Stephen King - Rage.doc

(486 KB) Pobierz

 

Rozdział 1

 

 

 

Ranek,  kiedy  zacząłem  całą  zabawę,  był  miły;  śliczny  majowy  poranek.  Co  czyniło  go miłym,  to  fakt, że nie zwymiotowałem śniadania, oraz wiewiórka, którą zauważyłem przed salą matematyki.

 

Usiadłem  w  rzędzie  najbardziej  oddalonym  od  drzwi,  tuż  przy  oknach  i  zauważyłem wiewiórkę na trawniku. Trawnik w Liceum Placerville jest naprawdę niezły. Nie opieprza się

- podchodzi prosto do budynku i mówi "cześć". Nikt, przynajmniej przez te cztery lata, jakie spędziłem w Liceum Placerville, nie próbował odepchnąć go od gmachu kwietnikami, albo małymi   sosenkami,   ani   żadną   z   tych   sympatycznych   pierdółek.   Podchodzi   wprost   do cementowych fundamentów i tam sobie rośnie, czy wam się to podoba, czy nie. To prawda, dwa lata temu, na zebraniu miejskim, jakiś babsztyl zaproponował, żeby miasto wybudowało przed szkołą pawilon, w komplecie do pomnika upamiętniającego chłopaków, którzy chodzili

do Liceum Placerville, a później dali się wykończyć na tej czy innej wojnie. Mój przyjaciel, Joe McKennedy, był przy tym i opowiadał, że reszta nie robiła nic innego, tylko wynajdywała utrudnienia. Żałuję, że mnie przy tym nie było. Z tego co mówił Joe wynikało, że trwała tam niezła szopka. Dwa lata temu. O ile sobie przypominam, mniej więcej w tym czasie zacząłem

wariować

 

 

2

 

 

A zatem była tam wiewiórka, biegająca po trawie, niecałe dziesięć metrów od miejsca, w którym   słuchałem   pani   Underwood,   oprowadzającej   nas   po   podstawach   algebry   w następstwie  koszmarnego   sprawdzianu,  którego  najwyraźniej  nie  zaliczył  nikt  poza  mną  i Tedem Jonesem. Nie spuszczałem z niego oczu, tyle wam powiem. Z wiewióra, nie z Teda.

 

Pani  Underwood  napisała  na  tablicy  coś  takiego:  a  =  16.  "Panno  Cross"  powiedziała, odwracając się "Proszę nam powiedzieć, co oznacza to równanie, jeśli łaska".

-  Oznacza,  że  to  szesnaście.  -  odparła  Sandra.  Tymczasem  wiewiórka  biegała  w  tę  i  z powrotem  po  trawie,  z  napuszonym  ogonem  i  czarnymi  oczkami,  lśniącymi  jak  ziarnka grubego  śrutu.  Ładna,  tłusta  sztuka.  Pan  Wiewiór  z  pewnością  zjadł  więcej  śniadań,  niż  ja ostatnimi czasy, ale ten ranek był tak pogodny i spokojny jak tylko można sobie wymarzyć. Nie miałem dreszczy, nie bolał mnie żołądek. Czułem się świetnie.

- W porządku. - powiedziała pani Underwood - Nieźle. Ale to nie koniec, prawda? Nie. Czy ktoś chciałby bardziej szczegółowo omówić to fascynujące równanie?

Podniosłem rękę, ale ona wywołała Billy'ego Sawyera.  - Osiem plus osiem. - burknął.

- Proszę wyjaśnić.

- Znaczy, to może być... - Billy zaczął się wiercić. Powiódł palcami po graffiti wyrżniętym

na blacie ławki SM L DK, GORĄCA SZTUKA, TOMMY '73. - No, jeśli doda się osiem i osiem, to wychodzi...

-   Mam   ci   pożyczyć   swój   słownik?   -   zapytała   pani   Underwood,   uśmiechając   się ostrzegawczo.  Zaczął  mnie  trochę  boleć  żołądek,  śniadanie  poruszyło  się  odrobinę,  więc znów  popatrzyłem  na  wiewiórkę.  Uśmiech  pani  Underwood  przypomniał  mi  o  rekinie  w "Szczękach".

Carol Granger podniosła rękę. Pani Underwood skinęła głową.

- Czy on nie ma na myśli tego, że osiem plus osiem również spełnia równanie?

 

- Nie wiem, co on ma na myśli. - odpowiedziała pani Underwood.

Ogólny śmiech.

- Czy może pani rozwiązać to równanie w jakiś inny sposób, panno Granger?

Carol  zaczęła  mówić,  a  wtedy  odezwał  się  interkom:  "Charles  Decker  jest  proszony  do biura. Charles Decker. Dziękuję."

Spojrzałem na panią Underwood, a ona przytaknęła. Mój żołądek zaczął się kurczyć i czuć bardzo   staro.   Wstałem   i   wyszedłem   z   klasy.   Kiedy   wychodziłem,   wiewiórka   wciąż podskakiwała radośnie.

Przeszedłem  połowę  drogi  korytarzem,  kiedy  wydało  mi  się,  że  słyszę  panią  Underwood skradającą  się  za  mną,  z  podniesionymi  rękami  wykręconymi  w  szpony  i  uśmiechającą  się swoim rekinim uśmiechem. Nie potrzebujemy tutaj chłopców takich jak ty... miejsce chłopców takich  jak  ty  jest  w  Greenmantle...  albo  w  poprawczaku...  albo  w  stanowym  szpitalu  dla obłąkanych kryminalistów...więc wynoś się! Wynoś się! Wynoś się!

Odwróciłem  się,  po  omacku  szukając  w  tylnej  kieszeni  klucza  hydraulicznego,  którego oczywiście  nie  miałem,  a  śniadanie  przypominało  teraz  twardą,  gorącą  kulę  w  moich wnętrznościach. Ale nie bałem się, nawet jeśli klucza tam nie było.

Naczytałem się za dużo książek.

 

Rozdział 3

 

Zatrzymałem się w łazience, żeby się odlać i zjeść kilka krakersów Ritza. Zawsze noszę w torbie krakersy. Kiedy masz kłopoty z żołądkiem, parę krakersów potrafi zdziałać cuda - sto tysięcy   ciężarnych   kobiet   nie   może   się   mylić.   Rozmyślałem   o   Sandrze   Cross,   której odpowiedź, udzielona w klasie kilka minut temu, nie była zła, ale też nie kończyła sprawy. Myślałem  o  tym,  jak  gubiła  guziki.  Ciągle  odpadały  jej  od  bluzek,  od  spódnic,  a  kiedy pewnego razu zabrałem ją na szkolną zabawę, odpadł jej guzik od dżinsów i mało brakowało, żeby zgubiła spodnie. Zanim zorientowała się w sytuacji, suwak rozpiął jej się do połowy na kształt litery V, odsłaniając gładkie, białe majtki, co było nawet podniecające. Te majtki były obcisłe,  białe  i  nieskazitelne.  Nieskalane.  Opinały  słodko  jej  podbrzusze  i  marszczyły  się lekko, kiedy poruszała ciałem w rytm muzyki... do chwili, kiedy zauważyła co się stało i dała nura do łazienki, pozostawiając mnie ze wspomnieniem o Parze Doskonałych Majtek. Sandra była Porządną Dziewczyną i gdybym o tym wcześniej nie wiedział, to teraz nie miałbym już żadnych wątpliwości - wszyscy wiedzą, że Porządne Dziewczyny noszą białe majtki. Żadne nowojorskie świństwa nie mają wstępu do Placerville w stanie Maine.

Ale pan Denver już się zakradał, wypychając Sandrę i jej dziewicze majteczki. Nie możesz powstrzymać  własnego  umysłu;  ten  drań  podąża  tam  gdzie  chce.  Wszystko  jedno.  Miałem bardzo  wiele  sympatii  dla  Sandy,  nawet  jeśli  do  końca  życia  nie  miałaby  zrozumieć  o  co chodzi  w  równaniach  kwadratowych.  Jeżeli  pan  Denver  i  pan  Grace  podjęli  decyzję  o wysłaniu mnie do Greenmantle mógłbym już więcej nie zobaczyć Sandy. A to byłoby bardzo kiepsko.

Podniosłem  się  z  kibla,  strzepując  okruchy  krakersów  do  muszli  i  spuszczając  wodę. Wszystkie licealne toalety są takie same; spłuczki brzmią jak lądowanie Boeinga 747. Zawsze nienawidziłem  pociągania  za  tę  rączkę.  Masz  pewność,  że  dźwięk  spłukiwanej  wody  jest doskonale  słyszalny  we  wszystkich  przyległych  klasach,  i  że  wszyscy  myślą  w  tej  chwili: "No, kolejny ładunek zrzucony". Zawsze byłem zdania, że człowiek powinien być sam przy czynnościach, które nazywałem lemoniadą i czekoladą, kiedy byłem dzieckiem - moja mama nalegała, żebym tak mówił. Łazienka powinna być intymnym miejscem. Jak konfesjonał. Ale zwodzą cię. Nieustannie cię zwodzą. Nie możesz nawet wysmarkać nosa i utrzymać tego w

 

sekrecie. Ktoś zawsze się dowie, ktoś zawsze podejrzy. A facetom pokroju pana Denvera i

pana Grace nawet za to płacą.

Ale wtedy drzwi od łazienki zamknęły się już za mną ze skrzypnięciem i znów byłem na korytarzu.  Przystanąłem,  rozglądając  się wokół. Jedynym dźwiękiem, jaki się rozlegał było senne, monotonne brzęczenie, co oznaczało, że znów jest środa, środowy poranek, dziesięć po dziewiątej, wszyscy schwytani na kolejny dzień w cudowną, lepką sieć Matki Edukacji.

 

Wróciłem              do              łazienki              i              wyjąłem              ołówek.              Zamierzałem              napisać              na              ścianie              coś błyskotliwego,   na   przykład   SANDRA   CROSS   NOSI   BIAŁE   MAJTKI,   ale   wtedy uchwyciłem odbicie swojej twarzy w lustrze. Pod oczami, które wydawały się wielkie, białe i zagapione,  miałem  sine  półksiężyce.  Nozdrza  były  rozszerzone  i  brzydkie.  Usta  tworzyły skrzywioną, bladą linię.

Napisałem   PIEPRZCIE   SIĘ,   aż   ołówek   pękł   nagle   w   moich   zaciśniętych   palcach. Upuściłem go na podłogę i kopnąłem.

Jakiś  dźwięk  rozległ  się  za  mną.  Nie  odwróciłem  się.  Zamknąłem  oczy  i  oddychałem powoli i głęboko, aż odzyskałem panowanie nad sobą. A później poszedłem na górę.

 

Rozdział 4

 

Biura  administracji  Liceum  Placerville  mieszczą  się  na  trzecim  piętrze,  razem  z  salą  do nauki własnej, biblioteką i salą nr 300, czyli pokojem maszynopisania. Kiedy przeciśniesz się przez drzwi, wchodząc ze schodów, pierwszą rzeczą jaką słyszysz jest równomierny klekot. Ustaje tylko w momentach, kiedy po dzwonku zmienia się klasa, albo kiedy pani Green ma coś  do  powiedzenia.  Myślę,  że  zazwyczaj  nie  mówi  zbyt  wiele,  bo  dziewczyny  piszące  na maszynie  rzadko  kiedy  przerywają.  Maszyn  jest  trzydzieści,  ustawiony  w  bojowym  szyku pluton  szarych  Underwoodów.  Oznaczone  są  numerami,  tak,  żeby  wiadomo  było,  która należy do ciebie. Dźwięk nigdy nie ustaje, klik - klak, klik - klak, od września do czerwca. Zawsze  łączyłem  go  w  myślach  z  czekaniem  w  sekretariacie  przed  gabinetami  panów Denvera  i  Grace,  autentycznego  duetu  pijaczyn.  To  było  trochę  tak,  jak  w  tych  filmach  o dżungli, gdzie bohater i jego pomocnik wdzierają się w głąb najczarniejszej Afryki i bohater mówi: "Czemu wreszcie nie przestaną walić w te przeklęte bębny?", a kiedy przeklęte bębny

w  końcu  milkną,  wbija  wzrok  w  pogrążone  w  cieniu,  szeleszczące  tajemniczo  liście  i stwierdza: "Nie podoba mi się to. Jest za cicho".

 

Do  biura  dotarłem  trochę  spóźniony,  więc  pan  Denver  powinien  być  już  gotów  mnie przyjąć, ale sekretarka, panna Marble, uśmiechnęła się tylko i powiedziała: "Siadaj Charlie. Pan Denver zaraz będzie do twojej dyspozycji".

 

Usiadłem zatem z  założonymi  rękami,  za  drewnianą  barierką,  i  czekałem,  aż  pan  Denver będzie do mojej dyspozycji. A na sąsiednim krześle nie siedział nikt inny, jak jeden z dobrych kolegów  mojego  ojca,  Al  Lathrop.  On  też  rzucał  w moją  stronę  cwane  spojrzenia,  powiem wam.  Na  kolanach  miał  teczkę,  a  obok  leżała  sterta  wzorcowych  podręczników.  Nigdy wcześniej nie widziałem go w garniturze. Mój ojciec i on byli parą zapalonych myśliwych; pogromcami  przerażających  jeleni  o  zębach  jak  brzytwy  i  zabójczych  przepiórek.  Raz wybrałem się na polowanie z ojcem i Alem, i jeszcze kilkoma innymi kumplami taty. Była to część  nigdy  nie  kończącej  się  kampanii,  prowadzonej  przez  ojca,  Jak  Wychować  Syna  Na Mężczyznę.

 

-  Cześć!  -  zawołałem  i  posłałem  mu  szeroki,  fałszywy  uśmiech.  Po  sposobie,  w  jaki

podskoczył na krześle zorientowałem się, że wiedział już o mnie wszystko.

-  Eee,  cześć,  eee,  Charlie.  -  zerknął  szybko  na  pannę  Marble,  ale  ona  zajęta  była przeglądaniem listy  obecności  z  panią  Venson  z  naprzeciwka. Żadnej  pomocy.  Był  sam na sam z psychotycznym synem Carla Deckera, kolesiem, który o mało co nie zabił nauczyciela chemii i fizyki.

- Podróż w interesach, co? - zagadnąłem.

- Tak, no właśnie. - wyszczerzył się w uśmiechu najlepiej jak potrafił - Jeżdżę i sprzedaję te stare książki.

- Naprawdę miażdży pan konkurencję, nie? Znów podskoczył.

- No cóż, czasami wygrywasz, czasami przegrywasz, Charlie.

Taaa,  to  akurat  wiedziałem.  Nagle  nie  miałem  już  ochoty  wtykać  mu  szpilek.  Miał

czterdzieści lat, zaczynał łysieć, a pod oczami wisiały mu istne sakwojaże. Jeździł od szkoły

do  szkoły  Buickiem  kombi,  wyładowanym  podręcznikami,  a  raz  do  roku,  w  listopadzie, wypuszczał  się  na  tygodniowe  polowanie  z  moim  starym  i  jego  kumplami,  na  północ,  do okręgu Allagash. Jednego roku wybrałem się wraz z nimi. Miałem dziewięć lat, obudziłem się

w  nocy,  a  oni  byli  pijani  i  przestraszyli  mnie.  I  to  wszystko.  Lecz  ten  człowiek  nie  był potworem.  Był  zwykłym  czterdziestolatkiem  -  łysiejącym  i  starającym  się  zarobić  kilka dolców. A jeśli nawet słyszałem jak mówił, że mógłby zamordować swoją żonę, to było tylko gadanie. Ostatecznie to ja byłem tutaj tym, który miał krew na rękach.

Ale  nie  podobał  mi  się  sposób,  w  jaki  jego  oczy  strzelały  dookoła,  i  przez  chwilę,  tylko przez chwilę, gotów byłem ścisnąć dłońmi jego tchawicę, szarpnięciem obrócić jego twarz w swoją stronę i wrzasnąć wprost w nią: "Ty i mój ojciec, i wszyscy wasi przyjaciele powinniście być tutaj ze mną, wszyscy powinniście iść wraz ze mną do Greenmantle, bo wszyscy w tym tkwicie, wszyscy w tym tkwicie, wszyscy jesteście w to zamieszani!"

 

Zamiast tego siedziałem, patrzyłem jak się poci i rozmyślałem o dawnych czasach. Rozdział 5

Przebudziłem  się,  wyrywając  z  koszmaru,  jaki  nie  śnił  mi  się  od  bardzo  dawna;  sen,  w którym  znajdowałem  się  w  jakiejś  ciemnej,  ślepej  alejce,  a  coś  polowało  na  mnie,  jakiś zgarbiony  potwór,  który  posuwał  się  w  moją  stronę,  szurając...  potwór,  którego  widok doprowadziłby   mnie   do   szaleństwa.   Zły   sen.   Nie   męczył   mnie,   odkąd   byłem  małym dzieckiem, a teraz byłem już duży. Miałem dziewięć lat.

 

W pierwszej chwili nie miałem pojęcia gdzie jestem, oprócz pewności, że nie jest to moja sypialnia.   Wydawała   się   zbyt   mała   i   pachniała   zupełnie   inaczej.   Byłem   zmarznięty, zdrętwiały i okropnie chciało mi się sikać.

Wybuch ostrego śmiechu sprawił, że poderwałem się na łóżku - tyle tylko, że to nie było

łóżko, lecz śpiwór.

-  No  więc  ona  jest  pieprzoną  brzydulą.  -  rozległ  się  głos  Ala  Lathropa  zza  brezentowej

ściany - Z tym, że kluczowym słowem jest tutaj pieprzoną.

 

Kemping. Byłem na kempingu z tatą i jego kolegami. Wcale nie chciałem jechać.

 

- Taak, ale jak zamierzasz to rozwiązać, Al? Tylko to chciałbym wiedzieć. - To był Scotty

Norwiss,  jeszcze  jeden  przyjaciel  taty.  Jego  głos  był  niewyraźny  i  zamazany,  i  znów poczułem strach. Byli pijani.

-  Po  prostu  zgaszę  światło  i  będę  udawał,  że  jestem  z  żoną  Carla  Deckera.  -  Ponownie ryknęli  śmiechem,  co  spowodowało,  że  znów  skuliłem  się  w  swoim  śpiworze.  O  Boże, musiałem się odlać, wysiusiać, zrobić lemoniadę, nazwijcie to jak chcecie. Ale nie chciałem wychodzić na zewnątrz, kiedy oni tam siedzieli, pijąc i rozmawiając.

Odwróciłem się w stronę ścianki namiotu i stwierdziłem, ze mogę ich zobaczyć. Siedzieli pomiędzy namiotem a ogniskiem, a ich cienie, wydłużone i przypominające Obcych, padały

na  brezentową  ściankę.  To  było  jak  oglądanie  pokazu  latarni  magicznej.  Widziałem  cień

butelki, podawanej z cienia jednej ręki do drugiej.

- Wiesz co bym zrobił, gdybym przyłapał cię z moją żoną? - Zapytał Ala mój ojciec.

- Pewnie zapytałbyś, czy przypadkiem nie potrzebuję pomocy. - odparł Al i znów wszyscy zaczęli   zrywać   boki   ze   śmiechu.   Na   ściance   namiotu   wydłużone   cienie   ich   głów podskakiwały w górę i w dół, w przód i w tył, w jakimś owadzim podnieceniu. W ogóle nie wyglądali jak ludzie. Wyglądali jak gromada gadających modliszek i bałem się ich.

-  Nie,  serio.  -  powiedział  mój  ojciec  -  Serio.              Wiesz,  co  bym  zrobił,  gdybym  przyłapał

kogokolwiek z moją żoną?

- Co, Carl? - to był Randy Earl.

- Widzicie to?

Nowy cień padł na brezent. Nóż myśliwski mojego taty, ten sam, który później widziałem w jego rękach, kiedy patroszył nim jelenia; mięśnie przedramienia napęczniały, kiedy wbijał nóż

w  brzuch  jelenia  aż  po  rękojeść,  a  później  poderwał  go  w  górę,  pozwalając  zielonym, parującym wnętrznościom wylać się na dywan z igieł sosnowych i mchu. Światło ogniska i

kąt nachylenia namiotu zmieniły nóż myśliwski we włócznię.

- Widzicie tego sukinsyna? Złapię faceta z moją żoną, to błyskawicznie obrócę go na plecy

i odetnę mu tym interes.

-  Będzie  szczał  na  siedząco  do  końca  swoich  dni,  co  nie,  Carl?  -  to  odezwał  się  Hubie Levesque, nasz przewodnik. Przycisnąłem kolana do piersi i objąłem je. Nigdy w życiu nie musiałem  tak  bardzo  skorzystać  z  łazienki,  nigdy  w  całym  swoim  życiu,  ani  kiedyś,  ani później.

- Masz cholerną rację. - odrzekł Carl Decker, mój wspaniały Ojciec.

- A sso byś zrobił z kobietą w takim razie? - zapytał Al Lathrop. Był bardzo pijany. Mogłem nawet odróżnić jego cień. Kołysał się w przód i w tył, jakby siedział w łódce, a nie na kłodzie przy  ognisku.  -  To  chssiałbym  wiedzieć.  Co  zrobiłbyś  z  kobietą,  która  wpucz...  wpuszcza kogoś tylnymi drzwiami, hmm?

Nóż myśliwski przemieniony we włócznię poruszył się powoli. Mój ojciec powiedział:

-  Czirokezi  rozcinali  im  nosy.  Cel  był  taki,  żeby  wyciąć  im  cipę  na  twarzy,  po  to,  aby wszyscy w plemieniu od razu mogli zobaczyć, która część ciała sprowadziła na nie kłopoty.

Moje dłonie zsunęły się z kolan i powędrowały do krocza. Ścisnąłem jądra i obserwowałem poruszający  się  cień  noża.  W  brzuchu  czułem  okropne  skurcze,  jeżeli  nie  pośpieszę  się  z wyjściem, to zleję się do śpiwora.

- Rozcinali nosy, tak? - powiedział Randy - To całkiem, cholera, nieźle. Gdyby nadal robiło

się takie rzeczy, połowa kobiet w Placerville chodziłaby ze szparami na górze i na dole.

-  Nie  moja  żona.  -  odparł  ojciec  bardzo  cichym  i  kompletnie  trzeźwym  głosem.  Śmiech wywołany żartem Randy'ego urwał się w połowie.

- Nie, oczywiście że nie, Carl. - Randy był zakłopotany. - A, niech to szlag. Napijmy się. Cień mojego taty przechylił butelkę.

 

- Ja tam nie przecinałbym jej nosa. - oświadczył Al Lathrop. - Od razu upieprzyłbym jej ten

kłamliwy łeb.

- No i proszę bardzo. - odrzekł Hubie. - I za to się napiję.

Dłużej  już  nie  mogłem.  Wyśliznąłem  się  ze  śpiwora  i  poczułem  ukąszenia  zimnego, październikowego powietrza na ciele, które było nagie, nie licząc pary szortów. Mój siusiak skurczył się tak, jakby chciał schować się wewnątrz mnie. I tylko jedna rzecz kołatała mi się

po głowie - wciąż częściowo spałem, tak mi się zdaje, cała ta rozmowa wydawała się snem, może nawet kontynuacją owego koszmaru o skradającym się potworze w alejce - to, że kiedy byłem  mniejszy,  przychodziłem  do  łóżka  mamy,  po  tym,  jak  tata  założył  już  mundur  i pojechał do pracy, do Portland i spałem przy niej jakąś godzinkę, aż do śniadania.

 

Ciemność,  lęk,  odblask  ognia,  cienie  w  kształcie  modliszek.  Nie  chciałem  być  w  tych lasach,  siedemdziesiąt  mil  od  najbliższego  miasta,  z  pijanymi  mężczyznami.  Chciałem  do mamy.

 

Odchyliłem klapę namiotu i wyszedłem na zewnątrz, a tata odwrócił się w moją stronę. W ręce  nadal  trzymał  nóż.  Patrzył  na  mnie,  a  ja  patrzyłem  na  niego.  Nigdy  nie  zapomniałem widoku  mego  ojca  z  rudawą  szczeciną  na  twarzy  i  czapką  myśliwską  przekrzywioną  na głowie,  i  widoku  noża  myśliwskiego  w  jego  dłoni.  Rozmowa  nagle  ucichła.  Być  może zastanawiali się, ile z niej usłyszałem. Być może nawet było im trochę wstyd.

- Czego chcesz, do diabła? - spytał mnie ojciec, chowając nóż.

- Daj mu się napić Carl! - zawołał Randy i rozległ się ryk śmiechu. Al śmiał się tak bardzo,

że aż się przewrócił. Był kompletnie urżnięty. Powiedziałem, że muszę się wysikać.

- No więc zrób to, na litość boską. - odparł tata.

Poszedłem  w  krzaki  i  spróbowałem  się  odlać.  Przez  długi  czas  nic  nie  chciało  lecieć. Czułem się, jakbym w dole brzucha miał miękką, gorącą kulę ołowiu. Nie widziałem niczego, poza swoim penisem wielkości małego palca - chłód spowodował, że naprawdę się skurczył. Wreszcie  poleciało,  potężny,  parujący  strumień,  a  kiedy  już  wysikałem  się  do  ostatka, wróciłem  do  namiotu  i  wsunąłem  się  z  powrotem  do  śpiwora.  Żaden  z  siedzących  przy ognisku nawet na mnie nie spojrzał. Rozmawiali o wojnie. Każdy z nich był na wojnie.

 

Mój tata ustrzelił jelenia trzy dni później, ostatniego dnia wyprawy. Byłem przy tym. Trafił

go  perfekcyjnie,  w  mięśnie  pomiędzy  szyją,  a  barkiem.  Kozioł  bezwładnie  osunął  się  na ziemię, cały jego wdzięk zniknął.

Podeszliśmy  do  jelenia.  Mój  ojciec  uśmiechał  się,  szczęśliwy.  Wyciągnął  nóż  z  pochwy. Wiedziałem, co za chwilę się wydarzy, wiedziałem, ze zrobi mi się niedobrze i nie mogłem

nic  na  to  poradzić.  Ojciec  oparł  stopę  o  bok  jelenia,  odciągnął  jedną  z  jego  nóg  w  tył  i wepchnął  nóż.  Jedno  szybkie  cięcie  w  górę  i  wnętrzności  wypłynęły  na  leśną  ściółkę,  a  ja odwróciłem się i wyrzygałem śniadanie.

Kiedy  obróciłem  się  z  powrotem,  tata  patrzył  na  mnie.  Nigdy  nic  nie  powiedział,  ale mogłem  wyczytać  pogardę  i  rozczarowanie  w  jego  oczach.  Widywałem  to  dostatecznie często. Ja również nigdy nic nie powiedziałem. Ale gdybym zdołał się odezwać, chciałbym oświadczyć: To nie to co myślisz.

 

To był pierwszy i ostatni raz, kiedy wybrałem się na polowanie ze swoim tatą.

 

Rozdział 6

 

Al Lathrop wciąż grzebał w swoich próbkach podręczników, udając że jest zbyt zajęty, żeby

ze mną rozmawiać, kiedy interkom na biurku panny Marble zabrzęczał, a ona uśmiechnęła się

do mnie, jakbyśmy dzielili wielki i intymny sekret.

- Możesz już wejść, Charlie. Wstałem.

- Sprzedaj te podręczniki, Al.

Posłał mi szybki, nerwowy i nieszczery uśmiech.

- Na pewno... eee... spróbuję, Charlie.

Przeszedłem przez zrobioną z listewek bramkę, mijając duży sejf wpuszczony w ścianę z prawej strony i zabałaganione biurko panny Marble z lewej. Na wprost były drzwi z szybą z mrożonego  szkła.  THOMAS  DENVER,  DYREKTOR,  głosił  napis  na  szkle.  Wszedłem  do środka.

Pan  Denver  przeglądał  Sygnałówkę,  szkolnego  szmatławca.  Był  wysokim,  trupiobladym mężczyzną, podobnym trochę do Johna Carradine'a, łysym i chudym. Jego ręce były długie i kościste.  Krawat  miał  rozluźniony,  a  górny  guzik  koszuli  odpięty.  Skóra  na  jego  gardle wyglądała na zwiotczałą i podrażnioną od golenia.

- Siadaj, Charlie.

Usiadłem i założyłem ręce. Jestem prawdziwym specjalistą od zakładania rąk. To sztuczka, którą  podłapałem  od  mojego  ojca.  Przez  okno  za  plecami  pana  Denvera  mogłem  dojrzeć trawnik,  ale  nie  to,  w  jak  nieustraszony  sposób  rósł  sobie  tuż  pod  budynkiem.  Byłem  za wysoko, a szkoda. To mogłoby być uspokajające, tak jak lampka nocna, kiedy jesteś mały.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin