oppman_bazyliszek.pdf

(112 KB) Pobierz
4457555 UNPDF
Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl/). Partnerem projektu
jest Prokom Software SA. Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekę Narodową z egzemplarza
pochodzącego ze zbiorów BN. Ten utwór nie jest chroniony prawem autorskim i znajduje się w domenie
publicznej, co oznacza, że możesz go swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać.
Źródło: http://wiki.wolnepodreczniki.pl/Lektury:Oppman/Legendy_warszawskie/Bazyliszek.
ARTUR OPPMAN
BAZYLISZEK
[Z LEGEND WARSZAWSKICH ]
4457555.001.png
W KUŹNI PŁATNERZA
W kuźni płatnerskiej imćpana Melchjora Ostrogi robota wrzała aż miło.
Czeladzie pracowali nad wykończeniem przepysznej zbroi rycerskiej dla Jego
Miłości pana kasztelana płockiego, a dwóch chłopaków dęło w wielkie miechy,
podsycając ognisko w ogromnym kominie. W płomieniach purpurowych i złotych
tego ognia sam we własnej osobie imćpan Melchjor Ostroga, świetny mistrz
sławetnego płatnerskiego cechu, trzymał w cęgach potężnych sztabę żelazną, aby
ją za chwilę na miecz na kowadle przekować.
Miecz ten, wraz z pancerzem, z hełmem, z naramiennikami i nagolennikami
stanowił właśnie całkowity rynsztunek bojowy, po który pan kasztelan miał dziś —
jutro przyjechać.
A cudnaż to była zbroica! z najprzedniejszej stali, wypolerowanej, jak
zwierciadło, pokryta nabijaniami ze szczerego srebra, z wizerunkiem Matki
Boskiej Częstochowskiej, prześlicznie w złocie wyimaginowanym, i z krzyżem
husarskim na kołnierzu.
Miało to być prawdziwe arcydzieło przesławnej sztuki płatnerskiej, i niepomału
chlubił się nim już z góry mistrz Melchjor.
W kąciku kuźni, za wielką kupą żelastwa, bawiło się dwoje dzieci: czarnowłosy
chłopczyk i złocistoloka dziewczynka. Było to rodzeństwo, dziatwa imćpana
Ostrogi. Chłopczyk, jako to chłopczyk, rycerską znalazł sobie igraszkę: z kawałka
cienkiego żelaza szablę krzywą, niby to turecką, uczynił i w fechty jął się
wprawiać, jak żołnierz. Ale dziewczynka, zapatrzona z początku w szermierkę
braciszka, znudziła się niezadługo, boć co tam panienkę wojowanie obchodzi.
— Maćku! — zawołała na brata — chodźmy już stąd na Rynek; w Rynku tak
z tobą, kiedy chcesz koniecznie; choć mnie i w kuźni dobrze: tyle tu ciekawych
rzeczy: kopii, kolczug, bułatów.
Machnął raz i drugi szabelką, cisnął ją na ziemię i zabierali się ku wyjściu.
Spostrzegł wychodzące dzieci mistrz Ostroga i przywołał je do siebie.
— A gdzie to, malcy?
— Na Rynek, tatuńciu.
— A poco?
— Popatrzeć, pobiegać, światu Bożemu się przyjrzeć.
— Zgoda. Ale uważajcie na siebie i na obiad się nie spóźnijcie do matki. I
jeszcze jedno: niech was ręka Boska broni chodzić na Krzywe Koło do zburzonego
domostwa. Niedobre sprawy się tam dzieją. Coś straszy, coś jęczy. Jeszcze by was,
strzeż Panienko Najświętsza, złe porwało!
— Ja się niczego nie boję, tatuńciu! — zuchowato zawołał Maciek.
— A ja się wszystkiego boję, tatuńciu! — zapiszczała cieniutko Halszka — i nie
pójdziemy!
— No, to bądźcie mi zdrowe, dzieciaki!
wesoło i gwarno, słoneczko świeci; pobiegamy, przyjrzymy się kramom i towarom.
— Czekajno, Halszko, jeszcze ano kilka cięć krzyżową sztuką przypomnę i pójdę
NA STARYM RYNKU
Na Rynku wrzask i harmider. Tłum w barwnych ubiorach krąży dokoła Ratusza,
który dumnie wznosi się pośrodku placu. W Ratuszu na dole kramnice bogate,
dostanie w nich, czego dusza zapragnie. Tu sklepy ormiańskie z tkaninami
tureckimi, haftowanymi złotem i srebrem, z dywanami perskimi i indyjskimi
szalami; tam Szkot suknem i płótnem zamorskim handluje; ówdzie poważny Turek
z długą brodą i z cybuchem w ustach zasiadł za ladą, na której figi, daktyle,
rodzynki, bakalie przeróżne stosami się piętrzą, aż ślinka idzie, a jeszcze gdzie
indziej Niemiec, czy Holender zabawki ma takie, łątki, czyli lalki, koniki, pieski,
piłki, że aż oczy bolą patrzeć i chciałoby się mieć to wszystko na własność.
Maciuś i Halszka przewijają się wśród ludzkiej gromady zręcznie i szybko, jak
dwa piskorze; sami nie wiedzą, na co spojrzeć. I to wabi, i to nęci. Wszędzie jest
tyle piękności, że można by rok chyba cały po Rynku wędrować i jeszcze by się
wszystkiego nie zobaczyło.
Aż ci tu nagle zahuczy bębenek, zaświszczy piszczałka, talerze blaszane
zadźwięczą. Co to takiego? A to Cygan, czarnokudły, ciemny na gębie, uczonego
niedźwiedzia na łańcuchu prowadzi. Cóż to za niedźwiedź! Boże miły! Wszystko
umie, wszystko rozumie. Gada ci Cygan do niego jakimsiś łamanym językiem, z
kiepska po węgiersku, a ten robi, co mu każą, ani się namyśli.
— Miszka! Ukłoń się ładnie jasno wielmożnym państwu! Niedźwiedź się
Niedźwiedź dwa wiadra na drągu na plecy bierze i lezie taczając się z boku na
bok, jak pijany.
— Miszka! Jak młode panienki na weselu tańcują?
I niedźwiedź nuż w podrygi, a w łamańce. Boki zrywać ze śmiechu!
Gdy się tak Maciek i Halszka zwierzowi mądremu przypatrują, z nagła ktoś im
ręce na oczach położył i ciekawy widok zasłonił.
— Zgadnijcie, kto to taki? — ozwał się głosik rzeźwy, wesoły, radosny.
— Waluś! Waluś! — ucieszyło się rodzeństwo — poznaliśmy cię od razu po
głosie! Ale odsłoń no już nam oczy i spozierajmy razem na niedźwiedzia.
Odwrócili główki: jakoż był to w istocie Waluś Klepka, synek dziesięciolatek
imćpana Pietra Klepki, bednarza z Zapiecka.
Waluś, dawny ich znajomy, miły i zabawny chłopczyk, jedną wielką miał wadę:
urwis był z niego okrutny. Psocił i broił co niemiara; rady sobie z nim rodzice dać
nie mogli. Obiecywał poprawę, przyrzekał posłuszeństwo, ale gdzie tam! Za parę
dni — co dni! — za kilka godzin znów jakąś sztukę wypłatał. Niewytrzymanie
ludzkie z takim wiercipiętą!
Niedźwiedź odprawił swoje widowisko, Cygan do czapki sporą kupkę nazbierał
szelągów, pomiędzy którymi gdzieniegdzie i srebrny grosz zabłysnął — i ruszyli
dalej.
A ruszyli właśnie, jak na nieszczęście, w stronę Krzywego Koła.
Trójka malców powlokła się za gromadą, ale, gdy przechodzili koło zwalisk
odwiecznego domostwa, o którym płatnerz wspominał, Waluś zatrzymał Maćka i
Halszkę.
— Poczekajcie — szepnął tajemniczo — coś wam powiem, coś pokażę.
— Oto to, żebyśmy zeszli po tych schodach, co widzicie, do piwnic starego
domu.
kłania.
— Miszka! jak stare baby wodę z rzeki noszą?
— No co? No co? — zaciekawiły się dzieci.
— Co ty gadasz, Walusiu? — zawołała Halszka; — jakże to można, choćby
skarby zaklęte. Zazierałem w piwnicę wczoraj w południe, to powiadam wam, coś
tak błyszczało, gdy słonko zajrzało do wnętrza, że aż mnie oczy zabolały. Ani
chybi: złoto!
Maciek się zastanowił.
— A może by znijść na chwilę, a skarby matusi i tatuńciowi przynieść. Tożby
się ucieszyli! Jak myślisz, Halszko?
— Ja nie znijdę! — rezolutnie zakrzyknęła Halszka — nie znijdę za nic na
świecie!
— Och, ty mały tchórzu! — zaśmiał się Waluś — nie schodź sobie, jeśli nie
chcesz! My dwaj pójdziemy, prawda, Maciusiu?
I posunął się ku schodom, widniejącym z ulicy, a Maciek, że to był chłopak
odważny i śmiały, za nim.
— Kiedy tak — na wpół z płaczem zawołała Halszka — to i ja pójdę; nie
opuszczę cię przecież, braciszku! Niech się dzieje wola Boska!
— I nie pożałujesz, Halszko, pełny fartuszek dukatów ci nasypię. A teraz —
schodźmy do piwnic!
I poszli.
W LOCHACH ZWALISKA
Schody były drewniane, połamane i zepsute, a niektórych stopni brakło już
zupełnie, tak, że trzeba było często skakać ze stopnia na stopień, pomijając
otwierające się pomiędzy niemi luki. Dość uciążliwa była to droga, zwłaszcza, iż
zaraz niedaleko od wnijścia załamywały się schody i ciemność ogarnęła Walka,
Maćka i Halszkę.
Wprawdzie niewielkie światełko migotało w oddali: było to zapewne okienko
piwniczne, wychodzące na Brzozową, bo tyły domów z Krzywego Koła na tę
właśnie ulicę miały widok, ale światełko to było dalekie i niepewne, ile że okienko
musiało być brudne i pajęczyną zasnute.
Waluś szedł przodem, o kilka kroków przed rodzeństwem; dobrej był myśli i
podśpiewywał sobie wesoło, nie przeczuwał biedaczek, co go spotka za chwilę.
Tak idąc ostrożnie i pomału, zeszli nareszcie do lochu i znaleźli się w wielkiej,
sklepionej piwnicy. Pod ścianami jej stały rozmaite rupiecie: stare okna, futryny,
drzwi i różne nieużyteczne graty. Po prawej stronie piwnicy widać było, uchyloną
nieco, żelazem okutą furtkę od dalszych zapewne lochów.
— Maćku, Halszko! — rzekł Waluś, a głos jego dziwnie ponuro rozbrzmiał w
znamy; kto wie, co może być za tą furtą? Rodzice i nasi i twoi niespokojni będą.
Czemuż ich martwić?
— A ja jednak pójdę i wy pójdziecie ze mną! — krzyknął zapalczywie Waluś.
— Co mi tam wszystkie bajdy o strachach! O! raz, dwa, trzy! Już idę!
żartem, mówić o tem. Toć że tam straszy! Tatuś powiadali.
— Ehe! straszy, straszy… Bajki ze strachami! a ja wam mówię, że tam są
głębokościach podziemia — kiedyśmy tu już zeszli, to idźmyż i dalej, spenetrujmy
cale zwaliska, a skarb znajdzie się na pewno.
— Walusiu, mój Walusiu! proszę cię, chodźmy już na górę — rzewliwie
zawołała Halszka. — Co nam po skarbach! Wróćmy! ja się czegoś lękam okropnie.
— I ja bym radził wrócić — poważnie rzekł Maciek. — Dalszej drogi nie
I powiedziawszy to, podbiegł do furty zamczystej, szarpnął ją, otworzył — i
nagle, jak piorunem rażony, runął na ziemię, jak długi.
Co to się stało?
Z otwartej czeluści drugiej piwnicy buchnęło zgnilizną i w zielonawym świetle,
przypominającym blask świętojańskich robaczków, Maciek i Halszka ujrzeli
okropnego potworka. Był to niby kogut, niby wąż. Głowę miał kogucią z
ogromnym purpurowym grzebieniem w kształcie korony, szyję długą i cienką,
wężową, kadłub pękaty, nastroszonymi czarnymi piórami pokryty, i nogi kosmate,
wysokie, zakończone łapami o ostrych olbrzymich pazurach.
Ale najstraszniejsze były oczy potwora: wyłupiaste, okrągłe, do sowich ślepiów
podobne, jarzące się to czerwono, to żółto; oczy te, na szczęście, nie widziały
Maćka i Halszki, utkwiła je bowiem poczwara w ciało leżącego na ziemi i
nieżywego już biednego Walusia.
— Bazyliszek! — szepnął drżącym głosem Maciek — to bazyliszek,
siostrzyczko; schowajmy się, schowajmy czym prędzej!
I po cichutku, po cichutku, trzymając się za ręce, dzieci na paluszkach posunęły
się ku ścianie i wślizgnęły się za wielkie drzwi o mur prastary oparte.
W tym ukryciu, bezpiecznym na razie, Maciek począł szeptać siostrzyczce do
uszka:
— To bazyliszek! Słyszałem o nim od tatuńcia. Sroga to stwora! na kogo
pozwoli; ale teraz chodzi o to, żeby nas bazyliszek nie spostrzegł, bo jak zobaczy i
spojrzy na nas — wszystko przepadło: umrzemy!
— Maćkuuuu! Maaaćku! Halszko! Halusiu! — rozległo się nawoływanie z
ulicy — Maaaćku! Haaalszko! gdzież wy jesteście? Obiad gotowy! Obiad gotowy!
Przerażone dzieci poznały głos Agaty, ale się odezwać nie śmiały.
Bazyliszek odwrócił łeb grzebieniasty, jeszcze straszliwiej najeżył pióra i
jaskrawymi ślepiami spojrzał w stronę schodów.
Na schodach stanęła stara Agata, a za nią, w ulicy, widać było gromadkę
mieszczanek i mieszczan.
— Tu zeszły, tu zeszły na pewno — ozwały się głosy na górze — musiały się
zabłąkać w podziemiach; nie schodźta, Agato, bo was jeszcze jakie licho zadusi!
Ale Agata, poczciwa stara służąca, już schodziła do lochu — i oto zaledwie
zeszła na dół, zabrzmiał jej okrzyk, okropną trwogą wezbrany, i głucha, posępna
cisza zaległa znowu piwnicę.
To płomienisty wzrok bazyliszka uderzył w nieszczęsną i trupem ją na miejscu
położył.
Gromadka sprzed schodów pierzchnęła w Rynek i w przyległe uliczki, roznosząc
wieść okropną na miasto. Skamieniałe z przerażenia rodzeństwo przytuliło się do
wilgotnego muru, trzymając się konwulsyjnie za rączki, a bazyliszek rad ze
zniszczenia, jakie uczynił, począł się przechadzać po lochu tam i z powrotem, tam i
z powrotem. Wydostać się z piwnicy nie było sposobu! ...
U CZAROWNIKA
spojrzy — wzrokiem zabije! Tak zabił Walusia. Stójmy tu cicho, Halszko, stójmy
cichutko...
— Boże, mój Boże! — załkała Halszka — co to będzie? Co się z nami stanie?
Pocośmy tu przyszli? Pocośmy tu przyszli? Ja chcę do domu!
— Uspokój się, siostrzyczko — szeptał Maciek — wrócimy do domu, jeśli Bóg
Zgłoś jeśli naruszono regulamin