Bułyczow Kirył - Minione czasy.rtf

(30 KB) Pobierz
Autor: Kirył Bułyczow

Autor: Kir Bułyczow

Tytuł: Minione czasy

 

(Prieszłoje wremia)

 

Z "NF" 7/96

 

   Nowy model maszyny czasu zbudowanej przez profesora Lwa

Christoforowicza Minca przy udziale złotych rąk Saszy

Grubina został umieszczony pod schodami na parterze domu nr

16 przy ulicy Puszkińskiej. Był on zakamuflowany drzwiami do

komórki, żeby podczas zabawy któreś z dzieci nie przepadło w

innej epoce. Maszyna czasu miała postać cieniutkiej taśmy,

która przylegała od wewnątrz do ramy drzwi i pomalowana była

sążycą tak, że postronne spojrzenie nigdy by nie zauważyło

tego największego wynalazku. Kiedy człowiek po otwarciu

drzwi do komórki przesunie wskazówkę na ukrytym cyferblaciku

i wejdzie do wnętrza, to się znajdzie w minionych czasach. 

Teoretycznie można się udać i do dinozaurów, ale na razie

brakowało energii, więc granicą było pięćdziesiąt lat. 

   Profesor Minc i wąski krąg zaufanych, złożony z

zaprzyjaźnionych sąsiadów - Aleksandra Grubina, Korneliusza

Udałowa i starego Łożkina - maszyny nie nadużywali i jej

istnienie utrzymywali w tajemnicy. W zamiarach ich było, po

doprowadzeniu wynalazku do porządku, oddanie go narodowi. 

   Czasami któryś z eksperymentatorów odwiedzał przeszłość z

zachowaniem wszelkich ostrożności. I to się udawało, póki

nie zawinił Udałow. Jakoś wieczorem Korneliusz Iwanowicz, za

zezwoleniem Minca, postanowił zajrzeć w czasy własnego

dzieciństwa. 

   Minc doświadczenie kontrolował od zewnątrz. Udałow wszedł w

drzwi komórki, ustawił na cyferblacie rok 1948, nacisnął

niebieski guziczek i znalazł się w tejże komórce, ale nie

tak zakurzonej i zagraconej. Udałow odsunął deskę w tylnej

ścianie i wyszedł na podwórko. Podwórko było prawie takie

samo jak obecnie, tylko bez jeszcze się nie rozrósł.

   Udałow był ubrany zgodnie z epoką. O to się zatroszczył

stary Łożkin, który nigdy nic nie wyrzucał i dlatego mógł

Korneliuszowi zapewnić płaszcz wojskowy z odprutymi

naszywkami i szerokie spodnie. W kieszeni miał czterdzieści

pięć rubli sprzed reformy, zrobione przez Minca

duplikatorem. 

   Nie zauważony przez nikogo, Udałow przeszedł ulicą i

znalazł się w parku miejskim. Grała tam orkiestra dęta, a na

tarasie tańczyli młodzi ludzie, w jeszcze nie zniszczonych

bluzach wojskowych i wyrostki podstrzyżone do połowy głowy.

Ale dziewczęta i kobiety miały tam zdecydowaną przewagę. 

   Nogi same zaniosły Udałowa na taras. Grano Rio Ritę, a

następnie Rozalindę. I wtedy Udałow zobaczył Lekę. Leokadię. 

   I serce Udałowa rozpaliły wspomnienia. 

   W tamtym roku Udałow skończył dziesięć lat, a Leka była

bliska trzydziestki. Była ona pierwszą, nieosiągalną,

bajeczną miłością Korneliusza. Leka handlowała lodami na

rogu Puszkińskiej i Radzieckiej z wózka podobnego do

błękitnego kuferka. U góry miał on trzy pokrywki: pod jedną

były lody, pod drugą okrągłe wafelki, pod trzecią słoik z

wodą. Leka brała do ręki narzędzie podobne do niewielkiej

pochodni olimpijskiej, wkładała w jego kielich okrągły

wafel, zanurzała w wodzie łyżkę, nabierała nią lody i

kładła na wafel. Następnie przykrywała lody drugim wafelkiem

i gotową porcję wypychała z pochodni. Lód był okrągły,

ściśnięty między wafelkami, najpierw można go było wokół

oblizywać, a później gryźć. 

   Inne dzieci interesowały same lody, a Udałowa emocjonował

sam proces ich przygotowywania. Sentyment do tego procesu

przeniósł na samą Lekę, wielką, wesołą, zielonooką i dobrą. 

   Powiadano, że Leka straciła na froncie narzeczonego, ale ona

mimo wszystko na niego czekała. 

   Leka wyróżniała Udałowa za wierność. Czasami proponowała mu

porcję za darmo, ale Udałow i wówczas był już dumny. Nawet

jeśli zupełnie nie miał pieniędzy, to cierpiał, ale odmawiał

przyjęcia podarunku. 

   Trzy lata później Leka wyszła za mąż za jednego górnika z

Karagandy, który przyjeżdżał do Wielkiego Gulsaru do cioci

na urlop. I wyjechała. I została zapomniana. I nagle Udałow

zobaczył ją na parkiecie tanecznym. I poznał od razu.

Chociaż ona okazała się całkiem niewielka, jemu do ucha. 

   Leka tańcowała z nieznaną dziewczyną. Udałow patrzył na

Lekę i delektował się. A Leka zauważyła jego natarczywe

spojrzenie i po tańcu sama podeszła do niego i z uśmiechem

powiedziała:

   - Pańska twarz jakby mi była znana, ale nie pamiętam, kim

pan jest. I pan ciągle patrzy na mnie tak natarczywie.

Dlaczego? 

   - Kiedyś oboje się spotykaliśmy - odpowiedział Udałow. 

   Akordeonista zagrał "Bryzgi szampana" i poszli zatańczyć.

Początkowo Udałow nie wiedział, o czym rozmawiać, więc

spytał, jak idzie handel. Leka się roześmiała: "Jaki tam

handel. Jedne dzieciaki kupują!"

   Kiedy tańce się skończyły, Udałow odprowadził Lekę

do domu. Przysiedli sobie na ławeczce nad rzeką. Tam, na

odległym brzegu, nie było jeszcze osiedla czteropiętrówek, a

za przedmieściem widoczny był las. Wyglądał jak czarna piła,

a nad samymi jej zębami płonął księżyc w pełni. 

   Udałow trzymał w dłoniach rękę Leki. Było mu dobrze.

Następnie Leka powiedziała, że musi już iść, bo

mieszka u niedobrej kobiety. Udałow prowadził Lekę przez ciemne,

całkiem uśpione miasteczko. Zatrzymali się przy lampie

płonącej na skrzyżowaniu. Leka oświadczyła, że dalej razem

nie pójdą, bo gospodyni podgląda przez okno. Udałow nagle

oznajmił, że umie wróżyć z ręki. Leka nie wytrzymała i

poprosiła o powróżenie. Udałow powiedział, że za trzy lata

wyjdzie ona za mąż za górnika z Karagandy. Leka się

zmieszała. Dla niej trzy lata wydawało się wiecznością.

Albo być może ona jeszcze troszkę czekała na swego poległego

narzeczonego. 

   Później Leka zrozumiała żart, roześmiała się i spytała, czy

Udałow jutro przyjdzie do parku na tańce. 

   - Jestem już stary - odpowiedział Udałow. 

   - Ja też nie jestem pierwszej młodości - uśmiechnęła się

Leka. - Zbliżam się do trzydziestki. I wolę mężczyzn

statecznych. 

   Pocałowała Udałowa w policzek i uciekła. A Udałow poszedł do

domu i dopiero przy samym domu uświadomił sobie, że jest

pierwsza w nocy, że on przepadł w minionych czasach i Minc

szaleje z niepokoju, a może i zastanawia się nad wyprawą

ratunkową. 

   Ale szalał nie Minc, lecz żona Udałowa, Ksenia. Czekała ona

u wejścia do komórki. Wydusiła już z Minca całą prawdę o

eksperymencie. W pierwszej chwili mężem to się nawet ucieszyła,

ale następnie wychwyciła zapach perfum "Czerwona Moskwa" i

Korneliusza omalże nie zabiła. 

   - Teraz jest jasne, co to za maszynę czasu macie! - zaczęła

krzyczeć. - Pójdę z tym do partkomu! 

   Minc z wysiłkiem nakłonił Ksenię, by z pójściem do partkomu

poczekała do rana. 

   Ksenia przepłakała całą noc, pakując rzeczy, żeby

wyjechać do siostry do Saratowa, a rano postawiła ultimatum.

Albo puszczą ją do przeszłości, by mogła to sprawdzić, albo

ona zostanie w przekonaniu, że Udałow biega z komórki

podziemnym przejściem do nieznanej kochanki. 

   Przyszło przyjąć od Kseni przyrzeczenie zachowania

wszystkiego w tajemnicy i wręczyć jej czterdzieści pięć

rubli eksperymentalnych. 

   Ksenia przebrała się w sukienkę Łożkiny, którą przyniósł

Łożkin, a przejęci eksperymentatorzy pozostali u drzwi do

komórki. 

   Ale Ksenia, jak obiecała, wróciła po godzinie. W podróż w

czasie uwierzyła wówczas, kiedy w 1948 roku zobaczyła z

daleka swoją matkę, która z nią, Ksenią, spacerowała po

skwerze przy cerkwi Paraksewy Piatnicy. 

   Wróciła bez pieniędzy, bowiem zaszła do sklepu komercyjnego,

który pamiętała mgliście jako rajskie miejsce. Dawniej nie

zdarzało się jej tam bywać, bo jej rodzina, jak większość

rodzin w mieście, biedowała i żyła na kartki. Ale do sklepu

komercyjnego biegała z przyjaciółkami oglądać dostatek na

wystawie. Tak więc byłoby okrucieństwem czynić Kseni wyrzuty

za to, że zaprowadziła sprawiedliwość historyczną, kupując w

sklepie komercyjnym puszkę czerwonego kawioru, trzy puszki

krabów i połeć mięsa z jesiotra. 

   Kiedy Ksenia przyznawała się do tego eksperymentatorom,

oczy jej spokojnie świeciły blaskiem lwicy, która pożarła

tłustą zebrę. 

   Jak się to stało, że następnego dnia o zakupach Kseni

dowiedziała się żona Łożkina, tłumaczyć nie ma potrzeby.

Wszystko i tak jest oczywiste. Ale to, dlaczego Ksenia o

kawiorze powiedziała swojej krewniaczce, której nie

cierpiała, Antoninie - było już zagadką. A jak dowiedziały

się o tych artykułach siostry Grubina - bliźniaczki Szura i

Ola, można się domyślić. 

   Rankiem następnego dnia profesor Minc został oblężony.

Przyjaciele go opuścili. Oni swoje bitwy już przegrali. W

ciasno zastawionym książkami i aparaturą gabinecie profesora

siedziało kilka kobiet i zasypywało go niesłusznymi

zarzutami. Minc zrozumiał, że prace przyjdzie przerwać i po

jeszcze staranniejszym ich utajnieniu przenieść poza

miasto. Ale z kobietami trzeba było coś zrobić. Minc był

jednak dobrym człowiekiem, więc wymyślił coś następującego. 

   Sklep komercyjny na modłę roku 1948 mieścił się na

Puszkińskiej w starej willi zesłanego do Gulsaru polskiego

konfederata pana Ignacego Ząbkowskiego. Obecnie w

pomieszczeniach sklepu była urządzona pracownia modelarstwa

lotniczego dla młodzieży. 

   W drugiej połowie dnia, kiedy modelarze rozeszli się do

domów, ku drzwiom willi podeszli eksperymentatorzy. Sprawnie

przymocowali do wejścia metalową taśmę maszyny czasu. Tak,

że teraz kto przeszedł przez drzwi, natychmiast trafiał do

sklepu komercyjnego nr 1 miasta Wielki Gulsar w czerwcu 1948

roku. 

   Zrobione zostało tak dlatego, że Minc nie chciał

dopuścić, by po ulicach przeszłości, w poszukiwaniu towarów

deficytowych, uganiał się cały oddział kobiet współczesnych.

Nieuchronnie wywołałoby to podejrzenia i skandal. Teraz

jednak Minc wpuszczał damy do sklepu z pominięciem ulicy. I

można było mieć nadzieję, że taki wypad doprowadzić do

skandalu nie zdoła. Wszystko zapięto na ostatni guzik.

Kobiety, w liczbie ośmiu, oczekiwały z torbami w rękach. 

Denerwowały się i szeptały między sobą. Minc rozdał im po

sto rubli i powiedział:

   - Zachowujcie się przyzwoicie, nie poniżajcie godności

człowieka radzieckiego. Kupisz, to wyjdź, ustąp kolejki

następnej. 

   Pierwsza, na znak Minca, weszła do sklepu Antonina. Na ulicy

było spokojnie. Z sąsiedniego domu wyszła zaciekawiona

staruszka. Łożkin został odesłany, by ją odciągnąć i

wyprowadzić ze strefy. 

   Czas płynął. Według obliczeń Minca zakupy powinny były

zająć pięć minut. Ale Antonina się nie pojawiła i po

dziesięciu minutach. Minc i Grubin się nie niepokoili, bo

rozumieli, że Antonina ze sklepu tak po prostu nie wyjdzie.

Ale zdenerwowanie kobiet z każdą chwilą rosło przez

obawę, że Antonina kupi zbyt wiele i dla pozostałych nie

starczy. 

   I kiedy upłynęło piętnaście minut, podniósł się

nieoczekiwany bunt. 

   Z krzykiem "Nie możemy już dłużej czekać!" żony, siostry i

matki zmiotły strzegącego wejścia Minca i, zderzając się ze

sobą, przebiły się do drzwi. Znalazłszy się w otworze

drzwiowym, znikały. I kiedy zniknęła ostatnia, stara Łożkina,

nastąpiła tragiczna cisza. 

   - Co robić? - spytał Udałow. 

   - Ano nic - odpowiedział lekkomyślny Grubin. - Wrócą, kiedy

zrobią zakupy. Dał im pan, Lwie Christoforowiczu, dużo

pieniędzy. Wcześniej niż za pół godziny oczekiwać ich nie

należy. 

   Okazywało się, że Grubin miał rację. Nic się nie

działo. Trwało tak ponad dwadzieścia minut. 

   Po upływie tego czasu w otworze drzwiowym pojawił się krzepki

młody człowiek w wojskowym mundurze ze szlifami lejtnanta i

w czapce z wiśniowym otokiem. 

   Obrzucił obecnych srogim spojrzeniem i spytał:

   - Czy jest tu obecny Lew Christoforowicz Minc? 

   - To ja - przyznał się profesor. 

   - Pozostańcie na miejscu - polecił lejtnant i zaraz też

zniknął. 

   Po chwili w otworze drzwiowym pojawiło się biurko. Na nim

stało krzesło. Lejtnant popychał je od tyłu. Następnie

lejtnant ulokował obok drzwi krzesło, usiadł na nim i

powiedział:

   - Obywatelu Minc, wasza sytuacja wygląda źle. 

   - O co chodzi? - zakrzyknął Minc. - Nic z tego nie

rozumiem. 

   - Czy przyznajecie się do zorganizowania spisku

antyradzieckiego? - spytał lejtnant. - Wasze wspólniczki już

się przyznały. 

   Udałow jęknął. Domyślił się, że Ksenia wpadła w kłopoty. 

   - O co jestem oskarżony? - zapytał Minc drżącym głosem. 

   Lejtnant wyciągnął skądś teczkę z napisem "Sprawa nr 2451" i

otworzył ją. 

   - We wniosku powiedziane jest - przeczytał.

- Po odprawieniu do miasta Wielki Gulsar grupy dywersyjnej

liczącej osiem osób obywatel Minc L. Ch. polecił

dywersantkom pozorującym przyjezdne nabywczynie kawioru

otruć kierownictwo miasta, a także wysadzić most przez rzekę

Guś. 

   - To bzdury! - powiedział Minc. 

   - One się przyznały - krótko i nawet ze smutkiem odezwał się 

lejtnant. - Tutaj są wszystkie ich zeznania. 

   - Wypuśćcie je zaraz! - zakrzyknął Minc. - One w niczym nie

zawiniły. 

   - To znaczy, że się przyznajecie? - usta lejtnanta drgnęły w

uśmiechu. 

   - Przyznaję się do wszystkiego, co tylko chcecie -

powiedział Minc. - Tak czy owak, nic nie zrozumiecie. 

   - Chodźcie za mną! - polecił lejtnant. - Za jednym zachodem

zabierzcie biurko. 

   - Nie idź! - zakrzyknął Udałow. - Oni cię nie wypuszczą. 

   - Problem leży nie we mnie - wyjaśnił Minc. - To ja wysłałem

nasze kobiety w przeszłość i ja ponoszę za to

odpowiedzialność. 

   - Ale on przecież ich też nie wypuści - powiedział Grubin. -

Przecież jesteście razem w jednej sprawie. 

   - Oczywiście - powiedział lejtnant. - O tym się wypowie

trójka specjalna. Jeśli dywersantki nie są winne, to one do

was wrócą. Ale jeśli... - I lejtnant z uśmiechem przyłożył do

czoła palec i pstryknął językiem. 

   Udałow z przerażenia zachwiał się. 

   - Żegnajcie, towarzysze - powiedział Minc do Udałowa i

Grubina i zrobił krok ku drzwiom. 

   I wtedy usłyszeli głos Łożkina, który powrócił pod drzwi. 

   - Co się tutaj dzieje? - zapytał. 

   - Wy, obywatelu, przechodźcie, nie zatrzymujcie się -

polecił lejtnant. - Bo też zostaniecie zatrzymani. 

   - Chwileczkę, chwileczkę! - odezwał się Łożkin. 

   - Oni aresztowali nasze kobiety - oznajmił Udałow. - I Minc

teraz idzie poświęcić siebie. 

   - On nigdzie nie pójdzie - zaoponował Łożkin. 

   - Z drogi! - wrzasnął na starego lejtnant. 

   A ten oświadczył:

   - Poznaję ciebie, Kola. 

   - Co takiego? My się nie znamy. 

   - My się znamy i to jak jeszcze - powiedział Łożkin. -

Miałem w młodości pewien epizod. Po demobilizacji jakiś

czas przesłużyłem w organach. Poznajcie się! 

   I wtedy wszyscy się zorientowali, że lejtnant jest właśnie

Mikołajem Łożkinem, tylko mocno odmłodniałym. 

   - Nie wierzę - powiedział lejtnant. 

   - Trzeba będzie uwierzyć. - Łożkin wyciągnął dowód osobisty

i podał go samemu sobie. 

   Lejtnant dowód otworzył, długo studiował fotografię,

popatrzył na Łożkina starego. Zamknął dowód. 

   - Diabli to wiedzą - powiedział w końcu i coś ludzkiego

błysnęło mu w oczach. 

   - Tak więc, Kola - podsumował Łożkin stary - ja jestem

twoją przyszłością. Emerytem na skalę rejonową. Uczciwym,

szanowanym człowiekiem. 

   - Ty też jesteś spiskowcem! - powiedział lejtnant bez

przekonania. - Ciebie też trzeba postawić pod ścianę. 

   - A Wierkę to już rzuciłeś, czy jeszcze z nią żyjesz? -

spytał Łożkin stary. 

   - Ja tam nic nie wiem. 

   - Pytam się, czy rzuciłeś Wierkę Rabinowicz, swoją tajną

miłość, córkę represjonowanego wroga narodu? Ja tego nie

mogę sobie wybaczyć do tej pory. Nie mogę sobie wybaczyć

własnego tchórzostwa. 

   Przyjaciele na Łożkina starego patrzyli ze zdumieniem.

Znali go już wiele lat, przepracował on całe życie jako

buchalter. I, się okazuje, miał epizod! 

   - Rzuciłem - powiedział lejtnant spuszczając oczy. 

   - A na grób matki to jeździłeś, jak sobie przysiągłeś? Czy

tylko ciągle sprawy, procesy, spiski? 

   - Pojadę na pewno - przyrzekł lejtnant, i Udałow pomyślał,

że on jeszcze nie jest człowiekiem straconym, tylko

obowiązkowym i ograniczonym. Ofiarą epoki. 

   - Tak więc posłuchaj mnie uważnie - powiedział Łożkin do

samego siebie. - Kobiet, poza tobą, nikt więcej nie widział

i nikt nie wie o tym lipnym spisku. Żadnej kariery na tym

nie zrobisz. Wypuścisz je zaraz wszystkie, a wśród nich,

muszę ci powiedzieć, i własną żonę, z którą się ożenisz pod

koniec pięćdziesiątego pierwszego, ale nie tutaj, lecz w

Tiumeniu. A wiesz, dlaczego w Tiumeniu? 

   - Dlaczego? - oznajmił zgnębionym głosem lejtnant Łożkin. 

   - Dlatego, że ty złożysz dzisiaj dymisję z powodu rany,

która ci dokucza od czterdziestego drugiego roku. Pojedziesz

do Tiumenia i zaczniesz pracować jako buchalter. Czy

wszystko jasne? Wykonać, chłopcze! 

   - Rozkaz. 

   Lejtnant odsunął biurko i krzesło i zniknął w otworze

drzwiowym. 

   - Co za szubrawiec! - powiedział Łożkin starszy. -

Czyżbym ja taki był? 

   - Zdarza się wszystko - powiedział ze znużeniem Minc.

Patrzył na drzwi, oczekując, kiedy pojawią się w nich

kobiety. 

   Ale kobiety się nie pojawiały. 

   Udałowowi wydawało się, że w uszach mu stuka krew,

wystukując sekundy. 

   - Tak - oznajmił w końcu Łożkin - tego też i się obawiałem.

W młodości to we mnie siedział łajdak. Bywa tak z ludźmi.

Póki powodów nie ma, łajdak śpi, a kiedy się pojawia możność

zrobienia kariery, zaczyna podszeptywać do ucha

niebezpieczne słowa. Idę tam! 

   - Nie - powiedział Minc. - To niebezpieczne. 

   - Jeśli go nie zatrzymam, on dostanie awans i wzniesie

się na drabinie służbowej. Przecież się nie zatrzyma. No to

co ja mam ze sobą zrobić? 

   I Łożkin uczynił krok ku drzwiom. 

   - Eureka! - zakrzyknął Minc. - Zrobimy wszystko inaczej! 

   Wydobył z kieszeni maleńki cyferblat, końcem paznokcia

ostrożnie przesunął wskazówkę do tyłu. 

   - Rozumiecie? - zapytał. 

   - Rozumiemy - uśmiechnął się Grubin. 

   - Teraz to ja wejdę do sklepu, ale to teraz nie będzie

teraz, tylko moment po tym, jak tam się znalazły nasze

kobiety. 

   I Minc z tymi słowy zniknął w drzwiach. 

   I zaraz też się zaczęło coś niesamowitego. 

   Z drzwi zaczęły wylatywać kobiety z pustymi torbami w

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin