jacob zderzyli się w powietrzu.

Przerażona, nie byłam w stanie wykonać żadnego ruchu ani wydać z siebie żadnego dźwięku. Mogłam tylko bezczynnie obserwować starcie tych dwóch tytanów. Zmagali się ze sobą wściekle i z pełnym zacięciem, jednak po chwili zauważyłam coś, co w końcu sprawiło, że odzyskałam zdolność ruchu. Choć obaj walczyli zaciekle, Gabriel ani razu nie obnażył zębów...

Zrozumiałam natychmiast. Jad wampira zabiłby Jacoba na miejscu, mój przyjaciel nie miałby żadnych szans. Dlatego, cokolwiek się z nim nie działo, Gabe chciał dać mu jeszcze szansę i do walki wykorzystywał wyłącznie swoją szybkość, siłę i spryt, unikając ostatecznej, zabójczej broni. To mnie obudziło. Widząc bezsensowność własnej interwencji, zebrałam tylko oddech i z całej mocy zawołałam:

-          Edward! Emmett!

Pojawili się ledwie po sekundzie, sprężeni i gotowi do działania. Nawet przez moment nie zastanawiali się, co robić. Od razu skoczyli ku kłębowisku sierści i lśniącej diamentami skóry, błyskawicznie rozdzielając walczących i przytrzymując wyrywającego się Jacoba przy ziemi. Po kolejnych sekundach zjawił się też Seth, już w postaci srebrzystego wilka, a także Garrett i Peter. W sześciu bez trudu unieszkodliwili Jacoba, z którego gardła wydobywało się wściekłe, ochrypłe szczekanie.

-          Nic ci nie jest? – spytał natychmiast Edward, odwracając się ku mnie całym ciałem.

-          Wszystko w porządku... – wyszeptałam, wciąż nie mogąc otrząsnąć się z szoku.

Potem już w milczeniu patrzyłam, jak od domu nadbiega Carlisle ze sporą, napełnioną przezroczystym płynem strzykawką. Błyskawicznie wbił igłę w luźny płat skóry na boku leżącego Jacoba i zaaplikował mu sporą dawkę leku. Powieki Jacoba zaczęły opadać, ale nagle jeszcze raz się podniosły i mój przyjaciel spojrzał prosto na mnie z błagalnym, przepraszającym wyrazem oczu. To wstrząsnęło mnie nawet bardziej, niż jego początkowa nienawiść.

Gdy Jacob opadł bezwładnie na ziemię, zapanowała cisza. Wszyscy wpatrywaliśmy się w niego bez słowa, wciąż zaszokowani tym, co się wydarzyło. Teraz wyglądał tak spokojnie i znajomo, choć jego sierść była niemożliwie ubłocona i potargana, a z boku widniała pokaźna rana. Krew sączyła się z niej spokojnym strumykiem, ale brzegi już zaczynały się zbierać, aby po godzinie nie został po niej nawet ślad. Co się z nim stało?!

Seth bez słowa przeszedł za linię drzew. Miał opuszczony łeb i zgarbione barki, wciąż prawdopodobnie opłakując stan swojego przyjaciela. Dopiero po chwili wrócił na polankę, już w ludzkiej postaci i ubrany tylko w postrzępione, ucięte przy kolanach dżinsy.

-          Nie słyszałem go... – powiedział głucho, w końcu przerywając ciężką ciszę.

-          Ja także... – mruknął Edward, wpatrzony w nieprzytomnego Jacoba. – Nie słyszałem absolutnie nic, to przedziwne.

-          Co oni mu zrobili? – wyszeptałam z bólem, nie mogąc oderwać oczu od ciała przyjaciela. – Mój Jake nigdy by się na mnie nie rzucił, a teraz... Gdyby nie Gabe...

-          Całe szczęście, że się tu znalazłeś – Carlisle spojrzał na Gabriela z wdzięcznością.

-          To nie szczęście, tylko mój węch – mruknął Gabe, kucając nad Jacobem i przesuwając dłonią po jego ranie. – Kompletnie tego nie rozumiem...

Edward nagle nabrał powietrza w płuca i ze zdumioną miną popatrzył na Gabriela. Jego umiejętność czytania w myślach była w takich chwilach niezwykle irytująca. Wiele bym dała, aby poznać przyczyny jego zaskoczenia tak łatwo. Patrzyłam, jak mój mąż wymienia z Gabe’m porozumiewawcze spojrzenie i ze zmarszczonymi brwiami usiłuje czegoś dociec.

-          Może jednak podzielicie się tym z nami? – prychnął zniecierpliwiony Emmett.

-          To nie jest zapach Jacoba – wyjaśnił wreszcie Edward. – To znaczy jest, ale... zmieniony. Trop Jacoba rozdziela się w głowie Gabriela na dwa tory. To jest ten drugi zapach, dla nas nierozpoznawalny, dla niego jakoś połączony. W dodatku ani ja, ani Seth w wilczej postaci nie usłyszeliśmy myśli Jacoba. Nie usłyszeliśmy nic.

-          Jak to możliwe? – Carlisle uniósł brwi. – Przecież to on, wszyscy go rozpoznaliśmy.

Wszyscy znowu wpatrzyliśmy się w uśpionego wilka, którego rana szybko się zasklepiała. To był Jake, bez wątpienia. Gabe w jakiś sposób rozpoznał jego trop, choć zmieniony. Ale co mogło sprawić, że ten zapach tak się zmienił, a Edward nie był w stanie usłyszeć jego myśli, które kilkanaście lat temu odczytywał bez trudu? I dlaczego nie słyszał ich nawet Seth, członek sfory, również wilkołak? Co mogło zamknąć przed nimi umysł Jacoba skuteczniej niż moja tarcza? Edward był w czytaniu umysłów skuteczniejszy niż Aro, niewiele stworzeń pozostawało dla niego zagadką...

-          O Boże... – wyszeptałam. – Wiem... Wiem, co się stało...

-          Tak, chyba myślimy o tym samym – odparł ponuro Edward.

Spojrzałam na mojego męża i upewniłam się do końca. Choć wydawało się to niemożliwe i tak potworne, jak tylko mogło być, to było jedyne sensowne wyjaśnienie. Ale po prostu nie mogłam w to uwierzyć! Nie mogłam uwierzyć, że...

-          Jacob jest zwierzęciem – powiedział krótko Edward. – Wykorzystali jego zdolność transformacji i pozostawili go w postaci wilka, a zarazem... odebrali mu cechy ludzkie. Jacob nie myśli już jak człowiek, dlatego go nie słyszę. Nie jest już nawet wilkołakiem, dlatego nie słyszy go Seth. Całkowita przemiana w wilka zmieniła jego zapach tak bardzo, że nawet Gabriel uznał go za coś innego. Teraz nasz przyjaciel to tylko zwykłe zwierzę...

Miałam ochotę się rozpłakać. Znów drzeć palcami ziemię, choć nie zmniejszy to bólu i bezradności. Dlaczego wszystko, co kocham, zostaje mi po kolei odbierane? Jak okrutny musi być ktoś, kto zdobył się na zniszczenie Jacoba, oddzielenie córki od matki, odebranie nam pamięci? Co JA mogę zrobić, stając naprzeciw takiej siły?!

-          Ale jego rana goi się błyskawicznie... – wyszeptał nagle Carlisle, jakby olśniony. – I mógłbym przysiąc, że usypiając spojrzał na Bellę niemal przepraszająco...

-          I nie zaatakował jej od razu – podchwycił Gabriel. – Nie rzucił się na nią jakiś czas, jakby ze sobą walczył. Dopiero później...

-          ...kiedy zaczęłam mieć wątpliwości, czy to naprawdę on – dokończyłam. – Kiedy po raz pierwszy się go przestraszyłam, wtedy skoczył.

-          Czyli jednak coś w nim zostało! – ucieszył się Emmett. – To na pewno da się odwrócić! Sprowadźmy Declana!

Okazało się to niepotrzebne, bo na polanę przyszli już prawie wszyscy domownicy, w tym i uzdrowiciel. Od razu podszedł do leżącego bez zmysłów Jacoba i skierował dłonie na jego łeb. Wszyscy zobaczyliśmy czerwone, ciepłe światło, przebijające się spod jego skóry i spływające na sierść Jake’a. Rozjarzyła się świetliście, migocząc ku nam wesołymi iskierkami i powoli ogarniając całe wilcze ciało, niczym gęsty, lepki balsam. Przez chwilę uwierzyliśmy, że Declan przywróci naszego przyjaciela, tak jak uleczył Emmetta. Jednak światłość zniknęła po krótkiej chwili, a Edward pokręcił odmownie głową. Nadal go nie słyszał. Za to dar Declana ostatecznie zagoił ranę w boku wilka.

-          Nie mogę go uleczyć, bo nie jest chory – powiedział ze smutkiem Declan, podnosząc się z klęczek. – Jego stan nie wynika z choroby ani obrażeń. Nie ma też uszkodzenia mózgu, nerwów ani zaburzeń psychicznych. Nie targają nim żadne niszczące emocje. On po prostu... taki jest.

Mogliśmy się tego spodziewać, a jednak nie umiałam powstrzymać gwałtownego zawodu. Tak bardzo chciałam, żeby dar Declana załatwił całą sprawę...

-          Tylko jedna siła może go odmienić – powiedział głucho Eleazar. – Ta sama, która zmieniła go w... to coś. Trójca.

-          Doskonale – prychnęłam, nagle rozzłoszczona. – W końcu i tak jedziemy do Volterry, zaatakować jej mieszkańców. Możemy przy okazji poprosić te piekielne trojaczki, żeby naprawiły Jake’a! Czy tylko ja widzę absurd tej sytuacji?!

Nie, nie tylko ja to widziałam. Ale przecież oni wszyscy byli tak porażająco bezradni. I każdemu z nich zależało na pokonaniu Volturi i Trójcy tak samo, jak mi. Nie mogliśmy jednak zostawić tu Jake’a w tym stanie, a tym bardziej zabrać go ze sobą. Natomiast czas naglił, bo spora część naszego planu związana była z porą dnia, w której mieliśmy przystąpić do ataku i zależało nam na jej dokładnym wykorzystaniu.

-          Zostanę z nim – powiedziała nagle Leah, która, jak dopiero teraz zauważyłam, od dwóch dni wyglądała na jeszcze bardziej zmęczoną niż wcześniej. – Dam sobie radę, a wy będziecie musieli poradzić sobie bez mojej pomocy. Musicie już ruszać.

-          To prawda... – mruknął Carlisle. – Czuję się okropnie, zostawiając go tu w tym stanie, ale musimy jechać...

Wiedziałam o tym, jednak nie umiałam powstrzymać targającego mną szlochu i ogromnego żalu, że właśnie opuszczam przyjaciela w tak ogromnej potrzebie. Jakaś irytująca, przesądna myśl zakołatała mi w głowie mówiąc, że taki początek nie wróży dobrze naszej wyprawie. Ociągałam się do ostatniej chwili i dotarłam przed dom w chwili, gdy wszyscy wsiadali do samochodów. Natychmiast zajęłam miejsce obok Edwarda, który siedział za kierownicą nowego Chevroleta. Jechali z nami jeszcze Tia, Benjamin i Noah. W kombi Carlisle’a siedzieli Esme, Emmett oraz Eleazar i Carmen. Reszta Denalczyków siedziała w swoim własnym samochodzie wraz z Declanem, który zajmował jak zwykle więcej miejsca. Rodzina Sourire pojechała oczywiście razem. Piąty samochód, mini van, pomieścił Nomadów i Rumunów, a załogę szóstego stanowili ludzie oraz Seth. I to wszystko. Trzydzieści jeden osób, w tym cztery bez cech wampirzych – to armia, jaką mogliśmy przeciwstawić nieskończonym siłom Volturi. Ich perfekcyjnie wyszkolona, złożona z samych niezwykle uzdolnionych wampirów straż plus niepokonana Trójca przeciwko naszej garstce i to podczas walki na ich własnym terenie...

Usiłowałam o tym nie myśleć po drodze na lotnisko. Starałam się skupić na przywołaniu tamtego gniewu, tamtej furii, która niegdyś dodała mi tyle sił, ale... nie umiałam. Choć nadal życzyłam Volturi śmierci, już nie napędzała mnie ta czysta energia, jakby coś ją skutecznie wytłumiło. Po kilku bezskutecznych próbach poddałam się zupełnie, zostawiając sobie to zadanie na potem.

Na lotnisku czekał na nas wyczarterowany samolot. Nie było sensu korzystać z normalnych linii, skoro leciało nas tak dużo, a nie mogliśmy ryzykować żadnych opóźnień. Podczas lotu kątem ucha słuchałam rozmowy Carlisle’a z Declanem i Eleazarem, jednocześnie powoli przenosząc wzrok z jednego członka naszej grupy na drugiego. Ku mojemu zdumieniu, nie wyglądali na przerażonych. A ja chyba tego bałam się najbardziej – że w ostatniej chwili górę weźmie w nich strach, wycofają się tuż pod Volterrą i zaprzepaścimy jedyną szansę wdarcia się do zamku i odzyskania ukochanych...

A jednak na wszystkich twarzach malowało się zdecydowanie, skupienie, ale i swego rodzaju mściwe podekscytowanie, którego początkowo nie mogłam zrozumieć. Dostrzegłam Kate, ściskającą dłoń Garretta nie w geście przestrachu, ale raczej niecierpliwego oczekiwania na to, co miało nastąpić. Tuż za nimi Tia składała głowę na ramieniu Benjamina, również spleciona z nim palcami. A w rzędzie obok siedział Gabriel, tulący do siebie pieszczotliwie małą Lily. Zapomniałam mu podziękować za Jake’a... Za to, że uratował życie mi, a potem oszczędził jeszcze mojego przyjaciela. Ale teraz, gdy siedział z nosem przy główce Lily i łagodnie gładził ją po włoskach, to nie był czas na wspominanie złego. Tylko przez chwilę zauważyłam na jego twarzy wyraz irytacji, gdy siedzący za nim Rumuni zaczęli zbyt głośno rozprawiać o szykującej się jatce. Wtedy Gabriel dłonią osłonił uszko Lily i rzucił starym wampirom takie spojrzenie, że natychmiast zamilkli, niezadowoleni.

Obserwując czystą, bezinteresowną miłość tego stróża do swojej małej podopiecznej, pomyślałam nagle, że może jest jakaś nadzieja. My przecież walczymy o swoich bliskich, o uwolnienie naszych ukochanych, o miłość. O co walczyć będą Volturi? Tego nie wie nikt. Podobnie, jak nikt nie wie, dlaczego uczynili naszej rodzinie tyle złego. Ale czy naprawdę istnieje możliwość, że będą walczyć w imię czegoś potężniejszego niż nasza miłość? O nie, to się tak nie skończy...

Z zadowoleniem stwierdziłam, że odzyskuję siłę. Znowu czułam w sobie ogromną moc i wielką chęć działania. Ale tym razem motywacją nie była żądza zemsty, na którą liczyłam wcześniej. Tym razem to była wiara, że walczę po dobrej stronie, która dysponuje silnym, potężnym zapleczem. Tym razem to była nadzieja. Tym razem to była miłość.

Lot zakończył się o czwartej nad ranem, gdy na zewnątrz było jeszcze całkiem ciemno. Carlisle z zadowoleniem rozejrzał się dokoła, wychodząc z samolotu i obliczając czas. Zdążymy, mówiła jego twarz. Nasz plan na razie przebiega bez zarzutu.

Czekały na nas wynajęte samochody, więc bez słowa, w milczącym porozumieniu wsiedliśmy do nich w ustalonym wcześniej układzie i ruszyliśmy przed siebie. Gdy dostrzegliśmy w oddali wieże Volterry, zaczynało świtać. Do miasta mieliśmy wkroczyć o brzasku.

 

 

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin