Pilch Jerzy-Miasto Utrapienia.pdf

(570 KB) Pobierz
13645737 UNPDF
Jerzy Pilch
Miasto utrapienia
tekst wklepał: dunder@poczta.fm
Świat Książki
Projekt graficzny serii Małgorzata Karkowska
Zdjęcie na okładce Flash Press Media
Zdjęcie autora Maria Zbąska
Redaktor prowadzący Ewa Niepokólczycka
Redakcja Mira Łątkowska
Redakcja techniczna Lidia Lamparska
Korekta Elżbieta Jaroszuk Bożena Burzyńska
Copyright € by Jerzy Pilch 2004
Świat Książki Warszawa 2004
Bertelsmann Media Sp. z o.o. ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa
Skład i łamanie Joanna Duchnowska
Druk i oprawa GGP Media, Póflneck
ISBN83-7391-370-X Nr 4614
Przeze mnie droga w miasto utrapienia Dante Alighieri
Prolog
I
Urodziłem się w roku 1976 - dwa lata po największym w dziejach tryumfie
polskiego futbolu i dwa lata przed wyborem polskiego Papieża. Przez całe
dzieciństwo, a może i później, byłem absolutnie pewien, że Polska jest odwieczną
piłkarską potęgą oraz że papież zawsze jest Polakiem.
Było dla mnie rzeczą oczywistą, że wszyscy dotychczasowi papieże byli Polakami,
że wszyscy następni będą Polakami, że wybieranie papieża Polaka jest stałym
obyczajem ludzkości. Według mojego absolutnego przekonania nie tylko Jan Paweł
II, ale też Jan Paweł I, Paweł VI, Jan XXIII i w ogóle wszyscy ich niezliczeni
poprzednicy byli Polakami.
Dziwiło mnie imię papieża Piusa XII. Pius? Nikt - nawet żaden z moich szkolnych
kolegów, nie miał tak na imię, chociaż połowa lat siedemdziesiątych to musiał
być sezon solidnie zakręconych chrzcin - chodziłem do klasy z Esmeraldą Dorsz,
Luizjaną Poświat oraz Olivierem Gruchała. Tworzyliśmy niezły kwartet - nazywam
się Patryk Wojewoda.
Imiona naszej czwórki (a właściwie piątki, ponieważ pod koniec siódmej klasy
doszła jeszcze Nicoll Bażanowska) ze smętną monotonią skłaniały nauczycieli do
rytualnych komentarzy i dowcipów. Zwłaszcza koty - czyli za
straszeni studenci na praktykach pedagogicznych albo jeszcze bardziej
zastraszone szczawice przychodzące do pracy prosto po studiach, albo nawet
starzy belfrzy, ale debiutujący u nas na zastępstwie - gorliwie uprawiali ten
obronny humor.
Olivier Gruchała był najczęstszą ofiarą. Absolutna większość profesorstwa,
wymawiając jego imię, nie była w stanie się powstrzymać, by odruchowo nie dodać:
Twist. Charles Dickens, gdyby znał taką moc rażenia swej postaci, byłby pewnie
dumny i szczęśliwy. Olivier Twist Gruchała ani specjalnie dumny, ani specjalnie
szczęśliwy nie był - z czasem jednak przywykł. Z czasem zresztą do naszej - jak
mawiała matematyczka pani Ogiegłowa - menażerii onomastycznych osobliwości
przyzwyczajali się wszyscy.
Wszyscy - z wyjątkiem księdza Kubali. Siwowłosy, wysoki oraz sfrustrowany
wynikłą z upadku komunizmu koniecznością odbywania lekcji religii w szkolnej
pracowni biologicznej kapłan ostro i namiętnie piętnował nasze imiona. Za ostro
i za namiętnie. Chyba rzeczywiście pracownia biologiczna źle na niego działała.
Dla nas to była normalka, przez całą podstawówkę uczyliśmy się w pracowni
biologicznej.
Jak w czwartej klasie wybuchł Czarnobyl, pani higienistka z płynem lugola
przyszła do nas do pracowni biologicznej. Pamiętam dobrze, bo było to pierwszego
maja po pochodzie. Najpierw miała być zbiórka przed gabinetem lekarskim, ale tam
już na całego szalała choroba popromienna. Pomiędzy coraz gremialniej
pawiującymi uczniami miotał się jakiś facet, którego nigdy wcześniej ani nigdy
później nie widzieliśmy na oczy, i krzyczał z fanatyzmem: Uprasza się, by
pozostała młodzież niezwłocznie udała się do sal, które są jej macierzystymi
siedzibami! Uprasza się, by pozostała młodzież niezwłocznie udała się do sal,
które są jej macierzystymi siedzibami! Konając ze śmiechu, wykonali
śmy polecenie. Najzabawniejsze, że pomogło - nasza klasa jako jedyna przy
przyjmowaniu zapobiegawczego specyfiku nie pawiowała. Być może zaszło zjawisko
szeroko rozumianej homeopatii: z powodu wiecznego smrodu, z powodu - kolejne
okreśjenie matematyczki pani Ogiegłowej - dławiąca organicznej aury, jaka
panowała w pracowni, mdliło nas tam na okrągło.
Tam w każdym razie pobieraliśmy nauki i tam docierały do nas rozmaite dziejowe
wiadomości. Jak w siódmej klasie upadł mur berliński - dowiedzieliśmy się o tym
też w naszej pracowni biologicznej: wicedyrektor szkoły pan Pazera wygłosił na
fizyce gorzką mowę, którą skończył uwagą, że wszystko, co dobre dla Niemców,
jest złe dla Polaków i na odwrót. Olivier Twist Gruchała wyleciał wtedy z klasy,
bo podniósł palce i zapytał, czy dotyczy to też najnowszego modelu bmw.
Z rozpadu ZSRR mieliśmy wręcz w naszej pracowni biologicznej bezpośrednią i
nieustanną transmisję; nauczycielka ruskiego, słynna Piękna Pietia (która,
nawiasem mówiąc, po maturze omal mnie nie przeleciała), przez całą ósmą klasę
użalała się nad rychłym końcem wielkiego kraju jej przodków i praktycznie na
każdej lekcji zapowiadała, że być może dzisiejsza lekcja jest ostatnią lekcją
języka rosyjskiego w naszym życiu.
I kiedy rok wcześniej na skutek, sami już nie wiedzieliśmy czego - odzyskania
podległości? zjednoczenia Niemiec? upadku ZSRR? cudu sprawionego przez Papieża?
- okazało się, że nie będziemy już chodzić na religię do księdza na parafię, ale
ksiądz będzie przychodził do szkoły, było dla nas jasne, że będzie przychodził
do naszej pracowni biologicznej. I ksiądz Kubala przychodził, tyle że źle to
znosił. Niczego wprost nie mówił, starał się nie dać poznać po sobie, że to, co
się dzieje, jest mu nie w smak (ja wiedziałem, bo zwierzał się moim starym), ale
sztucznym rozdmuchiwaniem sprawy pretensjonalności naszych
imion najwyraźniej odwracał uwagę od swoich prawdziwych furii. Nieraz z
dosłownie psychicznym maniakalizmem piętnował i nasze imiona, i naszych starych
- sprawców tych imion; sprawców kierujących się w dodatku niezrozumiałymi
motywami działania.
- Dlaczego wasi rodzice - Kubala podnosił głowę znad przypominającej rafę
koralową katedry i spoglądał na nas z obrzydzeniem - dlaczego wasi rodzice
nadali wam tak dziwaczne i pretensjonalne imiona? Skąd się wzięły te osobliwe
pomysły? Chcieli zaspokoić głód wolności albo egzotyki? Brawurowo dawali do
zrozumienia, że skończyła się służalcza moda na imiona przywódców ruchu
robotniczego? Waszym ojcom do tego stopnia podobały się modelki ze szmuglowanych
z Zachodu „Playboyów", że imiona tych nieszczęśnic nadawali własnym córkom?
Wasze matki bezgranicznie uległy magii jakiegoś telewizyjnego serialu? Mieliście
może jakiś czcigodnych hotentockich przodków? Wszyscy? Prawie jedna czwarta
klasy? Tak daleko idącą, proszę was, zbieżność wyklucza nawet rachunek
prawdopodobieństwa! Nie! Nie! To się po prostu nie trzyma kupy: służalcza moda
na komusze imiona skończyła się dawno, sprośne obrazki podziwia się nie dla
imion, seriali obfitych w tandetne realia wtedy nie dawali, hotentockich
przodków nie było w ogóle.... Nic, absolutnie nic się tu nie trzyma kupy...
Truchlałem w trakcie tych peror, bo miałem dodatkowy stres osobisty. Zawsze mi
się zdawało, że zaprzyjaźniony z moimi starymi, często przesiadujący za stołem w
naszej ogromnej kuchni i wygłaszający tam podobne i jeszcze intensywniejsze
tyrady ksiądz Kubala nagle spojrzy na mnie i uzmysłowiwszy sobie, że ze
sprawcami mojego imienia jest przecież iv serdecznej zażyłości, zaznaczy moją
wyjątkowość, weźmie w nawias moje imię, usprawiedliwi moich starych, powie coś,
nie daj Boże, o świętym Patryku, i najem się wstydu przed całą klasą.
Ale on na koniec machał jedynie ręką i gapił się smętnie na spowite pustynnym
pyłem farby emulsyjnej palmy i kaktusy; na pokryty brunatnymi zaciekami i
niechybnie starszy od niektórych autentyków model kościotrupa, na pożółkłe
plansze z układami krwionośnym, pokarmowym i nerwowym, na pociemniałe słoje z
kruszejącymi w formalinie dwoma płodami szympansa we wczesnej fazie rozwoju oraz
z licznymi płodami królika we wszystkich fazach rozwoju. W osobnych i jeśli nie
starszych od mezozoiku, to z pewnością pamiętających pierwszą wojnę światową
naczyniach pływały martwe węże, żaby i inne gadzie szczątki. Ich martwotę
oświetlały dwa szmaragdowe jak Amazonka i jak ona ogromne akwaria; nad nimi
wisiał podobno autentyczny i niezmiernie cenny kieł mamuta. Z terrariów z
jaszczurkami, chomikami i świnkami morskimi szedł upalny oddech Karaibów,
dławiący zapach Patagonii, zapach żywych i martwych wodorostów, żywych i
martwych drapieżników, zapach płonących i wygaszonych ognisk. Ksiądz Kubala
gapił się nostalgicznie, jakby wypatrywał w tych dżunglach mapy Ziemi Świętej,
portretu Matki Boskiej albo zdjęcia Papieża, potem opuszczał głowę i mruczał do
siebie:
- Nic, absolutnie nic nie trzyma się tu kupy. Ale w końcu trudno. Jak zwał, tak
zwał. Człowiek może mieć na imię nawet Jezus Chrystus - byle był ochrzczony.
Im głębsza tajemnica, tym bardziej zaskakujące powinno być jej wyjaśnienie. Imię
Luizjany Poświat było ukoronowaniem fascynacji, jaką jej jebnięty tatuś żywił
dla Luizjany - stanu w USA. Esmeralda Dorsz istniała naprawdę. Olivier Twist
Gruchała, jak się połapał, że jego ksywa nie tylko nie jest obraźliwa, ale ma
klasyczny fason - twardo podtrzymywał swój dickensowski rodowód. Nicoll
Bażanowskiej wcale nie pamiętam - ale przecież i w jej wypadku musiały być
jakieś, mniej lub bardziej odjechane powody.
Wszystkie imiona świata mają jakieś mniej lub bardziej odjechane powody. Po
kimś, na cześć kogoś, po ojcu, po dziadku, dla szpanu. Bo po łacinie Margerytka
znaczy perła. Bo babka była praczką, a Klara to patronka praczek. Bo św.
Klaudiusz broni przed krostami, a w naszej rodzinie wszyscy mieli krosty. Bo
chcieliśmy, żeby, jak dorośnie, była stewardesą, a św. Bona strzeże stewardes.
Bo 13 maja było Serwacego. Bo Greta Garbo tak się nazywała. Bo bohater tej
książki śnił mi się po nocach. Na pamiątkę pierwszej miłości. Na pamiątkę
Marszałka. Na pamiątkę piłkarza, co strzelił bramkę na Wembley. Bo u nas wszyscy
mieli imiona na A. Zawsze są jakieś mniej lub bardziej odjechane powody.
W moim przypadku nie było żadnych. W każdym razie z tego, co ustaliłem, wynikało
jasno: nikt z naszych przodków nie miał na imię Patryk. Matka przed poznaniem
ojca nie była zaręczona z żadnym tragicznie zmarłym na suchoty, przez co
zasługującym na wiekuistą pamięć bladolicym i piszącym wiersze Patrykiem. Stary
nie wymyślił tego imienia po to, by oddać cześć jakiejś swojej byłej
gładkoskórej i grającej na pianinie Patrycji. Myśl, by podchodzić do mojego
imienia od strony św. patronatu na pewno przez głowy moich starych nie przeszła.
Oboje są katolikami od siedmiu boleści. Moim zdaniem do dziś nie wiedzą, że św.
Patryk odgania gniewy, szały i furie.
Owszem, szmuglowane z Zachodu „Playboye" odegrały pewną rolę w życiu mojego
starego, ale nie odegrały roli aż takiej. W tamtych sezonach do aktów w
„Playboyu" nie pozowała żadna ciemnoskóra Patty from Trinidad, żadna cycata
Patrice de Marseille, żadna białowłosa Patti aus Munich. Z całą pewnością nie
pozowała, wiem, sprawdziłem w rocznikach. Sprawdziłem bardzo solidnie, wręcz z
desperacką skrupulatnością, myśl, że odziedziczyłem imię po gołej modelce z lat
siedemdziesiątych, dziwnie mnie podniecała - niestety, nie. Inne ewentualności
także - niestety, nie. Mój nieszczęśliwy stary uwielbiał rozmaitych wielkich
aktorów i piłkarzy, żaden jednak wystarczająco wielki - jak na potrzeby starego
- aktor ani piłkarz nie miał tak na imię. Dość wówczas, nawet wśród naszych
kibiców, znany irlandzki bramkarz Pat Jennigs, owszem, był sławny, ale nie aż
tak.
Patryk Swayze? Owszem Patryk Swayze mógł wchodzić w grę, mógł nawet śmiało
wchodzić w grę, ponieważ przemawiały za nim pewne specjalne okoliczności. Patryk
Swayze na pozór wchodził w grę wręcz idealnie z tego mianowicie powodu, że
urodził się - tu was ekstra zaskoczę - dokładnie tego samego dnia i roku co mój
stary: 18 sierpnia 1952. Zbieżność ta jednak stała się źródłem uciążliwych dla
otoczenia ekscytacji ojca dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy w
telewizji szedł serial „PółnocPołudnie" - a może nawet jeszcze później - kiedy w
kinach wyświetlali „Dirty Dancing". W każdym razie na oddawanie czci temu
gwiazdorowi za pomocą mojego imienia było stanowczo za późno, od kilkunastu lat
miałem już imię; było to wprawdzie imię Patryk, ale nie było ono wzięte po
Patryku Swayze. W roku 1976 o Patryku Swayze, przynajmniej w Polsce, nie słyszał
nawet pies z kulawą nogą.
Należy też dodać, że najprawdopodobniej w roku 1976 nie tylko moim starym, ale
nikomu, dosłownie nikomu, nawet największym i najbardziej detalicznym
wizjonerom, co przewidywali wybór polskiego Papieża, upadek muru berlińskiego,
rozpad komunizmu, ewakuację wojsk radzieckich, najazd armii ukraińskich kurew,
nastanie gospodarki wolnorynkowej i powstanie w całym kraju sieci hipermarketów
Carrefour, Auchan i Billa - nawet im nie przychodziło do głowy, że za mniej
więcej ćwierć wieku dzień moich imienin, dzień irlandzkiego świętego, St.
Patrick's Day, będzie w niepodległej Polsce obchodzony jako ważne święto. Może
nie jako bardzo huczne i bardzo ważne święto (jeszcze by tego brakowało), ale że
w ogóle będzie obchodzony. Ni stąd, ni zowąd, ale tak. Facet, który podobno
grubo ponad tysiąc pięćset lat temu uwolnił Irlandię od plagi węży, nagle stał
się w Polsce ważny. Oczywiście nie upadłem na głowę i nie twierdzę, że z powodu
przegnania przez wczesnośredniowiecznego świętego wczesnośredniowiecznych węży z
wczesnośredniowiecznej Irlandii w dzisiejszej Polsce powstały liczne irish puby
oferujące w St. Patrick's Day real Irish beer po promocyjnych cenach - tak nie
twierdzę w żadnym wypadku, ale w końcu z jakiegoś powodu te irish puby w Polsce
powstały! I z jakiegoś powodu Polish people chętnie 17 marca w St. Patrick's Day
pije real irish beer po promocyjnych cenach! Pewnie, że w Polsce każdy powód
jest dobry, żeby się napić, zwłaszcza po promocyjnych cenach, ale też
wszystkiego „polskim piciem" nie da się objaśnić. W końcu jak urbi et orbi
wiadomo, Polacy pili zawsze i wszędzie i ani irish puby, ani św. Patryk nie był
i nie jest im do picia potrzebny. Mnie osobiście ani on, ani jego ojczyzna
poetycko zwana przez polskich sprawozdawców sportowych „Zieloną Wyspą" też nie
jest do niczego potrzebna. W ogóle: jedyny „irlandzki ślad", jaki od biedy w
dziedzinie mojej prywatności da się uchwycić, to hektolitry irlandzkiej whisky
wypijane przez dziadka Jana Nepomucena, a i to nie bardzo - dziadek z równym
zapałem
pompował szkocką, amerykańską, a zwłaszcza gorzką - tak jest - żołądkową.
Czyli co? Jakie wyjaśnienie pozostaje i na co wychodzi? Pozostaje wyjaśnienie,
które zawsze pozostaje, gdy sprawy świata przybierają niewytłumaczalny obrót,
pozostaje mianowicie moda. „W końcu moda podobnie jak głupota też jest darem
Bożym - tyle że mniejszym"*. Wychodzi na to, że w niepodległej i wyzwolonej z
moskiewskiego jarzma Polsce, prócz - ma się rozumieć - licznych innych mód,
nastała też moda na irlandzkiego świętego, który zanim został świętym, zanim
usłyszał głos i zanim wysłuchał głosu, prowadził - jak wspominają kroniki -
bezmyślne i próżniacze życie.
Mam nadzieję, że mój kujońskoksiężowski sposób mówienia nie jest za bardzo
męczący. Jak mogę, umniejszam, ale całkiem nie umniejszę. Zawsze miałem takie
narowy. Już w najgłębszym dzieciństwie Patrykowi zdarzały się perły w rodzaju:
tabliczki mnożenia zaznałem w śladowych ilościach albo na samą myśl o wątróbce
ohyda wstrząsa całym moim jestestwem, albo żegnajcie moi drodzy, pokój temu
domowi, albo dziękuję, dziadek miewa się dobrze, na powrót wyprostowały się
ścieżki jego.
Jako ledwo wyuczony mowy i, co ważne, w ogóle niesepleniący trzylatek potrafiłem
podobno literalnie powtórzyć prawie całe kazanie księdza Kubali. Po powrocie z
mszy stawiano mnie na kuchennym stole, ja zaś, nabożnie unosząc wzrok ku powale,
zaczynałem: Bracia i siostry
* Ksiądz Kubala. w Jezusie Chrystusie! Słowa Pisma Świętego przeznaczone na
dzień dzisiejszy znajdziecie w księdze proroka Jeremiasza, wiersz 63, rozdział
51...
Przypuszczalnie pełne żenady były to widowiska, ja stary malutki, dziecko
orator, kapłan małolat, musiałem być całkiem jak pokazujące się czasem w
telewizji i zrobione na gwiazdy małe dziewczynki, które w estradowych kreacjach,
wydekoltowanych sukniach, ostrych makijażach i sylwestrowych fryzurach wyglądają
jak pensjonariuszki ekskluzywnego burdelu dla zamożnych pedofilów. Domownicy tej
perwersji nie czuli, a w każdym razie niczego nie dawali po sobie poznać, nikt
nie okazywał nawet cienia niesmaku, przeciwnie - zachwytom nie było końca.
1976, miałam 23 lata, życie było piękne, świat był piękny, urodziłam piękne
dziecko i chciałam, żeby to dziecko miało piękne imię. Tyle. Wybrałam Patryk, bo
najbardziej mi się podobało. Patryk podobało mi się i już.
«
Mnie osobiście Patryk też się podobało, ale jeszcze bardziej podobało mi się -
Pius. Odlotowość imienia wybranego przez najdawniejszego ze znanych mi papieży -
oczywiście wtedy mi znanych, dziś dzieje papiestwa, a zwłaszcza życiorysy
wszystkich dwunastu Piusów mam w małym palcu - wtedy jednak, na początku lat
osiemdziesiątych, odlotowość imienia pradawnego polskiego papieża imponowała mi
do tego stopnia, że twardo postanowiłem: jak tylko zostanę papieżem, wybiorę
sobie imię jeszcze bardziej odlotowe.
Wracając do niezbadanej kwestii inspiratorów, prekursorów oraz patronów mojego
imienia, przez pewien czas podejrzewałem, że może chodziło o murzyńskiego
bojownika o niepodległość Konga - Patrice'a Lumumbę, który na początku lat
sześćdziesiątych został zamordowany przez oddziały prokolonialne. Podobno mój
ośmioletni ojciec, jak usłyszał przez radio wiadomość o śmierci Lumumby,
straszliwie rozpaczał i długo nie mógł dojść do siebie. Ale kiedy go zapytałem o
to właśnie źródło czy raczej praźródło inspiracji, zaprzeczył stanowczo i
wiarygodnie.
- Nie wiem, dlaczego masz na imię Patryk, ale na pewno nie na cześć Lumumby.
Zapytaj matki, to był jej pomysł, jej fanaberia.
- Patryk podobało mi się i już - matka chłodno i bez śladu wzruszenia, zbywała
moje nagabywania. - Był rok
- Patryku, kim będziesz, jak dorośniesz? - pytali dorośli. Zwłaszcza dziadek
Wojewoda, kiedy sobie nieźle podochocił, lubił stawiać to pytanie:
- Patryku, kim będziesz, jak dorośniesz?
- Papieżem - odpowiadałem niezmiennie i niezmienne wybuchy śmiechu towarzyszyły
mojej odpowiedzi.
- Mój ty Ojcze Święty! - ryczał na cały głos dziadek Jan Nepomucen i porywał
mnie w ramiona, i przez dobrą chwilę był w szczerym zachwycie. - Patryku!
Następco Świętego Piotra! - wykrzykiwał i podnosił mnie, jak potrafił najwyżej,
i podrzucał pod sufit - Patryku! Biskupie Rzymu! Patryku! Głowo Kościoła!
W miarę kolejnych podrzutów na obliczu dziadka gasł entuzjastyczny uśmiech, w
jego tryumfalnych okrzykach pojawiała się nuta osobliwej zaciętości, miotał mną
coraz wścieklej.
- Nie! Nie! Patryku, po stokroć nie! - teraz już jak szaleniec raz po raz ciskał
mną w górę, przerażone kobiety biegły mi na ratunek. - Nie będziesz papieżem,
Patryku! - dziadek na szczęście opadał z sił. - Nie będziesz papieżem! Będziesz
prawnikiem! Nie pozwolę ci pójść do seminarium, nie pozwolę ci studiować
teologii, to ci nie da pieniędzy! A kto nie ma pieniędzy, tego Pan Bóg nie
kocha! Pamiętaj! Możesz studiować teologię, ale jak nie masz pieniędzy, i tak
nie znajdziesz łaski w oczach Pana! Choćbyś i papieżem został! A choćbyś i
papieżem został, i tak nie dojdziesz do pieniędzy! A poza tym! A poza tym w
naszej familii i nie tylko w naszej familii, ale w ogóle w naszych stronach, nie
ma tego rodzaju tradycji! Z faktu, że swego czasu, w najgłębszej przedwojennej
młodości Papież Wojtyła raz czy dwa razy jeździł w Granatowych Górach na
nartach, nie wynika, na miłość boską, z tego nie wynika, by kolejny papież miał
pochodzić z Granatowych Gór! Patryku! Nie będziesz studiował teologii! Będziesz
studiował prawo! Będziesz studiował prawo i skończysz prawo, i będziesz wybitnym
prawnikiem, i jako wybitny prawnik będziesz profesjonalnie bronił naszych
interesów! To tobie da pieniądze i to nam da pieniądze! A gdyby nawet! A gdyby
nawet ci się udało! Gdybyś nawet nie okazał posłuszeństwa i gdybyś wbrew woli
rodziny został papieżem, to co? Ja się pytam: co wtedy? To znaczy ja się nie
pytam! Ja się nie pytam, ponieważ ja doskonale wiem, co wtedy! Przecież ty byś,
Patryku, na Stolicy Piotrowej nawet godziny nie wytrzymał! Ty byś, Patryku, tam
umarł z tęsknoty za nami wszystkimi! Bardzo ciebie proszę: raz na zawsze wybij
sobie z głowy papiestwo! I pamiętaj: Kto nie ma pieniędzy, tego Pan Bóg nie
kocha! W końcu sam tego nie wymyśliłem! Sam tego nie wymyśliłem nie dlatego, że
jestem za głupi, ale dlatego że jestem za młody! Taka była od wieków podstawowa
nauka rodu Wojewodów! I pieczołowicie, i bez znudzenia przekazywali ją nasi
pradziadowie - naszym dziadom, nasi dziadowie - naszym ojcom, nasi ojcowie -
nam. Fruwałem pod sufitem, wyrastały mi skrzydła, byłem małym fruwającym
papieżem, byłem małym, uskrzydlonym, polskim papieże/n i wiedziałem wszystko.
Miałem dar Ducha Świętego, mówiłem językami, umiałem nawet po łacinie. Nie
potrafiłem tego, co wiem, wyrazić, jak by mnie postawiono na kuchennym stole,
nie byłbym w stanie przemówić, ale dokładnie sformułowane argumenty były we mnie
i dobrze je słyszałem.
- Czy nie rozumiesz dziadku, że ja osiągnę i uczynię rzeczy daleko donioślejsze?
Czy nie zdajesz sobie sprawy, jakie otwierają się możliwości, jakie plany, jakie
pola i jakie niebiosa? Kto nie ma pieniędzy, tego Pan Bóg nie kocha - dlaczegóż
nie bierzesz pod uwagę, że za moją sprawą, ta podstawowa nauka rodu Wojewodów
zyska kiedyś inny wymiar? Kto nie ma pieniędzy, tego Pan Bóg nie kocha - być
może taki będzie nosić tytuł albo tak się będzie zaczynać jedna z moich
encyklik? „Dominus Deus carentem pecunia non diligit". I co ty na to? Jak ci się
podoba? Niezłe. Sam czuję, że niezłe.
Czyż nie rozumiesz, dziadku? - a raczej nie: dziadku, bo przecież papież do
nikogo, nawet do własnego rodzonego dziadka nie może mówić: dziadku; czyż zatem
nie pojmujesz, Janie Nepomucenie (Janie Nepomucenie było bardzo dobre, mój
Zgłoś jeśli naruszono regulamin