Trasy - półprzewodnik turystyczny - Ewa Szumańska.doc

(2040 KB) Pobierz
Ewa Szumańska

Ewa Szumańska

                   Trasy

           Półprzewodnik turystyczny

       

       

                    Tom

       

             Całość w tomach

       

       

       

       

       

       

       

         Polski Związek Niewidomych

         Zakład Wydawnictw i Nagrań

               Warszawa 1991

 

 

 

 

 

 

       

       

       

       

       

       

       

       

       

          Tłoczono pismem punktowym

        dla niewidomych

        w Drukarni PZN,

        Warszawa, ul. Konwiktorska 9

        pap. kart. 140 g kl. III_Bą1

       

          Przedruk z Wydawnictwa

        "Znak", Kraków 1989

       

       

          Pisał A. Galbarski

          Korekty dokona

        E. Chmielewska

        i  K. Kopińska

          Autorka o sobie...

       

          Urodzona w Warszawie, w czasie

        okupacji brała udział w ruchu

        oporu, a po Powstaniu, jako

        żołnierz Armii Krajowej była do

        lipca 1945 w niemieckim obozie

        dla jeńców wojennych. Studiowała

        historię sztuki na Uj i

        Uniwersytecie Łódzkim oraz

        uczęszczała do Wyższej Szkoły

        Teatralnej. Od r. 1950 mieszka

        stale we Wrocławiu. Pracowała

        przez 24 lata we wrocławskiej

        Rozgłośni Radia i Telewizji. Od

        1953 do 1984 r. była członkiem

        Zlp (obecnie w Spp). Jest

        autorką wielu książek i

        słuchowisk literackich,

        transmitowanych również przez

        rozgłośnie zagraniczne (Rfn,

        Finlandia, Francja, Szwecja).

        Stworzyła postaci radiowe w

        audycjach "Studio 202" i "60

        minut na godzinę". Usunięta z

        radia po grudniu 1981, pracuje w 

        Arcybiskupim Komitecie

        Charytatywnym we Wrocławiu i od

        1983 r. jest stałą

        współpracowniczką "Tygodnika

        Powszechnego". Od czerwca 1989

        wraca na antenę i angażuje się

 

 

 

 

 

 

        czynnie w pracach Komitetu

        Obywatelskiego.

       

          ...o książce:

       

          Charakter książki określa

        podtytuł: "Półprzewodnik

        turystyczny". Nie jest to bowiem

        typowy przewodnik - chociaż i

        taką rolę może spełniać - ale

        próba stworzenia panoramy Polski

        późnych lat osiemdziesiątych.

        Oprócz opisu odwiedzanych

        zabytków są tam również

        przygodne spotkania, rozmowy,

        szkicowanie atmosfery miast i

        miasteczek oraz bardzo

        subiektywne spostrzeżenia i

        refleksje. Celowo zachowany jest

        charakter szybkich notatek "na

        kolanie", tempo i szkicowość

        wrażeń. Osobną rolę mają w tej

        książce polskie sanktuaria

        Maryjne, które w miarę pisania

        książki stały się jednym z

        ważniejszych celów odbywanych

        wędrówek.

 

 

 

 

 

 

          Mojemu mężowi

       

          Krótki, rwany sen, a rano

        wyruszamy na wyprawę pierwszą od

        ponad dwudziestu lat nie w

        egzotykę, ale po własnym kraju.

        I ta wyprawa, sklecona ze

        starych przewodników

        turystycznych, niezbyt

        obiecująca, traktowana jako

        zapchajdziura, zgrzebna -

        zaczyna już od pierwszego dnia

        stawać się ważna, coraz

        ważniejsza, a w końcu przeradza

        się niespodziewanie w jakieś

        wielkie

       

          Polskie rekolekcje

       

          Podzieliły mi się na trzy

        wątki osobne, ale przenikające

        się, odzywające się w każdym

        niemal z odwiedzanych miejsc i

        splątane w osobliwy węzeł.

          Pierwszy - to odnajdywanie

        śladów i tropienie echa. Śladów

        naszej historii i echa, jakim ta

        historia odzywała się w

        literaturze.

          Drugi - to dewastacja, nie

        tylko krajobrazu, ale pojęć,

        obyczaju i gustów. Gniot,

        usiłujący wszystko ujednolicić i

        znijaczyć.

          Trzeci - to potęga Kościoła,

        widoczna w pełni dopiero tu, w

        terenie, w małych miasteczkach i

        wioskach. I składnik tej potęgi

        najświeższy, kult Papieża,

        wspomnienia z obu Jego

        pielgrzymek, rozsiane po kraju

        jak paciorki wielkiego różańca,

        na którym naród odmawia wciąż,

        półgłosem, modlitwę z tamtych

        dni.

          Wyruszamy o świcie. Pół

        godzinki na obejrzenie z

        zewnątrz (bo zamknięty) starego,

        drewnianego kościoła w

        Truskolasach, błądzenie po

        fatalnie oznakowanej, płaskiej,

        zakurzonej Częstochowie - i

        Olsztyn, duża ruina wśród

        białych skałek wyrastających z

        murawy, na której z luźnych

 

 

 

 

 

 

        kamieni poukładano ważne, z

        serca płynące hasła, albo takie

        normalne, że dnia tego i tego

        był tu X, albo że Y kocha

        Marylkę. Rozległy, panoramiczny

        widok na Częstochowę. Najlepiej

        widać kominy i kopcące z nich

        dymy srebrne, bure i fiołkowe;

        dolne partie zamazane, bo toną w

        smogu.

          Jest oczywiście i klasztor,

        ale pomniejszony tą agresją

        kominów. Jak błysk reminiscencja

        Potopu. Usiłuję sobie wyobrazić

        jak to było, kiedy Szwedzi

        podeszli pod mury i ukazała im

        się ta wieża potężna, jedyna,

        dominująca nad całym

        krajobrazem. Nie potrafię jej

        jednak odizolować nawet w myśli

        i odczepić od fabryk, bloków i

        tandetnej, bezplanowej zabudowy.

          Złoty Potok. Nie był w planie,

        ale zatrzymała nas krótka

        notatka w przewodniku, że był

        to etap w życiu Trzeciego

        Wieszcza. Jego dworek, staw,

        który nazwał Irydionem, i grób

        czteroletniej córeczki Elżbiety

        w krypcie parafialnego kościoła.

          Jest dworek, ale w remoncie,

        tym naszym stałym, niechlujnym

        remoncie z kawałkiem

        rusztowania, rozrzuconymi

        nieckami z zaschniętym wapnem i

        jednym robotnikiem, zamarłym w

        nie służącym niczemu geście.

        Irydion romantyczny, zarośnięty,

        okolony wielkimi drzewami. Na

        niektórych stare tabliczki z

        łacińskimi nazwami, bo był to

        kiedyś wspaniały park z wieloma

        egzotycznymi okazami. Dziś

        średnio zaniedbany i dziczejący.

        Na wypływającej ze stawu rzeczce

        Wiercicy stara kaskada z

        balustradą i pseudorenesansowymi

        wazami. Pobielono je po chamsku

        zwykłym wapnem. W centrum parku

        pałac Raczyńskich, gdzie mieści

        się teraz Zespół Szkół

        Rolniczych. Owszem, odnowiony.

        Zwłaszcza balustrady i piękne,

        okienne kraty świeżutkie - ach,

        jak ja dobrze znam tę olejną

 

 

 

 

 

 

        farbę koloru musztardy,

        nakładaną bez usunięcia

        poprzedniej warstwy, już

        ropiejącą. Zaglądamy do hallu,

        bo dalej nie można. Śliczne,

        stare, drewniane schody

        prowadzące na górę. Ale hall

        cały wypełniony rusztowaniami z

        metalowych rur, podtrzymujących

        plakaty, statystyki i

        osiągnięcia. Przez boczną,

        zarośniętą pokrzywami aleję

        parku - do kościoła. Po drodze

        jeszcze nowe osiedle

        pracownicze, pewnie tego

        kombinatu rolnego. Cztery bloki

        z zaciekami i łuszczycą na

        kolorowym tynku, rzucone w

        księżycowy krajobraz wądołów i

        usypisk nie sprzątniętego placu

        budowy. Wyrosły na tym burzany,

        zielsko, tak już zostanie, nikt

        tego nie wyrówna, nie usunie, po

        co, ważne, żeby w mieszkaniu

        segment i telewizor, a na

        zewnątrz łbem w śmietnisko,

        nawet paru kwiatków się nie

        posadzi, taki styl. Kościół w te

        wczesne, popołudniowe godziny -

        zamknięty, a kto chce zobaczyć

        grób Elżbietki, ma się zgłosić

        do proboszcza na plebanię.

        Idziemy więc na plebanię, jak

        wskazuje strzałka i otwieramy

        furtkę w wysokim, kamiennym

        murze. Szok. Czytałam taką

        książkę w dzieciństwie, nazywała

        się "Tajemniczy ogród".

        Zapamiętałam sugestywny opis

        wrażenia po naciśnięciu ukrytej

        w zaroślach klamki, jakiegoś

        olśnienia i zatrzymania oddechu.

        To się teraz powtarza. Inny,

        osobny, odizolowany świat.

        Rozłożyste drzewa owocowe w

        zielonej trawie, ule, stojący w

        powietrzu gęsty brzęk pszczół.

        Nieprzebrane mnóstwo kwiatów.

        Śliczny, stareńki dworek,

        dokładnie taki jak trzeba, jakby

        ze starej fotografii. Ksiądz

        proboszcz zajęty, rozmawia na

        ławce z dwójką młodych, co

        przyszła po zapowiedzi, ale kiwa

        życzliwie ręką, żeby poczekać.

 

 

 

 

 

 

        Siadamy więc na innej ławeczce,

        w przesianym cieniu, w ciszy, w

        zapachach i czujemy się jak na

        dobrej, łagodnej wyspie. Potem

        ksiądz zaprasza nas na plebanię,

        przynosi na tacce wodę z domowym

        sokiem i ciasteczka, cieszy się,

        że tak nas zauroczyło to

        miejsce, ale kiwa smętnie głową

        nad inwazją z zewnątrz, nad

        dewastacją i zniszczeniem

        jurajskiego parku narodowego. W

        kościele, w krypcie pod ołtarzem

        mała trumienka i rozmowa o

        Zygmuncie Krasińskim, jakby to

        był jeden z parafian. Potem

        pokazuje nam z dumą ukończone

        właśnie witraże, a zwłaszcza ten

        centralny, gdzie jest wszystko

        co najważniejsze: Pani

        Częstochowska, Biały Orzeł i

        postać Papieża. Twarz tylko

        trochę nie wyszła artyście -

        mówi - ale i tak wszyscy znają

        ją na pamięć. Zaprasza znów na

        plebanię, chciałby jeszcze

        ugościć, pogadać o wieściach ze

        świata - ale już trzeba dalej,

        znów mkniemy przez niziutki

        pejzaż ze sterczącymi, białymi

        skałkami, w poszukiwaniu Orlich

        Gniazd.

          Więc Bobolice i najpiękniejszy

        z nich Mirów, perełka, cudo

        smukłości na falistej łączce

        wśród ostańców, parowów i

        kotłów, wypełnionych jakby

        białymi szkieletami olbrzymich

        zwierząt. Potem noc na łące pod

       ruiną Smolenia, schowaną w

        pomponie gęstego lasu

        porastającego wzgórze. Noc

        piękna, wygwieżdżona, jesteśmy

        sami, dopiero później zjawia się

        jeszcze jeden samochód.

        Mężczyzna o prostej twarzy i

       spracowanych rękach, żona i

        dwójka dzieci w wieku szkolnym.

        Okazuje się, że to robotnik z

        Mielca. Przez parę miesięcy

        oszczędzali benzynę na tę

        wędrówkę, bo chcieli zobaczyć

        polskie zabytki historyczne,

        dzieciom zwłaszcza się przyda,

        to lepsze niż wczasy w ośrodku,

 

 

 

 

 

 

        nie? Rozkładamy mapę i świecąc

        latarką wymieniamy doświadczenia

        i dajemy sobie turystyczne rady,

        potem rozmowa schodzi na

        mielecki strajk. Może się mylę,

        ale tak mi się wydaje, że przed

        sierpniem nie miałaby miejsca

        taka serdeczna rozmowa i nie

        spotkalibyśmy - szukające śladów

        naszej historii - robotniczej

        rodziny.

          Dzień i dwie noce w Pińczowie,

        dawnej stolicy arian. U jego

        stóp Nida, rozłożysta, szeroka,

        z daleka robi wrażenie poważnej

        rzeki, a z bliska jest zabawna i

        wzruszająca, bo dziecko może ją

        przejść w bród, brodząc po

        żółtym piaseczku i nie

        zanurzając się nawet do pasa. O

        dziwo, czysta, więc wyległo nad

        nią statecznie całe to

        prowincjonalne miasto z

        tradycjami. A w środku pusto.

        Ruiny zamku...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin