Masterton Graham - Żal.rtf

(96 KB) Pobierz
żal

Żal

 

Niebo w dali za Mont St–Michel pociemniało burzowo, a nad wieżami opactwa benedyktyńskiego przecięła je błyskawica. Podmokłe łąki przy Couesnon oddalone o niecałe trzy mile wciąż jeszcze oświetlało przedzierające się przez chmury słońce, wywołując na polach i drzewach grę światła i cienia.

Gerry nigdy nie pojął, jak mógł jej nie zauważyć. W dodatku nie prowadził szybko. Wąska droga sprawiała wrażenie całkowicie pustej, gdy nieoczekiwanie się na niej pojawiła, pedałując na rowerze tuż przed maską.

Usłyszał łoskot przewracającego się roweru, potem głuche uderzenie. Zobaczył żółtą jak pierwiosnek sukienkę, wyrzucone do góry ramię z zegarkiem na ręce. Twarzy nie widział. Wcisnął pedał hamulca tak mocno, że wynajęty citroen wpadł w poślizg i zatrzymał się przednimi kołami na krawędzi pobocza po przeciwnej stronie drogi. Silnik zgasł.

— O Jezu — powiedział głośno. — O Jezu Chryste.

Głęboki oddech unosił jego pierś, drżał gwałtownie, ledwie był w stanie zwolnić klamkę. Wygrzebał się z samochodu i spojrzał za siebie na szosę. Staroświecki rower leżał na boku z rączkami kierownicy zadartymi do góry jak rogi wychudzonej krowy. Dziewczyna dużo dalej, ułożona na boku — żółta impresjonistyczna plama na francuskiej wiejskiej drodze.

Poszedł w jej kierunku, mając wrażenie jakby brnął po kolana w gęstej melasie. Usłyszał grzmot pioruna, trawa wokół ożyła i zaczęła falować.

Zatrzymał się w połowie drogi. Ani jednego pojazdu w zasięgu wzroku. Nie było żadnych świadków tego, co się wydarzyło, wyjąwszy stado biało–czarnych krów; patrzyły na niego beznamiętnie i poruszały żuchwami, przeżuwając trawę.

Na sekundę przemknęło mu przez głowę: a jeśli żyje? Przypuśćmy, że wciąż żyje i zostawię ją tutaj, by umarła?

Ale widział ciemnoczerwoną krew, wypływającą z boku spod jej głowy, i był pewien, że zabił. Odwrócił się więc, wrócił do citroena i wgramolił z powrotem na siedzenie.

Był zatrwożony tym, co robi. Jest zdolny tak po prostu odjechać, potrąciwszy młodą dziewczynę? Ale przecież to nielogiczne, zostać tutaj. Nie miał zamiaru jej zabić. Nie jechał szybko czy nieostrożnie. Wypił butelkę wina St Estephe do lunchu, ale na pewno nie był pijany. Zdarzył się wypadek, zwyczajnie i po prostu. Dlaczego ot tak sobie jechała na rowerze? Dlaczego nie uważała? Przecież musiała widzieć, że nadjeżdża. Tyle samo jej winy, co jego.

Zapalił silnik i wycofał citroena na szosę. W tylnym lusterku zobaczył, że dziewczyna leży wciąż w tej samej pozycji. Wiatr zadarł jej spódniczkę i odsłonił blade szczupłe udo. Bez wątpienia nie żyła. Nie wróci jej życia, oddając się w ręce francuskiej policji.

Wahał się przez moment, dając sobie jeszcze trochę czasu na podjęcie decyzji. Potem zwolnił hamulec ręczny i odjechał powoli — licznik wskazywał piętnaście kilometrów na godzinę — zostawiając dziewczynę za sobą. Przez cały czas patrzył na nią we wstecznym lusterku. Dwieście stóp dalej zatrzymał się. Jej sukienka wznosiła się i opadała jak miotany wiatrem żonkil. Niebo pociemniało jeszcze bardziej, grube krople deszczu upstrzyły przednią szybę citroena.

— Boże, przebacz — powiedział i odjechał na dobre.

 

Wieczorem zadzwonił z St Mało z hotelowego pokoju o ścianach pokrytych tapetą w marmurkowy wzorek do siostry w Connecticut.

— Freddie? Tu Gerry. Dzwonię, żeby po prostu powiedzieć: cześć.

— Gerry? Wróciłeś do Stanów? Tak cię wyraźnie słychać…

— Nie, telefonuję z Francji. Prawdopodobnie nie wrócę przed wrześniem, nawet w październiku, jeśli dalej tak pójdzie. Wyszukaliśmy już trzy fantastyczne hotele i prowadzimy negocjacje w czwartym.

— To wspaniale. A co u ciebie? Właśnie mówiłam Larry’emu, że nie odzywałeś się już całą wieczność.

— Wszystko w porządku, naprawdę dobrze. Tu jest rzeczywiście pięknie. Bardzo mi się podoba.

Podszedł z telefonem do okna i wyjrzał na St Xerxes. Mroczna, skręcająca pod ostrym kątem, wyglądała jak ulica z „Innego mężczyzny”, na którą patrzył z okna hotelu Joseph Cotten, podczas gdy w drzwiach na dole czekał Orson Welles. Widoczne ponad dachami domów światła portu kąpały się w morzu, jarząc się w ciemnościach.

— Mówisz jakoś dziwnie — powiedziała nieoczekiwanie Freddie.

— Dziwnie? W jakim sensie. U mnie wszystko w porządku.

— Gerry… Czy coś się stało? Ale na serio. Mówisz zupełnie jakbyś to nie był ty. No i… nie chciałabym, żeby to zabrzmiało niegrzecznie, ale zwykle wtedy właśnie dzwonisz.

— Jest wspaniale. Nie mogłoby być lepiej. Jak dzieciaki? I co z tym wielkim głupolem, waszym dogiem?

— Fred i Nancy czują się dobrze. Niestety straciliśmy starego George’a. Przejechała go furgonetka pocztowa. Nie zginął od razu, ale musieliśmy go uśpić.

— Tak mi przykro, lubiłem George’a.

Freddie zaczęła z ożywieniem opowiadać o letnim domu, który budowali, ale Gerry wciąż myślał o leżącej na drodze dziewczynie, żółtej sukience, wznoszącej się i opadającej na wietrze, krwi, wyciekającej na asfalt, na trawę…

— Muszę już iść — odezwał się wreszcie. — Niedługo znowu zatelefonuję. I przyślę dzieciakom pocztówki.

— Naprawdę nie nękają cię żadne kłopoty?

— Jakie znowu kłopoty? Wszystko w porządku.

— Może się zakochałeś?

Bardzo delikatnie odłożył słuchawkę. Na ulicy rozmawiało ze sobą dwóch mężczyzn. Widział żarzące się ogniki papierosów. Zobaczył, jak odwracają głowy i niemal natychmiast z cienia wyjechała na rowerze dziewczyna w żółtej sukience w kropki. Gdzieś na górze rozwarło się z hałasem okno, zupełnie jakby otworzyło się w pokoju hotelowym Josepha Cottena, rzucając snop światła na uniesioną twarz Orsona Wellesa. Dziewczyna spojrzała do góry i na ułamek sekundy ich spojrzenia się spotkały. Ładna, pomyślał. A potem odjechała.

Podszedł do sekretarzyka i nalał sobie małą wódkę. Z pokrytej brązowymi liszajami tafli lustra wyjrzał na niego młody mężczyzna o kanciastej twarzy i ostrzyżonych na jeża włosach. Koszula w biało—czerwone paski, szelki. Dwadzieścia pięć lat, najmłodszy wiceprezes, jakiego kiedykolwiek miały TransWestern Hotels, zajmujący się pozyskiwaniem zagranicznych obiektów. Jego wymarzona praca. Uwielbiał hotelowy biznes i Francję. A nade wszystko Francuzów. A teraz zabił Francuzkę i po prostu sobie odjechał.

Tej nocy, leżąc bezsennie w łożu i słuchając żałosnego skrzypienia statków w porcie i klekotu okiennic na wietrze, usiłował zracjonalizować to, co zrobił w Mont St–Michel, jakby rozmyślanie o tym miało mu przynieść rozgrzeszenie. Słyszał łomot uderzającego o samochód ciała. Widział wydętą na wietrze sukienkę, szczupły nadgarstek wyrzuconej do góry ręki, zegarek. Tani pozłacany zegarek z cienkim skórzanym paskiem. Tak mu się wrył w pamięć, że gdyby się skoncentrował dostatecznie mocno, z pewnością przypomniałby sobie jego markę.

Zostawiłem ją tam, na drodze. Mogła jeszcze żyć. Może bym ją uratował, gdybym zawiózł do szpitala. A może ktoś inny jednak ją znalazł i wrócił jej życie. Nigdy się tego nie dowie; to zbyt ryzykowne, by próbować się dowiedzieć.

Wyszeptał niezręczną, dziecinną modlitwę. Miał nadzieję, że dziewczyna w żółtej jak pierwiosnek sukience umarła od razu, nie czując bólu, nie mając świadomości, co się z nią dzieje. Miał nadzieję, że została znaleziona przez ludzi, którzy ją kochali, i że sprawiono jej pogrzeb, na jaki zasługiwała. Z kwiatami, pieśniami i łzami żałości.

W środku nocy był pewien, że słyszy, jak ktoś jedzie na rowerze po St Xerxes.

 

Siedział w ogródku Moulin du Vey, kiedy zauważył przyglądającą mu się dziewczynę. Zerknęła na niego już w momencie, gdy zajmowali miejsca, a teraz patrzyła bez przerwy, nawet nie usiłując ukryć zainteresowania. Obdarzył ją przelotnym uśmiechem, na co Carl zapytał:

— O co ci chodzi?

— O nic. Podziwiałem widoki, to wszystko.

Carl spointował to, obracając się w obie strony na białym plastikowym krześle.

— Aha, już wiem, co miałeś na myśli. Bardzo malowniczy. Trzy drzewa, bok budynku i panienka, na której widok cię świerzbi.

— Zwyczajnie się do mnie uśmiechnęła.

— Powinieneś skorzystać — roześmiał się Carl, usiadł z powrotem prosto i wyciągnął papierosa. — Wiesz, jak cię przezywają dziewczyny z biura? Gerry Prawdziweczek. Ale nie uważam, żebyś był naprawdę dziewicą.

— Odchrzań się. Byłem zaręczony w college’u. A o Françoise zapomniałeś?

— Ach tak, Françoise. Kto by ją zapomniał. Nogi jak wieża Eiffla.

Gerry potrząsnął głową i skoncentrował się na wieprzowinie w sosie musztardowym. Moulin du Vey była jedną z jego ulubionych restauracji w Normandii: stary, pokryty bluszczem młyn z wielką jak stodoła salą restauracyjną i patrzącą na rzekę żwirowaną werandą. Był ciepły, rozleniwiający dzień, a on i Carl zapuścili się aż tutaj w poszukiwaniu wiejskich hoteli, które mogłyby powiększyć bazę sieci Trans Western. Wokół nich fruwały motyle, geranium pochylało się na wietrze.

Tak naprawdę, to jednak dziewczyna pochłonęła całkowicie jego uwagę; zorientował się, że właściwie nie wie, jak smakuje to, co je, ani nie rozumie, o czym mówi Carl. Siedziała w towarzystwie dwojga bardzo eleganckich ludzi w średnim wieku, być może rodziców. Długie blond włosy błyszczały w słońcu jak koszyczki dmuchawca szybujące po powierzchni rzeki. Miała jedną z tych typowo francuskich, niepokojących twarzy, które pociągały Gerry’ego, ponieważ dostrzegał w nich niewielką skazę. Jej oczy były duże, policzki wysoko sklepione, nos krótki i prosty, ale miała lekką wadę zgryzu, nadającą jej wyraz osoby łatwej do zranienia. Nosiła białą bluzkę bez rękawów z haftowanymi klapkami i ze swojego miejsca Gerry widział, że ma pełne piersi. Przypominała mu kogoś w jakiś dziwny sposób, ale nie wiedział kogo.

— Kiedy przejmuje się takie miejsce, zawsze jest kłopot z urealnieniem menu — mówił Carl.

— Tak, wiem.

— Powinno się poszukać żab z ośmioma parami nóg, inaczej hotelowa kuchnia nie sprosta oczekiwaniom. Kłopot polega na tym, że nigdy nie zdołałbyś podskoczyć dostatecznie wysoko, żeby je złapać, gdyby miały po szesnaście nóg.

— Ależ oczywiście. Masz rację.

— Halo, jesteś tutaj? — Carl postukał nożem w kieliszek do wina. — Słyszałeś chociaż jedno słowo z tego, co mówiłem?

— Co? — spytał Gerry. — Przepraszam cię. Nie wiem, co się ze mną do diabła dzieje.

Carl odwrócił się akurat na czas, by przyłapać dziewczynę na przelotnym porozumiewawczym uśmiechu, który posłała Gerry’emu.

— Ja wiem, co się z tobą do diabła dzieje. Pożądanie cię zżera.

 

Po lunchu Carl pojechał do Falaise, gdzie miał spotkanie w sprawie koncesji, a Gerry poszedł na górę, do hotelowego pokoju, by dokończyć w tym czasie pisania raportu. Zasiadł za podniszczonym rokokowym biurkiem naprzeciw otwartego okna i zaczął uderzać w klawisze laptopa, ale po niedługiej chwili przerwał i oparty plecami o krzesło wsłuchiwał się w nieustanny szum rzeki opływającej groblę i szelest liści bluszczu ocierających się o otwarte okiennice.

Zastanawiał się, czy dziewczyna wciąż jest na werandzie i rozmawia z rodzicami. Wstał i wyjrzał na zewnątrz. Siedzieli tam oboje, popijając kawę, ale jej nie było. Miał już zasiąść z powrotem do raportu, gdy w oddali, nad brzegiem rzeki, mignęło mu coś białego. Spacerowała w sadzie, wśród jabłoni, posadzonych niemal na skraju wody, zanurzając ręce w długich pióropuszach traw.

Gerry obserwował ją przez chwilę, a potem nie wahając się dłużej, wyłączył komputer i zamknął go. Zszedł po schodach, minął recepcję Moulin du Vey i wyszedł na zewnątrz wprost w oślepiające słońce. Poszedł po żwirze do stopni prowadzących w dół do sadu.

Kiedy znalazł dziewczynę, stała oparta o drzewo i żuła długą łodygę trawy. Usiłował udawać, że zwyczajnie wyszedł na przechadzkę i natknął się na nią przypadkiem. Pszczoły brzęczały balansując nad dojrzewającymi jabłkami, a słońce rzucało tańczące cienie na jej twarz. Nie wiadomo dlaczego napłynęło jakieś wspomnienie, ale Gerry nie mógł go skonkretyzować. Przystanął w pewnej odległości od niej i patrzył na rzekę.

— Jest pan Amerykaninem? — spytała po chwili.

— Skąd pani wie?

— Słyszałam, jak pan rozmawiał ze znajomym. Poza tym wygląda pan na Amerykanina.

— A już myślałem, że zaczynam wyglądać jak Francuz.

— Och, nie. Francuz nigdy by nie założył takiego garnituru. No i nie gestykuluje pan, kiedy rozmawia.

— Może powinienem wziąć parę lekcji posługiwania się dłońmi przy rozmowie.

— Nie, nie powinien pan. Lubię powściągliwych mężczyzn — uśmiechnęła się.

Podszedł bliżej. Sądząc po gładkości skóry i jędrności piersi, nie miała więcej niż dziewiętnaście, dwadzieścia lat. Słabości wpisanej w lekko uchylone wargi przeczyło spojrzenie: wyzywające, czujne, prowokujące.

Jej oczy miały zadziwiający kolor. Stalowoszare, niemal srebrne, jak powierzchnia jeziora tuż przed nadciągającą potężną burzą. Czuł woń lekkich kwiatowych perfum i przebijający przez nie zapach biskwitów. Kombinacja, jakiej nie wdychał od lat: zapach ciepłej, młodej kobiety.

— Bardzo tu spokojnie, prawda? — zauważył.

— Dla mnie za spokojnie — odparła. — Nie znoszę wsi. Zawsze marzyłam, by mieszkać w którymś z wielkich miast Ameryki.

— Znienawidziłaby je pani. Cały ten hałas i zanieczyszczenie środowiska. No i przestępczość.

— Pan tego nienawidzi?

— Inaczej, jak pani myśli, po co chciałbym pracować we Francji?

Oparta o drzewo, obserwowała go dłuższy czas, uderzając łodygą trawy w wargi.

— Nienawidziłby pan miasta, gdybym tam była z panem?

Nie zabrzmiało to jak proste pytanie. Zadała je tak, że było jak wnętrze zegarka: pełne skomplikowanych dźwigienek i sprężyn, i sekretnych drgnięć.

— Myślę, że byłaby pewna różnica — odpowiedział. — Nigdy zbytnio nie lubiłem Paryża, ale też nigdy nie mieszkałem w nim z kimś, kogo bym kochał.

— Ano właśnie — stwierdziła.

Zaczęła spacerować po sadzie, a on za nią. Do bluzki nosiła bladożółtą płócienną spódnicę; przez prześwietlony słońcem materiał rysował się kusząco zarys jej ud. Na nogach miała sandały ze splecionych rzemyków, zawiązane wokół kostki.

— Na imię mi Marianne — powiedziała, nie odwracając głowy. — Całe swoje życie spędziłam na wsi. Ojciec chce, żebym została słynną wiolonczelistką.

— A ty, kim chcesz być?

Objęła pień jabłonki i okręciła się wokół niego ze śmiechem.

— Ja chcę zostać najwspanialszą prostytutką, jaka kiedykolwiek żyła.

— Niezwykle ambitne — zaśmiał się również.

— Myślisz, że żartuję?

— Myślę, że sobie ze mnie żartujesz.

Wyciągnęła rękę i zerwała jabłko z drzewa.

— Widzisz to jabłko? — spytała, trzymając je na dłoni.— Robimy z nich calvados. — Ugryzła kawałek, a sok zwilżył jej usta. Pogryzła je i przełknęła, potem wzięła go za rękę i przyciągnęła do siebie.

Zdezorientowany, nie wiedział, co się dzieje, a ona uniosła twarz i pocałowała go. Smakowała lepkim sokiem jabłka i śliną. Czuł, jak koniuszek jej języka przesuwa się między jego wargami. Czuł pełne piersi przyciśnięte do materiału koszuli.

Oddał niecierpliwie pocałunek. Twarze mieli wilgotne od pocałunków i jabłkowego soku. Ugryzła go w koniuszek języka, wargi, w plecy wbiła mu paznokcie. Dyszeli oboje, jakby dopiero co tu dobiegli. Nagle przestała go całować i odsunęła od siebie.

— Wiesz, co zrobiliśmy? — zapytała. — Byliśmy jak Adam i Ewa w ogrodach Raju. Nie musimy już teraz udawać, że jesteśmy niewinni.

Cofnęła się dwa czy trzy kroki i obróciła wkoło tak, że żółta spódnica się wydęła. Zatrzymała się patrząc na niego z niemal triumfalnym wyrazem twarzy. Bez słowa uniosła spódnicę i zebrała ją w garść, przytrzymując przy talii. Zobaczył, że ma długie, opalone uda i że nie nosi bielizny. Miedzy szczupłymi udami tworzył się pusty trójkącik, włosy łonowe jaśniały złociście jak włosy na głowie.

— Proszę — powiedziała, odstępując od niego jeszcze parę kroków z wciąż uniesioną spódnicą. — Największa prostytutka, jaka kiedykolwiek żyła. Ile mi zapłacisz?

Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Mówiła na serio? Naprawdę chciała się z nim kochać za pieniądze? Czy zwyczajnie robiła z niego głupka? Rozejrzał się po sadzie. Może to miał być jakiś skomplikowany żart, wymyślony przez Carla, udowadniający, że Gerry Prawdziweczek nie jest jednak taki znowu dziewiczy? Może filmowała go ukryta kamera? Ale dostrzegał tylko drzewa i wysoką trawę, poza tym nie sposób było zobaczyć ich z hotelu, zbyt daleko zapuścili się w głąb sadu.

— Marianne — zaczął.

— Ile myślisz jestem warta? — rzuciła mu wyzwanie. — Tysiąc franków? Dwa tysiące?

— Nie potrafię ustalić ceny.

— Nie chcesz mnie? — Opuściła leciutko spódnicę, choć wciąż było widać jej łono.

Wahał się przez moment. Potem sięgnął do tylnej kieszeni spodni i wyciągnął portfel. Wyjął wszystko, co w nim miał — ponad siedem i pół tysiąca franków — i wręczył jej. Nawet nie spojrzała i przez chwilę obawiał się, że został poddany jakiejś paskudnej próbie charakteru i wypadł źle. Ale potem odpięła pasek w talii i spódnica opadła w wysoką trawę. Rozpięła guziki bluzki i też ją upuściła na ziemię. Nie zatrzymawszy się ani na sekundę zdjęła stanik, a uwolnione piersi zakołysały się miękko — duże, o kremowobiałej skórze i różowych brodawkach.

Naga, tylko w sandałach, podeszła i pocałowała go. Dopóki tego nie zrobiła, wydawało mu się, że coś mu się majaczy, że coś takiego nie może być prawdziwe. Piękne włosy zasłoniły mu twarz, jej zapach niemal go poraził. W sadzie było tak cicho, że słyszał, jak jej sztywniejące brodawki ocierają się o materiał koszuli. W dalszym ciągu nawet nie spojrzała na pieniądze. Rozchyliła mu koszulę i pieściła jego nagą pierś. Rozpięła pasek spodni i ściągnęła je szarpnięciem, a potem wyjęła twardy jak róg nosorożca penis ze spodenek. Potarła go kilkakrotnie, z góry na dół i z powrotem, nabrzmiały i duży w małej dłoni o długich palcach, a na jej nadgarstku został ślad połyskującej wilgoci.

— Szybciej — wyszeptała i położyła się na trawie z rozchylonymi udami i uniesionymi kolanami, wyciągając do niego ramiona. Upuścił pieniądze i rozsypały się po sadzie. Widział dziecinny, marzący uśmiech, okrągłe piersi, bladoróżowe wargi, a ich kształt przypominał mu nadbiegającą falę.

Ukląkł między jej nogami. Objęła go i poprowadziła. Kiedy go przyjęła, wilgotne ciepłe wnętrze sprawiło mu taką przyjemność, że nie był pewien, czy to wytrzyma. Poruszył się, a wtedy schwyciła jego pośladki i nacisnęła, by wszedł tak głęboko, jak zdoła. Kiedy się wycofywał, czuł leciutki powiew wiatru chłodzący soki, którymi go namaściła, i łaskotanie pióropuszy traw na skórze ud.

Kochali się prawie godzinę; ponad ich głowami płynęły gęste białe chmury, a popołudnie przechodziło powoli jak sen. W końcu usiadła i odgarnęła ręką włosy z twarzy. Na jej rzęsach połyskiwało nasienie.

— Muszę iść — powiedziała. — Rodzice będą się zastanawiać, gdzie się podziałam.

— Kiedy cię znowu zobaczę? — spytał.

— Chcesz mnie jeszcze zobaczyć? — Naga, kucając w trawie, zbierała pieniądze, które upuścił. — Taką prostytutkę?

— Nie jesteś prostytutką.

— Cóż, nie — uśmiechnęła się. Podniosła ostatni tysiącfrankowy banknot i wręczyła mu pieniądze. — Po prostu lubię się bawić w udawanie.

Siedział na ziemi i patrzył, jak się ubierała.

— Naprawdę chciałbym cię zobaczyć.

— Więc zobaczysz.

Wrócili razem do Moulin du Vey. Rodzice Marianne siedzieli wciąż na werandzie, rozmawiając z madame la patronne.

— Podejdź i przedstaw się — ponagliła go Marianne.

— Muszę? Twój ojciec patrzy, jakby samym spojrzeniem mógł przewiercić dziurę w sześciocalowej stali.

— Och, nie obawiaj się. Papa jest kochany. Niechętnie poszedł za Marianne do ich stolika.

Papa, maman, chciałabym, żebyście poznali mojego nowego znajomego.

Ojciec Marianne nosił srebrny letni garnitur, miał siwe włosy i starannie przystrzyżoną białą kozią bródkę. Sięgnął do kieszeni na piersi, wyjął etui z nierdzewnej stali, otworzył je i wyciągnął parę okularów bez oprawki.

— Miło mi pana poznać — powiedział ponuro.

— Dziękuję panu. Wspaniałe popołudnie, prawda?

— Bóg nam błogosławi — odparł ojciec Marianne.

Jej matka również miała siwe włosy, a jednak choć dobiegała pięćdziesiątki, była równie atrakcyjna jak córka. Miała na sobie letnią sukienkę z dzianiny w gołębioszarym kolorze i czarny słomkowy kapelusz z szerokim rondem.

— Jakim jest pan człowiekiem? — spytała.

— Ja… pracuję w turystyce. Hotele, restauracje.

— Nie pytałam, co pan robi, ale jakim jest człowiekiem.

Gerry spojrzał ze zdziwieniem na Marianne.

— Przepraszam panią, ale chyba nie rozumiem pani pytania.

— Jest przecież bardzo proste — nalegała. — Czy jest pan na przykład kimś zdolnym oddać życie za kobietę, którą kocha?

Gerry znowu popatrzył na Marianne, szukając jakiejś wskazówki. Czy jej matka naprawdę spodziewała się odpowiedzi? Ale Marianne nie przestawała się do niego uśmiechać, papa wciąż przyglądał mu się przez pozbawione oprawek okulary, zupełnie jakby nie był pewien, czy ma go uderzyć czy ugryźć, a maman czekała nieubłaganie na to, co powie.

— Ja, hm… — Gerry wytarł spocone czoło grzbietem dłoni. — Rozumiem, że to teoretyczne rozważania. Wszystko zależy od okoliczności, jeśli państwo rozumieją, co mam na myśli. Nie tylko zresztą, także od tego, czy się kocha.

— I pan ją kocha? — spytała matka Marianne.

— Dopiero co się poznaliśmy.

— Moja żona nie pytała pana, kiedy się poznaliście — wtrącił się ojciec — tylko czy pan ją kocha.

— Nie mogę tego powiedzieć, proszę pana.

— Skoro tak, być może pańska znajomość z moją córką nie powinna się dalej rozwijać. — Zatrzasnął etui na okulary. — Nie jestem pruderyjny, ale wierzę w honor.

— Proszę pana?

— Czy jest pan również głuchy? Powiedziałem, że powinien się pan trzymać od niej z daleka.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin