Łowcy dusz(1).rtf

(778 KB) Pobierz

Jacek Piekara

Łowcy Dusz

Mordimer Madderdin

Zbiór 4

Niewielkie bowiem utrapienia naszego obecnego czasu gotują bezmiar chwały przyszłego wieku dla nas, którzy się wpatrujemy nie w to, co widzialne, lecz w to, co niewidzialne. To, bowiem, co widzialne, przemija, to zaś, co niewidzialne, trwa wiecznie.

św. Paweł, II list do Koryntian

 

Bo są w narodzie moim przewrotni, co splatają sieć jak łowca ptaków, zastawiają sidło, łowią ludzi.

Księga Jeremiasza

 

Łowcy dusz

 

 

Obnażył się, wskoczył na stół, kucnął, nasrał Najjaśniejszemu Panu do patery z owocami i życzył smacznego – powiedział Ritter takim tonem, jakby oznajmiał, że wczoraj była ładna pogoda.

Wpatrywałem się w niego w milczeniu.

– Jesteście pijani – zawyrokowałem wreszcie.

– To fakt. – Ritter wstał z ławy, z trudem udało mu się zachować pion. – Szczerze przyznaję, że jestem pijany! Ale weźcie pod rozwagę, iż ciężko chlubić się trzeźwością, kiedy się chleje od trzech dni!

– Więc zmyśliliście tę historię?

– Piłem – rzekł Ritter z dumą w głosie. – Piję. – Wskazał na kubek. – I będę pił nadal – obiecał z jeszcze większą dumą. – Lecz to, co mówię, to najświętsza prawda. Zobaczycie, jutro całe miasto będzie huczało. Mają go oskarżyć o obrazę zbrodni majestatu.

– Zbrodnię obrazy majestatu – sprostowałem. – Bardzo dowcipnie, zważywszy fakt, że zbrodnia ta ma miejsce wtedy, kiedy majestat uzna, iż został obrażony. To więcej niż proste. Tylko tym razem kara chyba słusznie się należy...

– Ja myślę. – Mój towarzysz roześmiał się tak, że jego kozia bródka zatrzęsła się na wszystkie strony. Wychylił kubek do dna i przełknął głośno trunek. Odbiło mu się. – U cesarza gościło właśnie poselstwo polskiego króla. Wyobrażacie sobie?

Sporo słyszałem wcześniej o Polakach oraz o tym, że w czasie oficjalnych spotkań przywiązywali niezwykłą wręcz wagę do właściwych procedur, etykiety i zachowania stosownej hierarchii. A jeśli uznali, że ktoś ich zlekceważył lub zszargał ich honor, potrafili być naprawdę nieprzyjemni. W końcu któż inny, jak nie król Władysław, kazał żywcem poćwiartować pięć tysięcy gdańskich mieszczan, którzy zbyt późno doszli do wniosku, że niewpuszczenie polskiej armii przez bramy miasta może zostać uznane za zniewagę? Nie sądzę więc, by wydarzenie, w którym uczestniczyło polskie poselstwo, podniosło w jego oczach prestiż Najjaśniejszego Pana.

– Albo go zwolni ze stanowiska i uwięzi – stwierdziłem – albo możemy zapomnieć o traktacie.

– Kanclerza? – Ritter otworzył szeroko oczy. – Nie myślicie chyba...

– I tak źle, i tak niedobrze. – Pokręciłem głową. – Jeśli mu daruje, Polacy uznają, że jest słabym człowiekiem bez honoru, i z raportem utrzymanym w takim właśnie duchu wrócą do swego króla. A wiecie przecież, jak bardzo są nam potrzebni.

– Królestwo trzech mórz... – bąknął Ritter.

– Czort z ich morzami. Ważne, że mają armię, która, chcąc nie chcąc, strzeże naszych wschodnich granic. Natomiast jeśli cesarz każe ukarać kanclerza, narazi się Tettelbachom, Falkenhausenom, Neubacherom i komu tam jeszcze... Ba, nawet areszt domowy z przymusową opieką lekarską może być dla nich za trudny do przełknięcia.

– Nie rozumiem go – pokręcił głową Ritter. – I bardzo mnie to złości!

– Kanclerza czy Najjaśniejszego Pana?

– Pewnie, że kanclerza. – Wzruszył ramionami, jakby dziwiąc się mojej niedomyślności.

– A to czemu?

Wylał do kubka resztę wina z dzbana i smętnie zajrzał do pustego już naczynia. Westchnął. Nagle ktoś rozjazgotał się za jego plecami, zobaczyliśmy wielką kobietę o tłustej, czerwonej twarzy i skołtunionych włosach. Wyciągała za ucho jegomościa przypominającego przerażonego szczurka. To właśnie ta kobieta tak potwornie wrzeszczała, prosząc wszystkie piekielne i boskie siły, by zabrały od niej pijacką zakałę nazywaną ślubnym małżonkiem.

– Z buta ją, z buta! – ożywił się na chwilę Ritter, ale widząc, że mężczyzna ma oczy wybałuszone ze strachu, znowu tylko westchnął. Obrócił się z powrotem do mnie.

– Jako poeta, dramaturg oraz pisarz powinienem znać tajniki duszy ludzkiej i prawa rządzące zachowaniem człowieka. Sami przecież wiecie, że by opisać naturę, trzeba wpierw poznać kierujące nią mechanizmy. Natomiast w tym wypadku... – pokręcił głową – jestem bezradny.

– Tak jak każdy, kto stanie w obliczu szaleństwa – pocieszyłem go.

– Bogu dziękować, że przynajmniej potrafię rozpoznać brzmienie dźwięku strun poruszających kobiece serca – stwierdził nie na temat i jeszcze raz zerknął do dzbana w próżnej nadziei, że naczynie cudownym sposobem zdołało się napełnić. – Postawicie jeszcze kolejkę, panie Madderdin?

– Postawię – westchnąłem. – Bo cóż mam zrobić?

Roześmiał się serdecznie.

– Wiedziałem, że dobry z was człowiek – powiedział, przechylając się w moją stronę. – Ale do kobiet jakoś szczęścia nie macie... – dodał.

– Taki już mój los – odparłem spokojnie. – Cieszę się jednak, że wy macie szczęście za nas dwóch.

– No, to akurat prawda – stwierdził bez zbędnej skromności i pomachał wskazującym palcem prawej dłoni. – Żebyście wiedzieli, jak dobrze być artystą opromienionym sławą oraz szacunkiem...

– A to niby wy jesteście? – przerwałem mu.

– Jakbyście zgadli – roześmiał się ponownie, nie wyczuwając ironii w moim głosie. – Mój blask przyciąga kobiety niczym ćmy. – Zerknął jeszcze raz na dno dzbana. – Mieliście postawić kolejkę – rzekł oskarżycielskim tonem.

Podniosłem się z miejsca i skinąłem na karczmarza.

– Jeszcze raz to samo – rozkazałem, a on uśmiechnął się, ukazując spróchniałe zęby.

Wróciłem do Rittera, który nerwowo bębnił palcami po blacie.

– Jak zacznę, nie mogę przestać – burknął niezadowolony i pokręcił głową. – Cóż zrobić, skoro artystyczna inwencja potrzebuje widać, by napędzać ją zbawiennymi likworami.

– A dużo ostatnio napisaliście pod wpływem tego napędzania? – spytałem złośliwie.

– Na razie poprzestaję na twórczym myśleniu – odparł wyniośle, patrząc gdzieś nad moją głowę, jakby w zbutwiałym, okopconym suficie karczmy chciał odnaleźć muzę. – Ale wierzcie, że rychło zbiorę bogaty plon z zasianych ziaren mego talentu... I zaufajcie, że wtedy – znowu pokiwał palcem – nie zapomnę również o was.

– Serdecznie wam dziękuję – mruknąłem.

– Tak, tak, nikt nie powie, że mistrz Heinz Ritter zapomina o przyjaciołach. Wyobrażacie sobie, jakie będę miał wpływy, kiedy zostanę cesarskim dramaturgiem? A ile kobiet... – Zamyślił się i uśmiechnął do siebie.

– Sądziłem, że nie brakuje wam szczęścia w miłości.

– Kobiet nigdy dość, panie Madderdin – rzekł sentencjonalnie. – Taka już nasza męska natura, która każe nam rzucać nasienie na płodne łona. Bo oto obdarzacie swymi łaskami jasnowłosą młódkę o zgrabnym tyłeczku i niewielkich piersiątkach, a już, niemal w tym samym momencie, marzycie, by spędzić słodką chwilę z dojrzałą czarnulą o nogach niczym greckie kolumny i piersiach przypominających sztormowe fale.

– Czyli z rozbryzgami piany na szczytach? – zapytałem niewinnym tonem.

– Nie znacie się na sztuce. – Zmarszczył brwi, zrozumiawszy, że z niego kpię. – Przenośnia oraz porównanie są środkami artystycznego wyrazu, a autor w tym wypadku puścić wodze fantazji, by słuchaczowi lub czytelnikowi tym wyraźniej zarysować przed oczami obraz, który powstał w jego bogatej imaginacji.

Mogłem sobie kpić z Rittera, niemniej miał zapewne rację. Najpiękniejszy jest przecież ten ląd, który dopiero jawi się na horyzoncie, natomiast najwonniejsze kwiaty rosną w ogrodzie sąsiada. Westchnąłem nad niedostatkami ludzkiego charakteru i pomyślałem: jakież to szczęście, że to, co się tyczy zwykłych ludzi, nie odnosi się do wiernych służebników Pańskich.

Karczmarz wychynął zza zasłony i postawił przed nami dzban z winem.

– Może poleweczki? – zaproponował przymilnie. – Dopiero co zrobiona z kruchutkiego mięseczka, podlana wybornym sosikiem. A do tego podam świeżunio upieczony chlebuś... Życzą sobie panowie?

Spojrzałem bez słowa, uśmiech powoli gasł na jego pucułowatej twarzy.

– No to już nie przeszkadzam – wyszeptał i zniknął za kotarą.

– W sumie bym coś zjadł... – wymruczał Ritter, wlewając wino do kielichów. Ręka mu trochę drżała, lecz nie uronił ani kropli.

Jedzcie a pijcie, bo jutro pomrzemy – powiedziałem ironicznym tonem.

Nie troszczcie się tedy o jutro, albowiem jutrzejszy dzień sam o siebie troskać się będzie – poeta był na tyle przytomny, by odpowiedzieć również cytatem z pisma, i z radości, że udała mu się zręczna riposta, klasnął dłońmi w uda.

Przechyliłem kubek do ust i posmakowałem trunku. Wino było całkiem niezłe jak na swoją cenę i szybko szło do głowy.

Przynajmniej szło Ritterowi, gdyż ja potrzebowałem nieco więcej, by ugasić ponure myśli, które ostatnio rzadko kiedy raczyły mnie odstępować.

– Może pośpiewamy? – zaproponował Ritter, choć głos mu się już trochę plątał. – Znam pewną prowansalską piosnkę...

– Nie – rzekłem stanowczo. – Jestem zbyt trzeźwy na prowansalskie piosnki.

Ritter zakręcił się niespokojnie na krześle, a krzesło niebezpiecznie zaskrzypiało.

– Jakbyśmy się tak przeszli po mieście? – Machinalnie pogładził kozią bródkę.

– Heinz, czy ty wiesz, ile w Akwizgranie kosztują dobre kurwy? – zapytałem, ponieważ wiedziałem, co ma na myśli. – Cena za ich usługi jest odwrotnie proporcjonalna do stanu mojej sakiewki – dodałem.

Przez chwilę rozważał dopiero co usłyszane słowa i wpatrywał się we mnie, przygryzając usta.

– Nie musimy od razu iść na dobre. – Wzruszył ramionami. – Aaa, no chyba że to znaczy, iż nie macie w ogóle pieniędzy?

– Geniusz – potwierdziłem ze sztuczną emfazą. – Czysty geniusz! Jak na to wpadliście?

– Zdecydowanie za dużo wydajecie – stwierdził, celując we mnie wskazującym palcem. – Z całym szacunkiem, panie Madderdin, ale pieniądze coś się was nie trzymają... Powinniście mnie powierzyć pieczę nad wspólną kasą.

– Wspólną? Ha, nie omieszkam skorzystać w przyszłości z tej znakomitej rady – powiedziałem kwaśno gdyż Ritter zaczynał mi działać na nerwy.

Taka ta kasa była wspólna, że ja do niej wkładałem, a on wyjmował. I podobny stan rzeczy tolerowałem w zasadzie tylko z jednego względu. Wiedziałem, że gdyby Heinz miał pieniądze, to nie chowałby ich po kieszeniach, lecz zaprosił waszego uniżonego sługę na solidną popijawę połączoną z innymi atrakcjami. Taką już miał szczodrą naturę, choć szkoda, że nie szła za nią zamożność.

Dramaturg znowu rozlał wino do kubków. Cóż, nie da się ukryć, że piliśmy w szybkim tempie. Ja coraz bardziej wściekły, iż trunek w ogóle na mnie nie działa.

– Zaśpiewałbym wam pieśń o księżniczce Indze, która dawała wszystkim okolicznym pastuchom... Chcecie?

– A co im dawała? – spytałem bez zainteresowania.

– Co miała najlepszego – zaśmiał się Ritter, zakrztusił winem i długo kasłał. Nie poklepałem go po plecach. – Źle poszło – wycharczał wreszcie i otarł lśniące od śliny usta. – No i? – zagadnął po chwili wesołym już tonem, choć nadal ździebko chrypiał. – O Indze? Szybko nauczycie się refrenu...

– Na gwoździe i ciernie! Skąd ja biorę tyle cierpliwości?! – warknąłem.

– Jak tam szło? – Ritter wydawał się nie zwracać na mnie uwagi. – A płeć miała jak śnieg białą, drżała, gdy ją częstowali pałą – zanucił zacinającym się głosem.

– Jeśli to jest prowansalska piosnka, to ja jestem polskim wojewodą – powiedziałem.

– No, ta akurat moja – mruknął i zaczął wybijać rytm palcami po blacie stołu, mamrocząc jednocześnie coś pod nosem.

– Akurat – prychnąłem. – Zostańcie lepiej przy dramatach. – Machnąłem ręką. – I tak nie dorównacie Piedrowi...

– Piedro Usta ze Złota? – spytał, podnosząc oczy. – Znacie go?

– Znam – odparłem, gdyż słynny bard miał kiedyś wobec mnie dług wdzięczności, który udało mu się spłacić z nawiązką.

– Jest tu – rzekł Ritter i zabrzmiało to jak „jesssu”. Był chyba bardziej pijany, niż myślałem. – Robi karierę... – żachnął się. – Wierszokleta... – dodał szyderczo.

– Zazdrość przez was przemawia...

– Eeee tam. – Zamachał ręką tak szybko, że ledwo co zdołałem unieść kielich, o który w innym wypadku niechybnie zawadziłby rękawem. – Wiecie, że stracił oko?

– Coś takiego! – zdumiałem się. – Bandyci? Pojedynek?

– Eee tam – powtórzył. – Konkurencja, nie bandyci.

– Konkurencja?

– Rita. Złotowłosa. Mówi wam to coś?

Mówiło, i to sporo. Ale na razie nie zamierzałem informować o tym Rittera.

– I? – spytałem.

– Wydrapała mu oczy, oko znaczy się. Jedno. Bo napisał o niej balladę, gdzie nazwał ją Ritą Padłocycką. I od tej pory wszyscy tylko tak o niej mówili, a jak przyjeżdżała na występy, śmiali jej się prosto w gębę. Ach, panie Madderdin, kobiety są wielce czułe na punkcie swych wdzięków...

Ucieszyłem się, iż moja dawna intryga dała tak znaczące rezultaty, niemniej trochę mi było żal Pietra usta ze Złota, który stracił oko na skutek pożałowania godnej zapalczywości Rity. No cóż, nikt go do niczego nie zmuszał, a za artystyczną swobodę czasami należało jak widać, płacić wysoką cenę.

– Za Piedra. – Uniosłem kielich. – Żeby mu to ostatnie oko dobrze służyło!

– Za Piedra – podchwycił Ritter, stukając swoim kielichem w mój. Dobrze, iż trochę odsunąłem dłoń, bo ani chybi w innym wypadku rozlałby obie porcje trunku.

 

* * *

Zaproszenie do pałacu zajmowanego przez polskie poselstwo szczerze mnie zdumiało. O moim pobycie w stolicy nie miał pojęcia nawet lokalny oddział Świętego Officjum, chociaż grzeczność nakazywała, bym nawet nie przebywając w sprawach służbowych, zameldował się starszemu Inkwizytorium, którym aktualnie i od lat był Lukas Eichendorff. Na razie jednak nie dopełniłem tej formalności, więc zastanawiałem się, skąd polski poseł – wojewoda Andrzej Zaremba – dowiedział się o pobycie waszego uniżonego sługi w Akwizgranie. No i ciekawe, czegóż ode mnie chciał...

Siedziba zajmowana przez Polaków znajdowała się tuż za katedrą Jezusa Triumfatora, pośrodku pięknego, rozległego ogrodu. Był to dwupiętrowy pałac z wieżą w kształcie kopuły, do wejścia prowadziły białe kolumny i szerokie marmurowe schody. Strażnikom przy bramie pokazałem list z pieczęcią i wtedy służący bez zwłoki zaprowadzili mnie do komnaty, w której urzędował poseł. Wojewoda był wielkim, brzuchatym mężczyzną o długich, siwych wąsiskach i czaszce okolonej wianuszkiem równie siwych włosów. Miał roześmiane niebieskie oczy i mięsiste usta, znamionujące obżartucha oraz smakosza. Z wyglą...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin