Pacyński Tomasz - Opowiadanie - Diabelska alternatywa.pdf

(118 KB) Pobierz
Pacyñski Tomasz - Opowiadanie - Diabelska alternatywa
Diabelska alternatywa
Pacyński Tomasz
Pacyński Tomasz
Tomasz Pacyński (ur. 4 lutego 1958 w Warszawie , zm.
30 maja 2005 w Broku ) - polski pisarz fantastyczny , z
zawodu informatyk . Współtwórca i redaktor naczelny
czasopisma internetowego "Fahrenheit" . Publikował na
łamach " Science Fiction ", "SFery" i " Fantasy " oraz w
internetowych czasopismach "Fahrenheit", "Esensja" ,
"Fantazin" i "Srebrny Glob". Autor felietonów
publikowanych w "SFerze" i "Science Fiction". Jego
debiutem ksiąŜkowym była opublikowana w 2001
powieść Sherwood , za którą otrzymał nominację do
nagrody im. Janusza A. Zajdla . Opublikował cztery
powieści - trylogię fantasy Sherwood (na motywach
legendy o Robin Hoodzie ) oraz Wrzesień - militarną
postapokaliptyczną powieść political fiction, równieŜ
nominowaną do Zajdla , a takŜe liczne opowiadania.
Humorystyczne opowiadania z cyklu o Dziadku Mrozie
zostały w 2005 wydane w zbiorze Linia ognia . W
Internecie uŜywał często pseudonimu Pacek .
30 maja 2005 został znaleziony martwy w ogródku przez
rodzinę. Przyczyną śmierci było prawdopodobnie
zapalenie mięśnia sercowego lub zawał. Został
pochowany 7 czerwca na cmentarzu powązkowskim .
37135630.001.png 37135630.002.png 37135630.003.png
Diabelska alternatywa
Skórzane kubraki Ŝołnierzy opinały się na muskularnych ramionach, gdy drzewce sulic
napierały na tłoczących się ludzi. CiŜba rozstępowała się niechętnie, z ociąganiem, ale błysk
grotów chłodził temperament bardziej opornych. Wychylające się z okiem mieszczki
obrzucały zbrojnych wyzwiskami, idąc w zawody z małoletnimi obdartusami, którzy
posuwali się nawet do obrzucania straŜy końskimi pączkami. Przy celnych trafieniach ponad
jednostajny gwar radosnej ulicy wzbijały się cięŜkie, litewskie przekleństwa. Koła wesoło
turkotały po wyboistym bruku, rozchlapywały mętną wodę z kałuŜ i rynsztoków. Obok wozu
szli kusznicy, czujnie przepatrując okna i dachy, budząc respekt samym swym wyglądem i
znanym powszechnie faktem, iŜ mechanizmy spustowe w ich broni były bardzo czułe. Sir
Roger z Mons kochał festyny. Wprost przepadał za uroczystymi wjazdami do miasta, pełnymi
zachwytu i zazdrości spojrzeniami męŜczyzn, omdlewającym wzrokiem statecznych
mieszczek i trzpiotowatych młódek. Tym bardziej, Ŝe zwykle bywał najwaŜniejszą osobą
owych festynów, ośrodkiem uwielbienia i podziwu. Nie inaczej było i dziś. Jak wiele razy
wcześniej, uśmiechał się w centralnym miejscu orszaku, puszczał oko do dziewic, uprzejmie
machał dłonią napotkawszy twardy wzrok męŜczyzn. Uchylał się zręcznie przed rzucanymi
wiązkami kwiatów, pamiętając niefortunne wydarzenie sprzed lat, kiedy to pewna mieszczka
o mało nie wybiła mu oka dorodną róŜą. Posyłał całusy matronom, które, złoŜywszy obfite
biusty na parapetach, wychylały się z okien o mało nie wypadając na wąską uliczkę.
Tłum gęstniał, im bliŜej było do celu. Zbrojni nie mogli juŜ torować drogi drzewcami,
dowódca rzucił niezrozumiałą dla gawiedzi komendę, ocierając pot z czoła i rozmazując przy
tym na policzkach koński gnój. Błysnęły nastawione ostrza, ktoś zaklął plugawo, nie
zdąŜywszy się w porę wycofać. Piski młódek osiągnęły szczyt, Ŝywo przypominający
szczytowanie. PowaŜni niemieccy mieszczanie w paradnych strojach cechowych nie pchali
się bliŜej jak reszta gawiedzi, ale i kilku z nich grubym słowem zganiło brutalność litewskich
zbrojnych. Twarze wojaków poczerwieniały jeszcze bardziej, zadając kłam
rozpowszechnionemu przekonaniu, jakoby nie rozumieli Ŝadnego ludzkiego języka.
Dzielny rycerz, pogromca smoków uśmiechnął się melancholijnie do młodej kramarki,
która, nie mając kwiatów pod ręką, rzuciła w niego obwarzankiem. I tak dobrze, pomyślał, Ŝe
nie prowadzi akurat kramu rybnego. Zabawa udała się ponad wszelkie oczekiwania, zaledwie
dwie przecznice dalej widział handlarkę płazującą okazałym węgorzem nieszczęsnego
halabardnika, który miał nieszczęście napatoczyć jej się pod rękę. Jedno było pewne,sympatia
ludu była po stronie rycerza. Jak zawsze.
Co prawda sir Roger wolałby, Ŝeby i pozostałe elementy triumfalnego przejazdu przez
miasto były takie jak zawsze. Wolałby siedzieć dumnie wyprostowany na swym olbrzymim
bojowym rumaku, przypominającym bardziej zamorskie monstrum, niŜ zwykłego konia.
Zamiast zbrojnej asysty lepiej byłoby mieć za sobą jak zwykle własne wozy wyładowane
sprzętem przeciwsmokowym, rzadko wprawdzie uŜywanym, ale niezwykle efektownym i
znakomitym wręcz do ulicznych parad. Gdyby tak jeszcze u siodła zwisała paskudna,
brocząca czarną posoką smocza głowa...
Sir Roger wyprostował się więc dumnie na wyścielonym słomą, zaprzęŜonym w
chuderlawego konika wózku. Zamiast paradnej zbroi miał na sobie lnianą, zgrzebną koszulę.
Zamiast bojowego rumaka tenŜe wózek, podskakujący na wybojach. Towarzystwa zaś
dotrzymywał mu ponury ksiądz, którego pociągła, smutna twarz nijak nie pasowała do
ogólnego nastroju wesołego święta. Na dodatek był strasznie natrętny i przejęty swoją rolą,
wciąŜ pytał rycerza czy juŜ pogodził się z Bogiem. Na domiar złego dojeŜdŜali do celu. JuŜ
widać było plac, świecące świeŜymi, jasnymi belkami rusztowanie i niecierpliwie
przestępującego z nogi na nogę muskularnego męŜczyznę w czerwonym kapturze. Rycerz
 
uśmiechnął się, robiąc dobrą minę do niewątpliwie złej gry. Co za paskudny kraj, pomyślał,
Ŝadnej pieprzonej wdzięczności. MęŜczyzna w kapturze uniósł jego rąbek, by podłubać w
nosie. Czekał. Nie był zazdrosny, wiedział z doświadczenia, Ŝe wkrótce to on stanie się
ośrodkiem zainteresowania. Uśmiechnął się dobrotliwie do urwisów rozciągających płachtę
pod rusztowaniem, by schwytać w nią krew skazańca.
Tłum rozstąpił się, juŜ nie było potrzeby, by zbrojni kłuli gawiedź ostrzami sulic. ZbliŜała
się najciekawsza część ludowego festynu.
Uśmiech nie zniknął ze zdrętwiałej nagle twarzy rycerza, który wkroczył na pierwsze
stopnie wiodących na podest schodków. Jednak uśmiech był juŜ tylko sztucznym
rozciągnięciem warg. Sir Roger rozglądał się nerwowo, szukając w ciŜbie znajomej twarzy.
Nie znalazł. Kłamał drań jeden, zrozumiał wreszcie. Tylko po to, bym do końca łudził się
nadzieją, Ŝe wszystko dobrze się skończy. Miejscowi mieli rację, nigdy nie moŜna wierzyć
KrzyŜakowi.
Kat wyciągnął pomocną dłoń, gdy rycerz zachwiał się na ostatnim stopniu. Rozczarowany
tłum zaszemrał głośniej, nie było zabawniejszego widoku niŜ skazaniec, który, spadał z
rusztowania. Tym razem nic z tego, kat był solidnym fachowcem, nie dopuścił do zakłócenia
powaŜnej, bądź co bądź uroczystości. Jeszcze jedno spojrzenie po otaczających podest
twarzach, juŜ bez wielkiej nadziei. Von Egger, ty draniu...
Arnold von Egger nie wiedział gdzie podziać oczy. Wyglądał jak niezwykle rosła, barczysta
kupa nieszczęścia. Bo teŜ i otoczenie nie napawało optymizmem. Mała, nisko sklepiona izba
w zamkowej wieŜy, solidne kraty w małym okienku. I ziąb, jak w krypcie. Sir Roger
niecierpliwił się. Miał do tego prawo, zwaŜywszy, Ŝe w izdebce przebywał juŜ rok z okładem.
I wciąŜ nie mógł się przyzwyczaić, mimo iŜ poznał juŜ wszystkie miejscowe szczury a nawet
ponadawał im imiona. Rycerz von Egger ociągał się. Niepotrzebnie. Gdy tylko straŜnik
wprowadził go do celi, wyraz twarzy młodego KrzyŜaka powiedział więźniowi wszystko.
Nici z okupu. Słowa padały powoli. CięŜko było szlachetnemu młodzianowi je wypowiadać,
gdy patrzył na ściągniętą twarz szlachetnego pogromcy smoków. Tym niemniej musiał to
powiedzieć, dla zakonnego rycerza prawda, nawet najgorsza, była ponad wszystko.
- ... I w bezwstydzie swym lady Isabella zawrzeć bramy zamku nakazała, bronę spuścić i
most zwodzony podnieść. Z blank jeno krzyczała, Ŝe dobrze się stało, iŜ ten impo... Arnold
urwał, zasromany nagle. - IŜ wy, panie, znaczy jej małŜonek... - podjął po chwili, wbijając
wzrok w posadzkę. - IŜ w niewolę popadliście i gardło przyjdzie wam dać. śebym sobie ze
łba zakutego wybił okup albo i co innego... Słusznie prawiła, w hełmie byłem, i dobrze, bo z
murów róŜności rzucali. A i wylewali po prawdzie...
Zapadła cisza, którą przerwał pisk szczura w ciemnym kącie.
Arnold instynktownie podkulił nogi. - Wiecie panie, najgorsze było, jak jej gach zza niej się
wychylił i lŜyć mnie począł okrutnie... W przygasłym spojrzeniu pogromcy smoków błysnęło
zaciekawienie. - A jak wyglądał?
Von Egger popatrzył zdziwiony. - Jak wyglądał... - odparł po chwili. - No, zwyczajnie, jako
to normandzki rycerz. Tłusty, spaśny, z ryŜym łbem... Sir Roger zdziwił się. - Jesteś pewien?
A nie mały, czarniawy, lekko zezowaty?
Młody KrzyŜak odruchowo sięgnął do rękojeści, by na jej krzyŜ przysiąc prawdę swoich
słów. Ręka chwyciła pustkę, broń musiał zostawić u dowódcy straŜy. - śebym tak zdrów był!
- z braku miecza musiało to wystarczyć.
- No, no... - mruknął rycerz kręcąc głową. - A dałbym sobie łeb uciąć... Tfu, cholera, co teŜ
mi chodzi po głowie! Splunął z niesmakiem na posadzkę, omal nie trafiając szczura, który
spojrzał z urazą i czmychnął w kąt. - RyŜy, powiadasz? - z namysłem powtórzył sir Roger. -
To Cedric, baron Cedric. Popatrz, a dałbym... Tfu! Pewien byłem, Ŝe to będzie Geoffrey.
Arnold spoglądał nic nie rozumiejącym wzrokiem.
- No, Geoffrey, ten czarniawy. Widać musiał go baron pochlastać... Rycerz wstał z
koślawego zydla, zaczął przechadzać się po izdebce. RozwaŜał coś widać, bo zaciskał
szczęki, aŜ guzy wyskoczyły mu na policzkach.
Von Egger przyglądał mu się z niepokojem. Zemstę widno planuje, pomyślał z
mimowolnym podziwem, choć i jemu na księŜą oborę jeno się oglądać. Prawy to rycerz, w
tak srogiej obieŜy czci dochować pragnie, wiarołomną ukarać, gacha przykładnie po
podwórcu rozwłóczyć. Młody KrzyŜak zaniepokoił się całkiem serio. Wychodziło na to, Ŝe to
on właśnie będzie tym, który ostatnią wolę prawego rycerza będzie musiał spełnić. Nie miał
specjalnej ochoty, Cedric, choć tłusty, wyglądał na tęgiego zabijakę. A i czci niewieściej,
sądząc z wyglądu małŜonki sir Rogera, do obrony pozostało niewiele. Ale cóŜ, pomyślał
Arnold twardo, honor droŜszy niŜ Ŝycie.
- Panie... - wtrącił nieśmiało, gdy kroki rycerza wciąŜ rozbrzmiewały na kamiennej
posadzce a milczenie przedłuŜało się nad miarę.
Sir Roger zatrzymał się, wytrącony nagle z zamyślenia. - No dobrze, druhu wierny, dobrą
wiadomość oznajmiłeś, to teraz przejdź do tych złych. Uśmiechnął się męŜnie. Ot, uśmiech
fortuny, nieoczekiwany w cięŜkich terminach. Ma wiedźma za swoje. Baron Cedric goły jest
jak święty turecki, majątek przehulał. Zdziwisz się, zołzo, zdziwisz... Zwłaszcza jak juŜ
lichwiarze przyjdą, o procenty się upominać.
Kwadratowa szczęka von Eggera opadła ze zdziwienia, nawet nie odtrącił szczura
obwąchującego łakomie jego ciŜmy.
Ale nie same dobre wiadomości przywiózł młody rycerz z dalekiej wędrówki. Prawdę
mówiąc, pozostałe były wyłącznie złe.
- Wielki Mistrz? - poddał sir Roger, juŜ bez wielkiej nadziei. Arnold pokręcił głową. - Nic
nie da. Gdybyś, panie, między pogany poszedł, wiarę prawdziwą krzewić, i tam w niewolę
popadł, to moŜe... Ale tu, powiedział rycerz Konrad, chrześcijański kraj, choć Ŝmogus świeŜo
ochrzczony na tronie. Nie godzi się rycerza, który prawa miejscowe naruszył, z niewoli
wykupywać, od topora i pnia katowskiego bronić. Radził Wielki Mistrz jeno... Von Egger
zamilkł na chwilę.
- No co, gadajŜe! - zniecierpliwił się więzień. - Co radził? - śebyście się panie, z Bogiem
pojednali, a on za tak sławnego rycerza modlitwy nie poskąpi... Choćby i ów rycerz na koniec
zbłądził, ale chrześcijańską i godną Rycerza Najświętszej Maryi Panny powinnością błędy
wybaczać...
Gdy pokraśniały mocno KrzyŜak wysłuchał juŜ monologu, co Wielki Mistrz moŜe sobie
zrobić ze swoją modlitwą, w mrocznej celi zapadło cięŜkie milczenie. Tylko straŜe
nawoływały się na podwórcu. Gdzieś w załomie murów pohukiwała sowa. Wielki Mistrz
Konrad był ostatnią nadzieją. Zawiodło wszystko, nawet Gildia, tajne stowarzyszenie
zabójców smoków. Nie chcieli uznać go za swego, zwłaszcza po tym, jak uŜył zakazanego,
wyklętego przez wszystkich prawych i błędnych rycerzy sposobu. Sir Theriminus,
posiwiały i poznaczony bliznami łowca aŜ trząsł się z irytacji, usłyszawszy jak sir Roger ubił
bestię. Stanowczo odmówił wyłoŜenia pieniędzy na okup, poparty zresztą przez całe
zgromadzenie. Arnold bardzo niemile wspominał wyniosłego, wciąŜ krzepkiego starucha,
który cedził słowa o niegodnych rycerza postępkach, bardziej pasujących komuś z gminu,
plamiących cześć szlachetnej i tajnej Gildii. Starzec z oburzeniem odrzucił teŜ sugestię, Ŝe
powodem niechęci zgromadzenia jest ustawiczne zaleganie sir Rogera ze składkami. Jakby
nie było, stamtąd teŜ nie przyszła pomoc, jeno słowa potępienia. Na całej linii zawiedli
lichwiarze. Zła sława sir Rogera jako dłuŜnika dorównywała jego rozgłosowi jako zabójcy
smoków.
- Ot, przyjdzie łeb połoŜyć... - mruknął w końcu z rezygnacją sir Roger, wysłuchawszy do
końca relacji von Eggera z całorocznych peregrynacji w poszukiwaniu okupu. Arnold nie
przeczył Ŝadnej szansy.
Było to wielce prawdopodobne. - Paskudny kraj... - mruknął tylko.
Kraj w istocie wyglądał paskudnie. Być moŜe sir Roger był niesprawiedliwy w ocenie, ale
obiektywne spojrzenie mąciła mu świadomość pustki w sakiewce. Cały rok do tyłu.
Zaczęło się juŜ pechowo, gdy tylko przybył do ciechanowskiego dworzyszcza, które w jego
rodzinnym kraju mogłoby być zaledwie kasztelem dla zuboŜałego szlachcica. A tu popatrzcie
tylko, siedziba księŜnej! Drewniany częstokół, niskie, zapadnięte dachy kryte gontem.
Zarośnięta fosa. JuŜ kiedy stał pod bramą, czekając aŜ niewątpliwie pijany straŜnik ocknie się
i otrąbi jego przyjazd, wiedział, Ŝe interesu tu nie zrobi. Trudno będzie dostać nagrodę za
smoczy łeb. Nie mylił się, aczkolwiek ze zgoła innych powodów. JuŜ w wielkiej sieni dojrzał
na ścianie inne trofeum, mówiąc szczerze, znacznie bardziej okazałe. Okazało się, Ŝe w
miejscowych lasach smoków było pełno, a nie cieszyły się wcale sławą im naleŜną.
Przeciwnie, uwaŜane były za plugawe szkodniki, niegodne rycerskiego ostrza, a co gorsza,
zupełnie niejadalne. Przeto tępieniem ich zajmowali się borowi w ramach zwykłych
obowiązków.
Rycerz dumnie odmówił przyjęcia dwóch miar jęczmienia, zwyczajowej nagrody według
ustalonych stawek. Szybko skłamał, Ŝe smoka napotkał przypadkiem po drodze i zabił ot tak,
Ŝeby się paskudztwo po gościńcu nie szwendało. Łeb ukradkiem cisnął do gnojówki. W swoje
strony wracać nie mógł. Szła zima, a droga daleka. Postanowił przezimować, po czym
wielokrotnie pluł sobie w brodę, wspominając tę decyzję podczas niekończących się, długich
nocy. Same noce wspominał bardzo niechętnie. Kurczyły się zapasy gotówki. Na szczęście
utrzymanie było tanie, nie musiał wyprzedawać ekwipunku, skromnego zresztą, gdyŜ przybył
tu konno, bez wozów, bez świty. Przaśne rozrywki miejscowego rycerstwa, paskudne piwo,
wszechobecna pieczona rzepa. Dziewki zakutane w grube koŜuchy. Lud zamieszkujący
okoliczne, nieprzebyte puszcze, podobny do wilkołaków raczej, a nie zwykłych drwali czy
smolarzy.
Zima ciągnęła się w nieskończoność. Oszalałby z nudów, gdyby nie towarzystwo dwóch
Lotaryńczyków, którzy przyciągnęli tu w poszukiwaniu przygód, ofiarowawszy swe słuŜby
księŜnej. Od nich to dowiedział się, iŜ ten kraj, wyglądający na wciąŜ beznadziejnie
pogrąŜony w mrokach pogaństwa i zacofania, ma daleko na południu całkiem okazałą stolicę.
Nie dorównująca moŜe najświetniejszym miastom Zachodu, ale bez porównania lepszą od
owego dworzyszcza i rozrzuconych wokół chałup. Do tego miasta, powiadali Lotaryńczycy,
kwiat rycerstwa zjeŜdŜa, by na turniejach się znosić i przeciw poganom zmawiać. Co było
tym dziwniejsze, Ŝe sam król poganinem był całkiem jeszcze niedawno.
Polityka nie interesowała sir Rogera. Wyprawy przeciw pogaństwu były mało opłacalne, a i
sami poganie wielce przywiązani do swych ohydnych bałwanów, nie zdradzali wielkiej
ochoty do nawrócenia. Ale opis miasta był zachęcający. Tym bardziej, Ŝe rycerze wspominali
coś o smoku, który panoszył się tuŜ pod murami, u stóp samego królewskiego zamku. Dziwne
to było, ten kwiat rycerstwa i bestia pod bokiem. Rycerz pomyślał, Ŝe smok musi być wielce
srogi, skoro tyle czasu się uchował. Musi wielu rycerzy z koni zwalił, ogonem pochlastał,
oddechem ognistym poraził. Nie dziwota, Ŝe wciąŜ tam ściągają, by z potworem w szranki
stanąć, sławę nieśmiertelną uzyskać.
Lotaryńscy rycerze o smoku mówili z respektem i skrywanym lękiem. Straszna była sława
bestii. Sir Roger uśmiechał się tylko. To typowe, myślał, lęk przed nieznanym, naturze
przeciwnym. Tak myśleli zwykli ludzie, których widok smoka poraŜał strachem, podsycanym
przez baśnie i klechdy. Tymczasem dla zawodowca smok był zwykłą zwierzyną. Owszem,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin