Simak Clifford D. - Zasada Wilkolaka.rtf

(410 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

Clifford D. Simak

 

 

 

Zasada Wilkołaka

 

(Przełożyła Anna Berg)


1

 

Stworzenie przystanęło, pochyliło się nisko, prawie do ziemi, i zaczęło wpatrywać się w punkciki słabego światła na horyzon­cie. Chciało nasycić się jego blaskiem, uczynić je tarczą przeciw wszechogarniającym ciemnościom.

Zaskowyczało niespokojne, niemal przerażone.

Świat był zbyt gorący i mokry, ciemności zbyt gęste, by je przeniknąć wzrokiem. Planeta pulsowała życiem, bujnym i nie­pohamowanym, atmosfera drgała gwałtownie i nieprzerwanie. A jednak nie było to życie doskonałe. Może dlatego dźwięki wo­kół zlewały się niby w jeden jęk agonii, a niskie, przeciągłe wy­cie, dochodzące z oddali, brzmiało jak bezsłowna skarga. Roz­myte ogniki migotały słabo, czasami błysnęły żywym światłem, ale były zbyt odległe, nie mogły rozproszyć mroków wszechpo­tężnej nocy. A ponadto wszędzie to istnienie, przekraczające swą intensywnością prawa jakiejkolwiek materii, odpowiadają­ce słabymi reakcjami na nieliczne odpowiednie bodźce.

Może, mówiło sobie stworzenie, nie powinno było tak usilnie starać się wydostać. Może powinno było pozostać, zadowolone z tego bezimiennego miejsca, gdzie pozbawione było istnienia, a nawet sensu czy poczucia istnienia, wspomnień o nim. Wszy­stko zastępowała wiedza, niejasna i zachowana z nieznanej przeszłości, że istnieje stan zwany “istnieniem”. Rzadkie błyski inteligencji, oderwane szczątki przypadkowych informacji pchnęły je do zmagań o wolność. Musiało uciec i stać się indy­widualnym bytem, móc wreszcie sprawdzić, gdzie było, jak się tu dostało i po co.

Wtedy to było oczywiste, ale teraz?

Przylgnęło do ziemi, skowycząc jeszcze żałośniej.

Jak w jednym miejscu mogło być tak dużo wody? Takie mnóstwo roślinności i burzliwe przemieszczanie się elemen­tów? Ten chaotyczny świat, wypełniony bezładnym pędem i ha­łasem, był niewiarygodny w swym istnieniu. A jednak musiał istnieć, skoro tutaj się znalazło. W zdumieniu patrzyło na wodę, świętokradczo zajmującą przestrzenie, bezkarnie spływającą widocznymi strumieniami ze zboczy, zatrzymującą się w każ­dym zagłębieniu, tworząc kałuże i miniaturowe stawiki. Po­zwoliła sobie nawet wtargnąć do atmosfery, żeby spadać znie­nacka na ogłupiałe formy istnienia.

Wokół szyi miało okręcony koniec nieznanego tworzywa, re­szta długiej tkaniny ciągnęła się wzdłuż grzbietu i opadała w błoto, raz po raz szarpana podmuchami gwałtownego wiatru. Czyżby to miało służyć za rodzaj nieznanej osłony? Nie wyglą­dało na tak wiele, nie chroniło, tylko przeszkadzało. Zresztą, nigdy przedtem stworzenie nie potrzebowało zabezpieczeń, wystarczyła mu gruba warstwa srebrzystego futra na grzbiecie.

Przedtem - zastanowiło się. Przed czym? Kiedy? Ze wszy­stkich sił wytężało nadwerężony intelekt, próbowało zatrzymać niewyraźne wspomnienia. Stale powracało niejasne wyobraże­nie majestatycznie nieruchomego lądu, zimnego i suchego po­wietrza, chmur śniegu i piasku podrywanych silniejszymi podmuchami, nocnego nieba rozświetlonego milionami gwiazd tak jasno, jak łagodną poświatą księżyców w dzień. Jeszcze jeden obraz powracał natrętnie, wdzierał się do mózgu i zakłócał przyjemne wspomnienia: niezrozumiały krok w przestrzeń, nie wyjaśniona wyprawa w ciemność, by badać sekrety gwiazd.

Ale czy to naprawdę pochodziło z pokładów pamięci, czy nie było wytworem rozszalałej wyobraźni, zrodzonym w tym bez­imiennym miejscu, z którego stworzenie zdołało się wyrwać? Nie miało możliwości, by to sprawdzić.

Stanęło, wyciągnęło ramiona i zebrało tkaninę wlokącą się po ziemi. Trzymając przed sobą mokre zwoje materiału, patrzy­ło, jak drobne krople wody spadają w kałuże, rozpryskują się i toną.

Te światła z przodu, niedaleko? To nie mogą być gwiazdy, są zbyt nisko nad ziemią. W dodatku tej nocy wcale nie było gwiazd. Sam ten fakt był w najwyższym stopniu niezrozumia­ły: jak mogło nie być gwiazd, skoro one są zawsze?

Ostrożnie postąpiło kilka kroków naprzód. Oprócz obrazu nieruchomych świateł mózg zaczęły bombardować sygnały z podświadomości. Uważnie zbadało informacje o obecności minerału i wywnioskowało, że stoi on w mroku w postaci duże­go bloku skalnego o kształtach tak regularnych, że nie mogła ich wyrzeźbić natura.

Przestrzeń wokół nieprzerwanie pędziła na oślep wypełniona oszalałymi odgłosami życia, rozświetlana na ułamki sekund blaskami pojedynczych światełek, które tylko podkreślały złowrogość zasnutego czarnymi chmurami nieba.

Zastanowiło się, czy ma nadal tak krążyć dookoła źródeł sku­pionej energii, czy może zbliżać się do nich ruchem spiralnym? Czy nie lepiej byłoby od razu dostać się do nich i sprawdzić, czym były w rzeczywistości? A może na odwrót, powinno odnaleźć swe ślady i powrócić do bezimiennej pustki, z której tak nierozważnie uciekło, zrezygnowało z osłony, jaką dawała nicość? Pomimo chęci nie mogło wybrać tego rozwiązania, bo nie było sposobu na odnalezienie przyjaznej nicości. Już w chwilę po uwolnieniu tajemnicza pustka zniknęła, miejsce nieistnienia samo zanurzyło się w niebyt. Stworzenie wędrowa­ło już zbyt długo od tego czasu, zostawiło jedyne znajome miej­sce daleko za sobą.

Gdzie były tamte dwa, stłoczone z nim w nicość? Czy tak jak i ono zdołały wyrwać się z tego miejsca, a może pozostały, in­tuicyjnie wyczuwając obcość rozciągającą się na zewnątrz, ata­kującą okrutnie, wyniszczającą, pozbawiającą najdrobniejsze­go wrażenia pewności. A jeżeli nie uciekły, to gdzie są teraz?

Nie tylko gdzie, ale przede wszystkim kto?

Dlaczego nigdy nie odpowiedziały na jego pytania, a może po prostu nie słyszały go? Może w tym bezimiennym miejscu nie było odpowiednich warunków na stawianie pytań i domaga­nie się odpowiedzi? Wielokrotnie myślało, że to bardzo dziwne - zajmować tę samą przestrzeń, mieć tę samą świadomość mo­żliwości istnienia wespół z dwoma innymi bytami i nie być w stanie skontaktować się z nimi.

Pomimo ciepła nocy dygotało z zimna, które nosiło w sobie. Powtarzało sobie, że nie może tu zostać, ale nie może też błąkać się bez końca. Musi znaleźć jakieś schronienie, miejsce, by wre­szcie odpocząć. Z drugiej strony, jak dotąd nie potrafiło zrozu­mieć, czy i gdzie możliwe jest znalezienie schronienia w tym nie uporządkowanym, chaotycznym świecie.

Powoli posuwało się do przodu, niepewne swych poczynań, nie wiedząc, gdzie iść ani co robić.

Światła - zastanowiło się. Powinno zbadać światła, czy też raczej...

Nagle eksplodowało niebo i wypełniło świat swą błękitną jasnością. Stworzenie straciło wszystkie zmysły, oślepione od­skoczyło do tyłu, mózg porażał mu tak wielki strach, że aż mu­siało wyrazić go w dzikim, przeciągłym wyciu. Ciemności po­wróciły równie nagle, jak pojawił się blask. Stworzenie urwało krzyk przerażenia i bez wysiłku powróciło do stanu nieistnienia.


2

 

Deszcz zacinał Andrew Blake'owi w twarz, ziemia drżała, a w powietrzu, które w wielkich masach przewalało się nad jego głową, słychać było jeszcze pomruki oddalającej się burzy. Blake wyczuwał w atmosferze ostry zapach ozonu. Szedł, a mokry, zimny piach przesuwał się pod jego bosymi stopami.

Jak się tu znalazł, na zewnątrz pośród ulewy i piorunów? Dlaczego nie miał sandałów i przykrycia na głowę, a jego ubra­nie było przemoczone do cna, aż woda spływała z niego stru­mieniami?

Po kolacji wyszedł na chwilę na werandę, by popatrzeć na czarne chmury zbierające się nad zachodnim pasem gór i zwia­stujące mocną ulewę, i teraz - w chwilę później - sam znalazł się pośród tej ulewy, a przynajmniej miał nadzieję, że jest to ten sam deszcz i burza.

Wicher szarpał korony drzew, świstał wśród gałęzi. Blake, stojąc u stóp góry, słyszał szum wody spływającej ze zbocza. Po drugiej stronie wezbranego strumyka spostrzegł rozświetlo­ne okna jakiegoś domu.

Zamroczony, w pierwszym odruchu pomyślał, że to jego dom. Nie, w pobliżu jego domu nie było zbocza tak gęsto po­rośniętego drzewami ani strumienia. Były drzewa, ale znacznie mniej, a poza tym powinny być inne domy. Ten stał samotnie.

Ze zdumieniem potrząsnął głową, wyciągnął ręce i drżącymi palcami wyciskał wodę z włosów, nie zważając na to, że spływa mu po twarzy i zalewa oczy.

Deszcz, który ustał na chwilę, zaczął zacinać teraz ze zdwo­joną siłą, i to ostatecznie przesądziło - Andrew z determinacją skierował się w stronę domu. Oczywiste, że to nie jego dom, ale każdy dom był wystarczająco dobry, aby dowiedzieć się od mieszkańców, gdzie się znajduje i...

Powiedzą mu, gdzie jest? Chwileczkę, to przecież czyste sza­leństwo! Przed sekundą stał na własnej werandzie i oglądał nadciąganie ciężkich chmur burzowych, przed sekundą nie spadła jeszcze ani jedna kropla deszczu.

To musi być koszmarny sen albo bardzo sugestywna halucy­nacja. Ale deszcz przeinaczający go do cna i zapach ozonu w powietrzu są z pewnością rzeczywiste - czy ktokolwiek mó­głby wąchać ozon we śnie?

Idąc w stronę domu, nadepnął prawą nogą na jakiś twardy przedmiot. Poczuł, jak ból przeszywa mu stopę i rozchodzi się wzdłuż całej kończyny.

Odruchowo podniósł zranioną nogę i skacząc na drugiej, wy­machiwał obolałą kończyną w powietrzu. Po chwili zlokalizo­wał rwący ból w dużym palcu.

Lewa noga obsunęła mu się nagle w błocie i z impetem usiadł, rozpryskując wokół wodę i grudki błota. Ziemia była zimna i mokra.

Pozostał w tej pozycji. Mógł teraz podciągnąć bliżej prawą nogę i delikatnie zbadać palcami ranę.

Wystarczająco dobitny dowód, że to nie sen. We śnie czło­wiek tak bezmyślnie nie rozciąłby sobie palca.

Coś się wydarzyło. Nieświadomie, w ułamku sekundy, został przez nieznaną siłę przeniesiony o dziesiątki mil od swego do­mu. Przeniesiony i pozostawiony w ulewie, przy grzmocie pio­runów i wśród nocy tak ciemnej, że nie widział nic o krok.

Ponownie pomacał zranione miejsce: ból trochę zmalał. Wstał ostrożnie i delikatnie postawił zranioną stopę. Mógł iść utykając, uważnie stawiać prawą nogę, zwracając palce ku górze.

Kulejąc, potykając się i ślizgając w błocie, doszedł do stru­mienia, przeszedł przez wodę sięgającą mu do kostek i zaczął wspinać się ku domowi.

Błyskawica przecięła horyzont. W jej świetle spostrzegł ma­sywną bryłę domu z ciężkimi kominami, o oknach osadzonych głęboko w kamieniu.

Kamienny dom! Anachronizm. Kto dzisiaj żyje w kamien­nych budowlach?

Wolno dotarł do ogrodzenia. Szedł miarowo i unikał urazów w skaleczony palec. Miał nadzieję, że trzymając się płotu, na­wet w tych ciemnościach zdoła odnaleźć bramę. Natrafił na fur­tkę i zauważył trzy małe świetlne trójkąty. Domyślił się, że tam muszą znajdować się drzwi.

Poczuł pod stopami płaskie, równo ułożone kamienie i szedł odrobinę pewniej. Przy drzwiach zwolnił; nie unosił nóg, ale przesuwał je po powierzchni chodniczka. Obawiał się, że natra­fiając na schody, ponownie się urazi. Teraz dbał tylko o swoją stopę.

Rzeczywiście - były stopnie. Trafił na nie dokładnie tak, jak nie chciał. Stał sztywny, drżąc i zaciskając zęby, przeczekując falę najsilniejszego bólu. Wspiął się na schody i zlokalizował dotykiem drzwi. Pomimo starań nie mógł odnaleźć przycisku dzwonka. W końcu wymacał kołatkę.

Nie zdziwił się zbytnio - był to przecież kamienny dom i ko­łatka pasowała do tego staroświeckiego stylu. Dom tak mocno wrośnięty w przeszłość...

Ogarnął go paniczny strach. Nie przestrzeń, lecz czas - po­myślał. Jeżeli w ogóle był przeniesiony, to może w czasie, a nie w przestrzeni?

Drżącą ręką uniósł kołatkę i zastukał do drzwi. Czekał, ale żaden odgłos z wnętrza nie wskazywał na to, że go usłyszano. Zastukał ponownie.

Na ścieżce za nim rozległ się zgrzyt szybkich kroków. Od­wrócił się i został oślepiony stożkiem jasnego światła. Postać z latarką znieruchomiała. Po chwili oczy Andrew przystosowa­ły się na tyle, że mógł rozróżnić ciemniejszą sylwetkę mężczyzny na tle nieba. Jednocześnie za jego plecami otworzyły się drzwi domu i smuga światła z wnętrza rozjaśniła fragment pod­wórza. Mógł lepiej widzieć człowieka z latarką, ubranego w kożuch z owczych skór, spod którego wystawał materiał w kratę. W drugiej dłoni mężczyzna trzymał metalowy przed­miot, w którym Blake rozpoznał pistolet.

Drugi mężczyzna, ten, który otworzył drzwi, zapytał ostro:

-  Co tu się, u diabła, dzieje?

-  Ktoś próbował dostać się do środka, senatorze - odpowie­dział człowiek z latarką. - Widocznie udało mu się przemknąć obok mnie...

-  Przemknął - przerwał mu senator - bo cię tu wcale nie by­ło. Poszedłeś gdzieś ukryć się przed deszczem. Jeśli pracujesz tu jako strażnik i płacę ci za to, wymagam, byś czasami robił to, co do ciebie należy.

-  Było bardzo ciemno - próbował protestować strażnik - i dlatego on się prześliznął...

- Ja bym tego tak nie nazwał - triumfował senator. - On zwyczajnie przyszedł i zastukał kołatką. Ktoś próbujący prze­śliznąć się ukradkiem nie puka do drzwi. Przyszedł niby z wi­zytą, a ty go nie widziałeś.

Blake odwrócił się w stronę gospodarza domu.

- Przepraszam - powiedział. - Przykro mi, że wprowadzi­łem takie zamieszanie. Doprawdy, nie wiedziałem, nie miałem zamiaru. Po prostu zobaczyłem dom i chciałem...

-  To nie o to chodzi - przerwał mu strażnik. - Senatorze, dzisiaj wieczorem działo się tu wiele dziwnych rzeczy. Parę mi­nut temu widziałem wilka...

- Tu nie ma wilków - odpowiedział chłodno senator. - Na Ziemi obecnie w ogóle nie ma wilków. Już od ponad stu lat.

-  Ale ja naprawdę widziałem wilka - upierał się strażnik. - Spostrzegłem go, kiedy był ten silny błysk i grzmoty, tam, po drugiej stronie strumienia, na zboczu.

-  To ja pana przepraszam - zwrócił się senator do Blake'a - że trzymam pana na tym deszczu i zimnie. W taką noc trudno wytrzymać na dworze.

-  Sądzę, że się zgubiłem - Blake próbował wyjaśnić swoją obecność, nie szczękając jednocześnie zębami. - Gdyby mógł mi pan powiedzieć, gdzie się znajdujemy, i wskazać drogę do...

-  Wyłącz latarkę - powiedział senator do strażnika - i wra­caj do pracy...

Stożek światła znikł.

-  A to dobre - wilki - powiedział senator w rozdrażnieniu. Potem dodał, już do Blake'a: - Jeśli pan wejdzie, będę mógł za­mknąć drzwi.

Blake posłusznie postąpił naprzód do ciepłego wnętrza. Zna­lazł się w dużym holu; w ścianie naprzeciwko wykute były wy­sokie drzwi, prowadzące do pokoju, gdzie w wielkim kamien­nym kominku wesoło płonął ogień. Zdobione sztychami pomie­szczenia pełne były ciężkich mebli w kolorze orzechowym.

Senator podszedł i zaczął przyglądać się przybyszowi,

-  Nazywam się Andrew Blake - przedstawił się niespodzie­wanie gość. - Obawiam się, że zabrudzę panu podłogę.

Woda spływała z ubrania Andrew i tworzyła kałuże na pod­łodze, od drzwi prowadziły ślady jego mokrych stóp.

Senator był wysokim, szczupłym mężczyzną, miał gładko uczesane szpakowate włosy i srebrne wąsy, pod którymi wido­czny był zarys silnej kwadratowej szczęki. Miał na sobie białą, długą szatę, ozdobioną jedynie na brzegach purpurowym moty­wem roślinnym.

- Wygląda pan jak tonący szczur - senator pozwolił sobie na szczerą uwagę. - Przepraszam, jeśli pana uraziłem. Zgubił pan sandały.

Otworzył jedną z bocznych szaf i ze sterty ubrań wyjął gru­bą, brązową szatę.

- Proszę. - Podał ją Blake'owi. - To powinno być dobre. Prawdziwa wełna. Przypuszczam, że jest panu zimno.

- Tylko trochę. - Andrew próbował opanować szczękanie zębów, aż rozbolała go żuchwa.

-  Wełna pana rozgrzeje. - Senator wnioskował nie ze słów, lecz z tego, co widział. - Nieczęsto spotykana. Teraz wszystko wyparły syntetyki. Kupiłem to od pewnego szkockiego górala, nieszkodliwego, trochę postrzelonego konserwatysty. Myśli bardzo podobnie jak ja, że kultywowanie tradycji to cnota.

-  Z pewnością ma pan rację - Andrew próbował być miły.

- Weźmy na przykład ten dom - ciągnął senator. - Zbudo­wany trzysta lat temu i zachowany w stanie prawie nienaruszo­nym. Solidna robota prawdziwych robotników. Materiałem by­ło prawdziwe drewno i kamień, nie tak, jak to dzisiejsze... - Bystro spojrzał na Blake'a. - Ja się tutaj rozgadałem, a pan po­woli zamarza. Proszę iść tymi schodami na prawo, a potem w pierwsze drzwi na lewo, do mojego pokoju. Sandały znajdzie pan w regale, spodnie także. Przypuszczam, że pańskie są zu­pełnie przemoczone.

-  Też tak sądzę - odparł Blake.

-  W porządku, proszę wziąć z bieliźniarki wszystko, czego pan potrzebuje. Drzwi z pokoju prowadzą do łazienki; nie za­szkodzi panu dobry, gorący prysznic. Ja w tym czasie poproszę, aby Elaine przygotowała nam kawę, i otworzę butelkę brandy...

-  Proszę nie robić sobie kłopotu. - Blake był zaskoczony go­ścinnością gospodarza. - Tak wiele pan dla mnie zrobił...

-  Ależ, o czym my mówimy? Cieszę się, że wpadł pan do nas.

Niosąc ofiarowane mu ubranie, Blake wszedł na piętro do pokoju na lewo. Przez otwarte drzwi wewnątrz połyskiwała biel łazienki. Musiał przyznać, że gorąca kąpiel była wyśmienitym pomysłem.

Odłożył ubranie i wszedł pod prysznic. Odwiązał, własną przemoczoną szatę i zrzucił na podłogę. Zdziwiony spojrzał uważniej na swoje nogi. Był nagi jak jednodniowe pisklę. Zgu­bił spodnie, nie wiedząc jak i gdzie.


3

 

Kiedy zszedł na dół, senator już czekał na niego w pokoju z kominkiem. Siedział w fotelu, na którego oparciu przysiadła ciemnowłosa kobieta.

-  A oto i nasz młody człowiek - senator odezwał się pier­wszy. - Przedstawił mi się pan, ale z przykrością muszę stwier­dzić, że umknęło to mojej uwadze.

-  Nazywam się Andrew Blake.

- Przepraszam za tę nieuwagę. Mój umysł utracił dawną zdolność koncentracji - usprawiedliwił się, - Moja córka Elaine. Moje nazwisko brzmi Chandler Horton. Z paplaniny tego głupca na zewnątrz wie już pan oczywiście, że jestem senato...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin