Rozdział 1
Ranek, kiedy zacząłem całą zabawę, był miły; śliczny majowy poranek. Co czyniło go miłym, to fakt, że nie zwymiotowałem śniadania, oraz wiewiórka, którą zauważyłem przed salą matematyki.
Usiadłem w rzędzie najbardziej oddalonym od drzwi, tuż przy oknach i zauważyłem wiewiórkę na trawniku. Trawnik w Liceum Placerville jest naprawdę niezły. Nie opieprza się
- podchodzi prosto do budynku i mówi "cześć". Nikt, przynajmniej przez te cztery lata, jakie spędziłem w Liceum Placerville, nie próbował odepchnąć go od gmachu kwietnikami, albo małymi sosenkami, ani żadną z tych sympatycznych pierdółek. Podchodzi wprost do cementowych fundamentów i tam sobie rośnie, czy wam się to podoba, czy nie. To prawda, dwa lata temu, na zebraniu miejskim, jakiś babsztyl zaproponował, żeby miasto wybudowało przed szkołą pawilon, w komplecie do pomnika upamiętniającego chłopaków, którzy chodzili
do Liceum Placerville, a później dali się wykończyć na tej czy innej wojnie. Mój przyjaciel, Joe McKennedy, był przy tym i opowiadał, że reszta nie robiła nic innego, tylko wynajdywała utrudnienia. Żałuję, że mnie przy tym nie było. Z tego co mówił Joe wynikało, że trwała tam niezła szopka. Dwa lata temu. O ile sobie przypominam, mniej więcej w tym czasie zacząłem
wariować
2
A zatem była tam wiewiórka, biegająca po trawie, niecałe dziesięć metrów od miejsca, w którym słuchałem pani Underwood, oprowadzającej nas po podstawach algebry w następstwie koszmarnego sprawdzianu, którego najwyraźniej nie zaliczył nikt poza mną i Tedem Jonesem. Nie spuszczałem z niego oczu, tyle wam powiem. Z wiewióra, nie z Teda.
Pani Underwood napisała na tablicy coś takiego: a = 16. "Panno Cross" powiedziała, odwracając się "Proszę nam powiedzieć, co oznacza to równanie, jeśli łaska".
- Oznacza, że to szesnaście. - odparła Sandra. Tymczasem wiewiórka biegała w tę i z powrotem po trawie, z napuszonym ogonem i czarnymi oczkami, lśniącymi jak ziarnka grubego śrutu. Ładna, tłusta sztuka. Pan Wiewiór z pewnością zjadł więcej śniadań, niż ja ostatnimi czasy, ale ten ranek był tak pogodny i spokojny jak tylko można sobie wymarzyć. Nie miałem dreszczy, nie bolał mnie żołądek. Czułem się świetnie.
- W porządku. - powiedziała pani Underwood - Nieźle. Ale to nie koniec, prawda? Nie. Czy ktoś chciałby bardziej szczegółowo omówić to fascynujące równanie?
Podniosłem rękę, ale ona wywołała Billy'ego Sawyera. - Osiem plus osiem. - burknął.
- Proszę wyjaśnić.
- Znaczy, to może być... - Billy zaczął się wiercić. Powiódł palcami po graffiti wyrżniętym
na blacie ławki SM L DK, GORĄCA SZTUKA, TOMMY '73. - No, jeśli doda się osiem i osiem, to wychodzi...
- Mam ci pożyczyć swój słownik? - zapytała pani Underwood, uśmiechając się ostrzegawczo. Zaczął mnie trochę boleć żołądek, śniadanie poruszyło się odrobinę, więc znów popatrzyłem na wiewiórkę. Uśmiech pani Underwood przypomniał mi o rekinie w "Szczękach".
Carol Granger podniosła rękę. Pani Underwood skinęła głową.
- Czy on nie ma na myśli tego, że osiem plus osiem również spełnia równanie?
- Nie wiem, co on ma na myśli. - odpowiedziała pani Underwood.
Ogólny śmiech.
- Czy może pani rozwiązać to równanie w jakiś inny sposób, panno Granger?
Carol zaczęła mówić, a wtedy odezwał się interkom: "Charles Decker jest proszony do biura. Charles Decker. Dziękuję."
Spojrzałem na panią Underwood, a ona przytaknęła. Mój żołądek zaczął się kurczyć i czuć bardzo staro. Wstałem i wyszedłem z klasy. Kiedy wychodziłem, wiewiórka wciąż podskakiwała radośnie.
Przeszedłem połowę drogi korytarzem, kiedy wydało mi się, że słyszę panią Underwood skradającą się za mną, z podniesionymi rękami wykręconymi w szpony i uśmiechającą się swoim rekinim uśmiechem. Nie potrzebujemy tutaj chłopców takich jak ty... miejsce chłopców takich jak ty jest w Greenmantle... albo w poprawczaku... albo w stanowym szpitalu dla obłąkanych kryminalistów...więc wynoś się! Wynoś się! Wynoś się!
Odwróciłem się, po omacku szukając w tylnej kieszeni klucza hydraulicznego, którego oczywiście nie miałem, a śniadanie przypominało teraz twardą, gorącą kulę w moich wnętrznościach. Ale nie bałem się, nawet jeśli klucza tam nie było.
Naczytałem się za dużo książek.
Rozdział 3
Zatrzymałem się w łazience, żeby się odlać i zjeść kilka krakersów Ritza. Zawsze noszę w torbie krakersy. Kiedy masz kłopoty z żołądkiem, parę krakersów potrafi zdziałać cuda - sto tysięcy ciężarnych kobiet nie może się mylić. Rozmyślałem o Sandrze Cross, której odpowiedź, udzielona w klasie kilka minut temu, nie była zła, ale też nie kończyła sprawy. Myślałem o tym, jak gubiła guziki. Ciągle odpadały jej od bluzek, od spódnic, a kiedy pewnego razu zabrałem ją na szkolną zabawę, odpadł jej guzik od dżinsów i mało brakowało, żeby zgubiła spodnie. Zanim zorientowała się w sytuacji, suwak rozpiął jej się do połowy na kształt litery V, odsłaniając gładkie, białe majtki, co było nawet podniecające. Te majtki były obcisłe, białe i nieskazitelne. Nieskalane. Opinały słodko jej podbrzusze i marszczyły się lekko, kiedy poruszała ciałem w rytm muzyki... do chwili, kiedy zauważyła co się stało i dała nura do łazienki, pozostawiając mnie ze wspomnieniem o Parze Doskonałych Majtek. Sandra była Porządną Dziewczyną i gdybym o tym wcześniej nie wiedział, to teraz nie miałbym już żadnych wątpliwości - wszyscy wiedzą, że Porządne Dziewczyny noszą białe majtki. Żadne nowojorskie świństwa nie mają wstępu do Placerville w stanie Maine.
Ale pan Denver już się zakradał, wypychając Sandrę i jej dziewicze majteczki. Nie możesz powstrzymać własnego umysłu; ten drań podąża tam gdzie chce. Wszystko jedno. Miałem bardzo wiele sympatii dla Sandy, nawet jeśli do końca życia nie miałaby zrozumieć o co chodzi w równaniach kwadratowych. Jeżeli pan Denver i pan Grace podjęli decyzję o wysłaniu mnie do Greenmantle mógłbym już więcej nie zobaczyć Sandy. A to byłoby bardzo kiepsko.
Podniosłem się z kibla, strzepując okruchy krakersów do muszli i spuszczając wodę. Wszystkie licealne toalety są takie same; spłuczki brzmią jak lądowanie Boeinga 747. Zawsze nienawidziłem pociągania za tę rączkę. Masz pewność, że dźwięk spłukiwanej wody jest doskonale słyszalny we wszystkich przyległych klasach, i że wszyscy myślą w tej chwili: "No, kolejny ładunek zrzucony". Zawsze byłem zdania, że człowiek powinien być sam przy czynnościach, które nazywałem lemoniadą i czekoladą, kiedy byłem dzieckiem - moja mama nalegała, żebym tak mówił. Łazienka powinna być intymnym miejscem. Jak konfesjonał. Ale zwodzą cię. Nieustannie cię zwodzą. Nie możesz nawet wysmarkać nosa i utrzymać tego w
sekrecie. Ktoś zawsze się dowie, ktoś zawsze podejrzy. A facetom pokroju pana Denvera i
pana Grace nawet za to płacą.
Ale wtedy drzwi od łazienki zamknęły się już za mną ze skrzypnięciem i znów byłem na korytarzu. Przystanąłem, rozglądając się wokół. Jedynym dźwiękiem, jaki się rozlegał było senne, monotonne brzęczenie, co oznaczało, że znów jest środa, środowy poranek, dziesięć po dziewiątej, wszyscy schwytani na kolejny dzień w cudowną, lepką sieć Matki Edukacji.
Wróciłem do łazienki i wyjąłem ołówek. Zamierzałem napisać na ścianie coś błyskotliwego, na przykład SANDRA CROSS NOSI BIAŁE MAJTKI, ale wtedy uchwyciłem odbicie swojej twarzy w lustrze. Pod oczami, które wydawały się wielkie, białe i zagapione, miałem sine półksiężyce. Nozdrza były rozszerzone i brzydkie. Usta tworzyły skrzywioną, bladą linię.
Napisałem PIEPRZCIE SIĘ, aż ołówek pękł nagle w moich zaciśniętych palcach. Upuściłem go na podłogę i kopnąłem.
Jakiś dźwięk rozległ się za mną. Nie odwróciłem się. Zamknąłem oczy i oddychałem powoli i głęboko, aż odzyskałem panowanie nad sobą. A później poszedłem na górę.
Rozdział 4
Biura administracji Liceum Placerville mieszczą się na trzecim piętrze, razem z salą do nauki własnej, biblioteką i salą nr 300, czyli pokojem maszynopisania. Kiedy przeciśniesz się przez drzwi, wchodząc ze schodów, pierwszą rzeczą jaką słyszysz jest równomierny klekot. Ustaje tylko w momentach, kiedy po dzwonku zmienia się klasa, albo kiedy pani Green ma coś do powiedzenia. Myślę, że zazwyczaj nie mówi zbyt wiele, bo dziewczyny piszące na maszynie rzadko kiedy przerywają. Maszyn jest trzydzieści, ustawiony w bojowym szyku pluton szarych Underwoodów. Oznaczone są numerami, tak, żeby wiadomo było, która należy do ciebie. Dźwięk nigdy nie ustaje, klik - klak, klik - klak, od września do czerwca. Zawsze łączyłem go w myślach z czekaniem w sekretariacie przed gabinetami panów Denvera i Grace, autentycznego duetu pijaczyn. To było trochę tak, jak w tych filmach o dżungli, gdzie bohater i jego pomocnik wdzierają się w głąb najczarniejszej Afryki i bohater mówi: "Czemu wreszcie nie przestaną walić w te przeklęte bębny?", a kiedy przeklęte bębny
w końcu milkną, wbija wzrok w pogrążone w cieniu, szeleszczące tajemniczo liście i stwierdza: "Nie podoba mi się to. Jest za cicho".
Do biura dotarłem trochę spóźniony, więc pan Denver powinien być już gotów mnie przyjąć, ale sekretarka, panna Marble, uśmiechnęła się tylko i powiedziała: "Siadaj Charlie. Pan Denver zaraz będzie do twojej dyspozycji".
Usiadłem zatem z założonymi rękami, za drewnianą barierką, i czekałem, aż pan Denver będzie do mojej dyspozycji. A na sąsiednim krześle nie siedział nikt inny, jak jeden z dobrych kolegów mojego ojca, Al Lathrop. On też rzucał w moją stronę cwane spojrzenia, powiem wam. Na kolanach miał teczkę, a obok leżała sterta wzorcowych podręczników. Nigdy wcześniej nie widziałem go w garniturze. Mój ojciec i on byli parą zapalonych myśliwych; pogromcami przerażających jeleni o zębach jak brzytwy i zabójczych przepiórek. Raz wybrałem się na polowanie z ojcem i Alem, i jeszcze kilkoma innymi kumplami taty. Była to część nigdy nie kończącej się kampanii, prowadzonej przez ojca, Jak Wychować Syna Na Mężczyznę.
- Cześć! - zawołałem i posłałem mu szeroki, fałszywy uśmiech. Po sposobie, w jaki
podskoczył na krześle zorientowałem się, że wiedział już o mnie wszystko.
- Eee, cześć, eee, Charlie. - zerknął szybko na pannę Marble, ale ona zajęta była przeglądaniem listy obecności z panią Venson z naprzeciwka. Żadnej pomocy. Był sam na sam z psychotycznym synem Carla Deckera, kolesiem, który o mało co nie zabił nauczyciela chemii i fizyki.
- Podróż w interesach, co? - zagadnąłem.
- Tak, no właśnie. - wyszczerzył się w uśmiechu najlepiej jak potrafił - Jeżdżę i sprzedaję te stare książki.
- Naprawdę miażdży pan konkurencję, nie? Znów podskoczył.
- No cóż, czasami wygrywasz, czasami przegrywasz, Charlie.
Taaa, to akurat wiedziałem. Nagle nie miałem już ochoty wtykać mu szpilek. Miał
czterdzieści lat, zaczynał łysieć, a pod oczami wisiały mu istne sakwojaże. Jeździł od szkoły
do szkoły Buickiem kombi, wyładowanym podręcznikami, a raz do roku, w listopadzie, wypuszczał się na tygodniowe polowanie z moim starym i jego kumplami, na północ, do okręgu Allagash. Jednego roku wybrałem się wraz z nimi. Miałem dziewięć lat, obudziłem się
w nocy, a oni byli pijani i przestraszyli mnie. I to wszystko. Lecz ten człowiek nie był potworem. Był zwykłym czterdziestolatkiem - łysiejącym i starającym się zarobić kilka dolców. A jeśli nawet słyszałem jak mówił, że mógłby zamordować swoją żonę, to było tylko gadanie. Ostatecznie to ja byłem tutaj tym, który miał krew na rękach.
Ale nie podobał mi się sposób, w jaki jego oczy strzelały dookoła, i przez chwilę, tylko przez chwilę, gotów byłem ścisnąć dłońmi jego tchawicę, szarpnięciem obrócić jego twarz w swoją stronę i wrzasnąć wprost w nią: "Ty i mój ojciec, i wszyscy wasi przyjaciele powinniście być tutaj ze mną, wszyscy powinniście iść wraz ze mną do Greenmantle, bo wszyscy w tym tkwicie, wszyscy w tym tkwicie, wszyscy jesteście w to zamieszani!"
Zamiast tego siedziałem, patrzyłem jak się poci i rozmyślałem o dawnych czasach. Rozdział 5
Przebudziłem się, wyrywając z koszmaru, jaki nie śnił mi się od bardzo dawna; sen, w którym znajdowałem się w jakiejś ciemnej, ślepej alejce, a coś polowało na mnie, jakiś zgarbiony potwór, który posuwał się w moją stronę, szurając... potwór, którego widok doprowadziłby mnie do szaleństwa. Zły sen. Nie męczył mnie, odkąd byłem małym dzieckiem, a teraz byłem już duży. Miałem dziewięć lat.
W pierwszej chwili nie miałem pojęcia gdzie jestem, oprócz pewności, że nie jest to moja sypialnia. Wydawała się zbyt mała i pachniała zupełnie inaczej. Byłem zmarznięty, zdrętwiały i okropnie chciało mi się sikać.
Wybuch ostrego śmiechu sprawił, że poderwałem się na łóżku - tyle tylko, że to nie było
łóżko, lecz śpiwór.
- No więc ona jest pieprzoną brzydulą. - rozległ się głos Ala Lathropa zza brezentowej
ściany - Z tym, że kluczowym słowem jest tutaj pieprzoną.
Kemping. Byłem na kempingu z tatą i jego kolegami. Wcale nie chciałem jechać.
- Taak, ale jak zamierzasz to rozwiązać, Al? Tylko to chciałbym wiedzieć. - To był Scotty
Norwiss, jeszcze jeden przyjaciel taty. Jego głos był niewyraźny i zamazany, i znów poczułem strach. Byli pijani.
- Po prostu zgaszę światło i będę udawał, że jestem z żoną Carla Deckera. - Ponownie ryknęli śmiechem, co spowodowało, że znów skuliłem się w swoim śpiworze. O Boże, musiałem się odlać, wysiusiać, zrobić lemoniadę, nazwijcie to jak chcecie. Ale nie chciałem wychodzić na zewnątrz, kiedy oni tam siedzieli, pijąc i rozmawiając.
Odwróciłem się w stronę ścianki namiotu i stwierdziłem, ze mogę ich zobaczyć. Siedzieli pomiędzy namiotem a ogniskiem, a ich cienie, wydłużone i przypominające Obcych, padały
na brezentową ściankę. To było jak oglądanie pokazu latarni magicznej. Widziałem cień
butelki, podawanej z cienia jednej ręki do drugiej.
- Wiesz co bym zrobił, gdybym przyłapał cię z moją żoną? - Zapytał Ala mój ojciec.
- Pewnie zapytałbyś, czy przypadkiem nie potrzebuję pomocy. - odparł Al i znów wszyscy zaczęli zrywać boki ze śmiechu. Na ściance namiotu wydłużone cienie ich głów podskakiwały w górę i w dół, w przód i w tył, w jakimś owadzim podnieceniu. W ogóle nie wyglądali jak ludzie. Wyglądali jak gromada gadających modliszek i bałem się ich.
- Nie, serio. - powiedział mój ojciec - Serio. Wiesz, co bym zrobił, gdybym przyłapał
kogokolwiek z moją żoną?
- Co, Carl? - to był Randy Earl.
- Widzicie to?
Nowy cień padł na brezent. Nóż myśliwski mojego taty, ten sam, który później widziałem w jego rękach, kiedy patroszył nim jelenia; mięśnie przedramienia napęczniały, kiedy wbijał nóż
w brzuch jelenia aż po rękojeść, a później poderwał go w górę, pozwalając zielonym, parującym wnętrznościom wylać się na dywan z igieł sosnowych i mchu. Światło ogniska i
kąt nachylenia namiotu zmieniły nóż myśliwski we włócznię.
- Widzicie tego sukinsyna? Złapię faceta z moją żoną, to błyskawicznie obrócę go na plecy
i odetnę mu tym interes.
- Będzie szczał na siedząco do końca swoich dni, co nie, Carl? - to odezwał się Hubie Levesque, nasz przewodnik. Przycisnąłem kolana do piersi i objąłem je. Nigdy w życiu nie musiałem tak bardzo skorzystać z łazienki, nigdy w całym swoim życiu, ani kiedyś, ani później.
- Masz cholerną rację. - odrzekł Carl Decker, mój wspaniały Ojciec.
- A sso byś zrobił z kobietą w takim razie? - zapytał Al Lathrop. Był bardzo pijany. Mogłem nawet odróżnić jego cień. Kołysał się w przód i w tył, jakby siedział w łódce, a nie na kłodzie przy ognisku. - To chssiałbym wiedzieć. Co zrobiłbyś z kobietą, która wpucz... wpuszcza kogoś tylnymi drzwiami, hmm?
Nóż myśliwski przemieniony we włócznię poruszył się powoli. Mój ojciec powiedział:
- Czirokezi rozcinali im nosy. Cel był taki, żeby wyciąć im cipę na twarzy, po to, aby wszyscy w plemieniu od razu mogli zobaczyć, która część ciała sprowadziła na nie kłopoty.
Moje dłonie zsunęły się z kolan i powędrowały do krocza. Ścisnąłem jądra i obserwowałem poruszający się cień noża. W brzuchu czułem okropne skurcze, jeżeli nie pośpieszę się z wyjściem, to zleję się do śpiwora.
- Rozcinali nosy, tak? - powiedział Randy - To całkiem, cholera, nieźle. Gdyby nadal robiło
się takie rzeczy, połowa kobiet w Placerville chodziłaby ze szparami na górze i na dole.
- Nie moja żona. - odparł ojciec bardzo cichym i kompletnie trzeźwym głosem. Śmiech wywołany żartem Randy'ego urwał się w połowie.
- Nie, oczywiście że nie, Carl. - Randy był zakłopotany. - A, niech to szlag. Napijmy się. Cień mojego taty przechylił butelkę.
- Ja tam nie przecinałbym jej nosa. - oświadczył Al Lathrop. - Od razu upieprzyłbym jej ten
kłamliwy łeb.
- No i proszę bardzo. - odrzekł Hubie. - I za to się napiję.
Dłużej już nie mogłem. Wyśliznąłem się ze śpiwora i poczułem ukąszenia zimnego, październikowego powietrza na ciele, które było nagie, nie licząc pary szortów. Mój siusiak skurczył się tak, jakby chciał schować się wewnątrz mnie. I tylko jedna rzecz kołatała mi się
po głowie - wciąż częściowo spałem, tak mi się zdaje, cała ta rozmowa wydawała się snem, może nawet kontynuacją owego koszmaru o skradającym się potworze w alejce - to, że kiedy byłem mniejszy, przychodziłem do łóżka mamy, po tym, jak tata założył już mundur i pojechał do pracy, do Portland i spałem przy niej jakąś godzinkę, aż do śniadania.
Ciemność, lęk, odblask ognia, cienie w kształcie modliszek. Nie chciałem być w tych lasach, siedemdziesiąt mil od najbliższego miasta, z pijanymi mężczyznami. Chciałem do mamy.
Odchyliłem klapę namiotu i wyszedłem na zewnątrz, a tata odwrócił się w moją stronę. W ręce nadal trzymał nóż. Patrzył na mnie, a ja patrzyłem na niego. Nigdy nie zapomniałem widoku mego ojca z rudawą szczeciną na twarzy i czapką myśliwską przekrzywioną na głowie, i widoku noża myśliwskiego w jego dłoni. Rozmowa nagle ucichła. Być może zastanawiali się, ile z niej usłyszałem. Być może nawet było im trochę wstyd.
- Czego chcesz, do diabła? - spytał mnie ojciec, chowając nóż.
- Daj mu się napić Carl! - zawołał Randy i rozległ się ryk śmiechu. Al śmiał się tak bardzo,
że aż się przewrócił. Był kompletnie urżnięty. Powiedziałem, że muszę się wysikać.
- No więc zrób to, na litość boską. - odparł tata.
Poszedłem w krzaki i spróbowałem się odlać. Przez długi czas nic nie chciało lecieć. Czułem się, jakbym w dole brzucha miał miękką, gorącą kulę ołowiu. Nie widziałem niczego, poza swoim penisem wielkości małego palca - chłód spowodował, że naprawdę się skurczył. Wreszcie poleciało, potężny, parujący strumień, a kiedy już wysikałem się do ostatka, wróciłem do namiotu i wsunąłem się z powrotem do śpiwora. Żaden z siedzących przy ognisku nawet na mnie nie spojrzał. Rozmawiali o wojnie. Każdy z nich był na wojnie.
Mój tata ustrzelił jelenia trzy dni później, ostatniego dnia wyprawy. Byłem przy tym. Trafił
go perfekcyjnie, w mięśnie pomiędzy szyją, a barkiem. Kozioł bezwładnie osunął się na ziemię, cały jego wdzięk zniknął.
Podeszliśmy do jelenia. Mój ojciec uśmiechał się, szczęśliwy. Wyciągnął nóż z pochwy. Wiedziałem, co za chwilę się wydarzy, wiedziałem, ze zrobi mi się niedobrze i nie mogłem
nic na to poradzić. Ojciec oparł stopę o bok jelenia, odciągnął jedną z jego nóg w tył i wepchnął nóż. Jedno szybkie cięcie w górę i wnętrzności wypłynęły na leśną ściółkę, a ja odwróciłem się i wyrzygałem śniadanie.
Kiedy obróciłem się z powrotem, tata patrzył na mnie. Nigdy nic nie powiedział, ale mogłem wyczytać pogardę i rozczarowanie w jego oczach. Widywałem to dostatecznie często. Ja również nigdy nic nie powiedziałem. Ale gdybym zdołał się odezwać, chciałbym oświadczyć: To nie to co myślisz.
To był pierwszy i ostatni raz, kiedy wybrałem się na polowanie ze swoim tatą.
Rozdział 6
Al Lathrop wciąż grzebał w swoich próbkach podręczników, udając że jest zbyt zajęty, żeby
ze mną rozmawiać, kiedy interkom na biurku panny Marble zabrzęczał, a ona uśmiechnęła się
do mnie, jakbyśmy dzielili wielki i intymny sekret.
- Możesz już wejść, Charlie. Wstałem.
- Sprzedaj te podręczniki, Al.
Posłał mi szybki, nerwowy i nieszczery uśmiech.
- Na pewno... eee... spróbuję, Charlie.
Przeszedłem przez zrobioną z listewek bramkę, mijając duży sejf wpuszczony w ścianę z prawej strony i zabałaganione biurko panny Marble z lewej. Na wprost były drzwi z szybą z mrożonego szkła. THOMAS DENVER, DYREKTOR, głosił napis na szkle. Wszedłem do środka.
Pan Denver przeglądał Sygnałówkę, szkolnego szmatławca. Był wysokim, trupiobladym mężczyzną, podobnym trochę do Johna Carradine'a, łysym i chudym. Jego ręce były długie i kościste. Krawat miał rozluźniony, a górny guzik koszuli odpięty. Skóra na jego gardle wyglądała na zwiotczałą i podrażnioną od golenia.
- Siadaj, Charlie.
Usiadłem i założyłem ręce. Jestem prawdziwym specjalistą od zakładania rąk. To sztuczka, którą podłapałem od mojego ojca. Przez okno za plecami pana Denvera mogłem dojrzeć trawnik, ale nie to, w jak nieustraszony sposób rósł sobie tuż pod budynkiem. Byłem za wysoko, a szkoda. To mogłoby być uspokajające, tak jak lampka nocna, kiedy jesteś mały.
...
Erysipelas