Siddons Anne Rivers - Dom nad oceanem(1).pdf

(1670 KB) Pobierz
4979344 UNPDF
Anne Rivers Siddons
DOM NAD
Przełożyła Monika Ruiz
OCEANEM
Rozdział 1
O miejscowości Outer Banks w Północnej Karolinie krąży wiele
opowieści. Wszystkie one mówią o statkach, które w czasie jesien­
nych sztormów tonęły nie opodal tych zdradliwych wybrzeży. Przez
wiele stuleci uzbierała się ich dosyć pokaźna ilość — dlatego też
Banks stało się powszechnie znane jako Cmentarzysko Atlanty­
ku. Większość wraków spoczywa przy Diamentowym Wybrzeżu,
tuż obok Przylądka Hatteras. Pozostałe ponad sto mil wybrzeża
także kryje wiele tajemnic licznych wraków statków i ciał maryna­
rzy. Mity, duchy i zjawy są tu tak samo oczywiste i normalne jak
gęsta, morska mgła. Najlepiej pamiętam legendę opowiedzianą
nam wszystkim — Cecie, Fig, Paulowi Sibleyowi i mnie — przez
Ginger Fowler, kiedy byłam w ostatniej klasie szkoły średniej. Przy­
jechaliśmy wtedy odwiedzić ją w przerwie międzysemestralnej we
wrześniu.
— Podobno kiedy jakiś statek ma zatonąć, słychać coś podob­
nego do śpiewu syren — powiedziała. — Mieszkańcy wybrzeża
twierdzą, że są to nimfy, które w ten sposób wołają żeglarzy. Wiele
osób je słyszało. Kiedy słyszysz ten śpiew, jesteś jak zaczarowany —
idziesz za nim, aż wpadasz w zdradliwe fale morskie. Kilku żegla­
rzom udało się jakoś wyratować i przysięgają, że jest to święta
prawda, a nie legenda.
Siedzieliśmy na werandzie przed domem Fowlerów, położonym
tuż przy plaży w Nag's Head, i obserwowaliśmy zachód słońca nad
Atlantykiem. Ze wszystkich stron otaczały nas wielkie, podniszczo­
ne już wilgocią i wiatrem dwu- i trzypiętrowe kamienice, które okoli­
czni mieszkańcy nazywali osiedlem „Nie umalowanej arystokracji".
7
Była to długa uliczka otoczona dużymi, drewnianymi domami letni­
mi, które zostały wzniesione na początku wieku przez bardzo bogate
rodziny. Początkowo były to jedyne domy w tej okolicy i dlatego mo­
gły górować nad otoczeniem i zawładnąć całą pobliską dziką plażą.
Obecnie jednak otoczone są większymi lub mniejszymi domkami,
chatami rybaków, warsztatami naprawy sprzętu rybackiego. Pomi­
mo to, nawet gdy siedzi się na werandzie lub w ogrodzie, człowiek
nie zdaje sobie w ogóle sprawy z tego mało interesującego otoczenia.
Pozostaje przecież wiatr, słońce, pozorna pustka i bezkresne morze.
Pamiętam, jak poczułam mały frisson, który podobny był do
nocnego powiewu wiatru na opalonym ciele. Dotknęłam dłoni Pau­
la. Odwzajemnił mi uścisk, lecz nie spojrzał na mnie. Z uwagą
patrzył na słodką twarzyczkę Ginger, pięknie opaloną, oświetloną
czerwonymi promieniami zachodzącego za naszymi plecami słońca.
Outer Banks przypomina jesienną krainę stworzoną, zda się,
przez czarnoksiężnika: powietrze jest tak przejrzyste, że na roz­
ległych wydmach widać wszystkie ziarenka piasku, skąpane
w świetle, którego nie da się opisać. Przez ostatnie cztery dni byli­
śmy na plaży od świtu do zmroku. Każda z nas była opalona, lecz
tylko Ginger miała ładny, brązowy kolor skóry. Piegi na jej twarzy
zlały się z opalenizną w jedną całość, a brwi i włosy rozjaśniły się.
W wypłowiałym bawełnianym kostiumie kąpielowym i z tymi jej
chłopięcymi, nieco krzywymi nogami wyglądała jak starożytna
figurka Majów.
Pomyślałam sobie, że idealnie pasuje do tego starego domu
i jeszcze starszego wybrzeża, ale, prawdę mówiąc, jej ojciec kupił tę
posiadłość zaledwie dwa lata wcześniej od jakiejś przedsiębiorczej
wdowy, która miała się przeprowadzić, aczkolwiek niechętnie, do
swych dzieci w Wilmington. Do tej pory Ginger spędzała letnie
wakacje w Gulf Shores, na wybrzeżu w Alabamie, gdzie mieszkała
wraz z rodzicami w małym miasteczku zwanym Fowler (bardzo
odpowiednia nazwa, nieprawdaż?). Była tam fabryka odzieżowa,
młyn i sklep — wszystko to należało do ojca Ginger. Państwo Fowle-
rowie stali się właśnie bardzo bogaci, jak dla nas wprost niewyobra­
żalnie. Pomimo to Ginger pracowała bardzo ciężko, aby nie dać po
sobie poznać, że jest bogata. Udało jej się to znakomicie, przynaj­
mniej w naszym przypadku. Nic nie wiedzieliśmy o jej fortunie aż
do momentu, gdy pojechaliśmy odzwiedzić ją w Outer Banks i po
raz pierwszy zobaczyliśmy jej dom. Nie mieściło się nam w głowie,
że można być tak bogatym. Kiedy Fig zaproponowała Ginger człon­
kostwo w „Tri Omega", dowiedziała się, że ma ona swoje własne
8
konto na sumę pięciu milionów dolarów. Była to suma dla nas nie­
wyobrażalna. Ale ponieważ zwykle nie zwracaliśmy szczególnej
uwagi na to, co mówiła Fig, albo zapomnieliśmy o tym, albo też nie
uwierzyliśmy jej w ogóle. Koniec końców Ginger i tak stała się człon­
kiem „Tri Omega", bo kochaliśmy ją wszyscy. Chyba nikt nie może
jej nienawidzić. Jest tak miła, sympatyczna i słodka, że nie można
oprzeć się jej urokowi.
— Poza tym — stwierdziła zamyślona Cecie — nie wygląda
wcale na rozpuszczoną bogatą panienkę.
W gasnących promieniach słońca Paul uśmiechnął się do Ginger
i powiedział: — Czy słyszałaś kiedy śpiewające syreny, Ginger?
— O Boże! Nie! — odpowiedziała. — Chyba bym umarła. Mam
nadzieję, że nigdy ich nie usłyszę.
— A ja chciałbym posłuchać ich głosu — powiedział, spojrzał
na mnie i ścisnął mi rękę. — Byłoby to najciekawsze doznanie w ca­
łym moim życiu.
Przeszedł mnie dreszcz. Wydawało mi się, że wiatr wiejący
dokoła nas ma określoną wagę i znaczenie, a każdy poruszający się
atom — namacalną budowę i siłę. Byłam w Paulu zakochana na
śmierć, tak mocno, że wydawało mi się, iż w jakiś sposób zależę
od wszystkiego, co mnie otacza, i ulegam jakimś zamierzonym
wpływom.
— Chyba pójdę zrobić herbatę — powiedziała Cecie, spojrza­
wszy najpierw na mnie, potem na Paula. Wstała i powoli poczłapała
do domu. Patrzyłam na nią, dopóki nie zniknęła mi z pola widzenia.
Po raz kolejny pomyślałam sobie, że wygląda jak młody, szczupły
chłopak. Ależ żałowałam wtedy, że nie darzy Paula większą sympa­
tią! Cecie była moją najbliższą przyjaciółką, jedną z dwóch wielkich
miłości w moim życiu. Dlatego chciałam, aby i tę miłość dzieliła ze
mną. Marzyłam, abyśmy w trójkę stanowili zgodną całość. Jednakże
Cecie, która zawsze była powściągliwa w uczuciach i niełatwo się za­
kochiwała, nie zamierzała najwyraźniej oddać swego serca Paulowi
Sibleyowi. Już od pierwszego momentu, gdy się poznali, starała się
być jak najdalej od niego; jeśli nie fizycznie, to przynajmniej emocjo­
nalnie. Gdyby dotyczyło to kogoś innego spośród moich znajomych,
spowodowałoby moją zazdrość, ale w przypadku Cecie wszystko
było jak najbardziej w porządku. Tak naprawdę sama nie wiedzia­
łam, co było między nami, i jakoś nie mogłam nawet z nią o tym
porozmawiać. Ona też nie próbowała poruszać tego tematu. Paul
wiedział, że go nie lubi, ale okazał się na tyle mądry, że tego nie
okazywał. Dlatego też spotykali się niezbyt często.
9
Prawdę mówiąc, ten tydzień we wrześniu był ostatnim okresem,
jaki Cecie zgodziła się spędzić w jego towarzystwie. Ale i tak
nie miało to znaczenia. Tego weekendu bowiem straciłam go dla
nowych pieniędzy Ginger, lecz wiele czasu musiało jeszcze upłynąć,
zanim się o tym dowiedziałam.
Miałam wtedy w szkole kurs poezji współczesnej. Czytaliśmy
między innymi wiersze T.S. Eliota. Najbardziej spodobała mi się
Pieśń miłosna ]. Alfreda Prufrocka. Do dziś pamiętam, jak pani pro­
fesor odczytała nam na głos dwie linijki tego wiersza, wyjątkowo
piękne:
•Nasłuchując, jak syreny śpiewem zwołuję się gdzieś.
Nie sądzę, aby dla mnie zaśpiewały.
Nagle zaczęłam po cichu płakać i wyszłam z sali. Cała zalana
łzami wzruszenia i egzaltacji poszłam do budynku „Tri Omega".
Płakałam i wtedy, gdy po lekcji historii nadeszła Cecie, a za nią Fig
i Ginger, by zaprosić nas na wcześniejszą kolację.
— Kto to był? Yeats? Dylan Thomas? — zapytała Cecie, która
miała kurs poezji współczesnej w poprzednim roku. Dobrze znała
moje humory i skłonność do nagłych wybuchów płaczu. Było to
spowodowane przede wszystkim głęboką miłością do Paula, z której
powodu byłam bezbronna i narażona na wszelkie przeciwności losu
niczym na zarazki szybko przenikające do organizmu człowieka.
Najprzeróżniejsze rzeczy wywoływały we mnie wtedy wzruszenie
i doprowadzały do obfitych łez. Prawdę mówiąc, poezja zawsze
miała na mnie duży wpływ. Cecie i ja często siadywałyśmy razem do
późnego wieczora i czytałyśmy dla siebie — były to najczęściej
piękne, bezpośrednie wiersze z przełomu XIX i XX wieku. Jeśli na­
wet nie płakałyśmy przy tym, to przynajmniej miałyśmy łzy
w oczach. Nigdy nie widziałam Cecie płaczącej głośno, jednakże
w czasie naszej lektury poezji nierzadko była tego bliska.
— Eliot... — zaszlochałam. — O śpiewających syrenach, ale
nie dla niego... Nic nie wiem. Zgłupiałam. Przypomniała mi się
opowieść Ginger w Nag's Head — o tych syrenach i statkach, a wte­
dy... No cóż, myślę, że to po prostu bardzo smutny werset. Smutny,
smutny... Ale takie jest życie. Zawsze tak powinno być, ale nie jest...
To znaczy, kiedy już wiesz, że tak nie będzie...
— Co ty wygadujesz? — zapytała Ginger, marszcząc w osłu­
pieniu brwi. Ona i Fig mieszkały razem z nami w apartamencie,
w którym miałyśmy wspólną łazienkę. Czasami siadywałyśmy rano
10
Zgłoś jeśli naruszono regulamin