TRAKTAT ATEOLOGICZNY - Michel Onfray.doc

(157 KB) Pobierz
TRAKTAT ATEOLOGICZNY Michel Onfray

TRAKTAT ATEOLOGICZNY                                                                                                                                   Michel Onfray                                                                                                                                                    Tłumaczenie: Mateusz Kwaterko

Fragmenty

W towarzystwie pani Bovary

Dla wielu ludzi życie bez bowaryzmu byłoby katorgą. Wyobrażając sobie, że są kimś innym, niż są, rojąc, że ich życie wygląda zupełnie inaczej niż w rzeczywistości, ludzie uwalniają się wprawdzie od poczucia egzystencjalnej pustki, ale nie dostrzegają wówczas samych siebie. Nie gardzę wierzącymi, nie uważam ich za śmiesznych czy żałosnych, ubolewam jednak, że przedkładają kojące bajki dla dzieci nad okrutne przeświadczenia dorosłych. Wybór uspokajającej wiary, zamykanie uszu na ostry głos rozumu - choćby za cenę ustawicznego infantylizmu — to sztuczka metafizyczna, za którą trzeba zapłacić wysoką cenę!

Dlatego też zawsze, gdy jestem świadkiem oczywistej alienacji, odczuwam głębokie współczucie dla oszukanego i gwałtowną niechęć do zatwardziałych oszustów. Nie darzę nienawiścią klęczącego człowieka, wiem natomiast, że nigdy nie będę paktować z tymi, którzy zachęcają go do trwania w pozycji tak poniżającej. Któż mógłby gardzić ofiarą? Jakże tolerować oprawców?

Duchowe ubóstwo prowadzące do samowyrzeczenia ma równie opłakane skutki jak nędza seksualna, intelektualna czy polityczna. Osobliwie jednak wyobcowanie sąsiada budzi uśmiech na twarzy tych, którzy nie dostrzegają własnej alienacji. Chrześcijanin pałaszujący w piątki rybę podkpiwa z muzułmanina, który wzdraga się przed wieprzowiną; ten zaś dworuje sobie z żyda brzydzącego się skorupiakami. Lubawicz kołyszący się przed Ścianą Płaczu patrzy ze zdumieniem na chrześcijanina modlącego się na klęczniku, ów natomiast dziwi się mahometaninowi rozkładającemu dywanik w kierunku Mekki. Żaden nie pomyśli, że belka w jego własnym oku zaburza widzenie w stopniu nie mniejszym niż drzazga w oku bliźniego. Zmysł krytyczny, tak trafny i przenikliwy, gdy chodzi o osądzenie innych, warto może zaprzęgnąć do oceny prawideł własnego postępowania.

Łatwowierność człowieka przechodzi ludzkie pojęcie. Usilnie stara się on nie dostrzegać tego, co oczywiste, domaga się jedynie pociechy, łaknie jej jak kania dżdżu, choćby była czystą ułudą i fikcją. Wolimy słuchać bajek, mitów, dziecięcych opowiastek, niż być świadkami okrucieństw i cierpień, które zmuszają do uznania tragiczności życia za fakt niepodważalny. Aby pokonać śmierć, homo sapiens zamyka oczy. Nie waży się rozwiązać problemu, woli go zamieść pod dywan. Śmierć dotyczy jedynie śmiertelników, a wyznawca wierzy przecież naiwnie i uporczywie właśnie w swoją nieśmiertelność. Doszły go wprawdzie słuchy o planetarnej hekatombie, ale jego to przecież nie dotyczy...

Metafizyczni rozbójnicy

Nie mam pretensji do osób, które chwytają się wiary jak ostatniej deski rachunku. Tych natomiast, którzy rozprowadzają metafizyczne produkty — wykazując się przy okazji troską o własny interes — traktuję jak nieprzyjaciół usytuowanych po drugiej stronie egzystencjalnej barykady. Handel zaświatami daje poczucie bezpieczeństwa, ale zwiększa potrzebę pomocy. Podobnie jak niektórzy psychoanalitycy leczą pacjentów, aby nie myśleć o wrażliwości własnej psychiki, wikariusz monoteistycznego Boga narzuca innym swoją wizję świata, aby tym skuteczniej dzień po dniu nawracać samego siebie. Metoda Couégo …

Zwiększać nędzę duchową innych, aby ukryć własną, oszczędzać sobie widoku własnych niedociągnięć, teatralizując niedoskonałość świata - Bossuet, emblematyczny kaznodzieja! — oto wybiegi, które należy poddać krytyce. Wierzący... No dobrze, Bóg z nim, zostawmy go w spokoju... Jakże jednak przejść obojętnie obok tych, którzy podają się za naszych pasterzy! Póki religia pozostaje sprawą prywatną, nic mi do niej, uważam ją za zwykły zlepek nerwic, psychoz i innych osobistych przypadłości. Przecież każdemu wolno hołdować własnym perwersjom, jeśli nie szkodzi w ten sposób innym.

Mój ateizm budzi się z letargu wówczas, gdy prywatna wiara staje się sprawą publiczną; kiedy ktoś próbuje zorganizować życie innym na podstawie własnych psychopatologii. Między osobistą trwogą egzystencjalną a władzą nad ciałem i duszą innych ludzi rozciąga się obszar, gdzie czają się metafizyczni rozbójnicy, czerpiący profity z duchowej i intelektualnej nędzy swych bliźnich. Targani popędem śmierci usiłują go skierować na cały świat; nie ratuje to ich przed zamętem, nie prowadzi do wydobycia się z nędzy, tylko do skażenia nią całego świata. Pragnąc uniknąć negatywności, rozsiewają ją wszędzie wokół i wywołują mentalną epidemię.

Mojżesz, Paweł z Tarsu, Konstantyn, Mahomet w imię swoich przydatnych fikcji — Jahwe, Boga, Jezusa, Allaha — starają się pokierować mrocznymi siłami, które ogarniają ich, opanowują, dręczą. Rzutują własną czerń na świat, przez co zaciemniają go jeszcze bardziej, nie pozbywając się żadnej troski. Z patologicznej mocy popędu śmierci nie można się wyrwać przez chaotyczne rozrzucanie metafizycznego nawozu, lecz jedynie dzięki filozoficznej pracy nad sobą. Dobrze przeprowadzona introspekcja rozwiewa omamy i rojenia, którymi żywią się bogowie. Ateizm nie jest terapią, lecz odzyskanym zdrowiem psychicznym.

Więcej światła

Praca nad sobą odsyła do filozofii. Nie do wiary, fideizmu i bajek, lecz do rozumu i refleksji poddanej ścisłym rygorom logiki. Bronią pozwalającą zwalczać obskurantyzm, ów humus wszystkich religii, jest zachodnia tradycja racjonalistyczna. Właściwy użytek z władz poznawczych, kierowanie się rozumem, postawa krytyczna, wysiłek intelektualny, uświadomienie sobie, że lepiej myśli się stojąc, niż klęcząc — oto najlepszy sposób przegnania fantomów. Dlatego tak istotny jest powrót do Oświecenia, któremu wiek XVIII zawdzięcza swój przydomek.

Wiele można powiedzieć o historiografii tej epoki. Historycy dziewiętnastowieczni, opętani widmem rewolucji francuskiej, kładli retrospektywnie nacisk na to, co ich zdaniem w największej mierze przyczyniło się do jej wybuchu. Ironiczne Wolterowskie demistyfikacje, Monteskiusz i jego trójpodział władzy, Umowa społeczna Rousseau, Kantowski kult rozumu, d'Alembert i Encyklopedia... W gruncie rzeczy na pierwszy plan wysuwano te komponenty Wieku Świateł, które nie były nazbyt jaskrawe — Oświecenie szacowne i politycznie poprawne.

Ja opowiadam się za Oświeceniem żywszym, jaśniejszym i śmielszym. Całą tę śmietankę filozoficzną, mimo pozornych różnic, łączył bowiem deizm. Wszyscy ci luminarze myśli zaciekle zwalczali ateizm i gardzili materializmem oraz sensualizmem, a więc stanowiskami filozoficznymi wyznaczającymi lewe skrzydło Oświecenia, radykalny biegun Wieku Świateł, dziś już zapomniany, ale ze wszech miar zasługujący na przypomnienie.

Kant celował w powściągliwej śmiałości, był rewolucjonistą w granicach prawa. Krytyka czystego rozumu na swych sześciuset stronach zawiera dość materiału wybuchowego, aby wysadzić w powietrze zachodnią metafizykę. Filozof wzdragał się jednak przed podpaleniem lontu. Podział na wiarę i rozum, noumeny i fenomeny, wytyczenie konturów dwóch niezależnych światów było, nie przeczę, znaczącym postępem. Należało jeszcze postawić kropkę nad "i": jeden z tych światów - rozum — winien był ogłosić swoją supremację nad drugim — wiarą. Kantowska analiza oszczędziła jednak wiarę. Rozum, uznając te dwa światy za rozdzielone, wyzbył się części swoich praw, a wiara i religia ocalały. Kant mógł więc postulować (tyle stron i tak marny rezultat: być nadal zmuszonym do postulowania jak byle suplikant!) Boga, nieśmiertelność duszy i wolną wolę — trzy filary każdej religii.

(...)

ODYSEJA WOLNEJ MYŚLI

Bóg jeszcze dycha

Bóg umarł. Czyżby? Na niebie nie ukazały się znaki potwierdzające tak pomyślną wieść. Śmierć Boga winna otworzyć przed ludźmi nowe, obiecujące perspektywy, tymczasem w naszej epoce panuje kult nicości, chorobliwe delektowanie się mrokiem końca cywilizacji, fascynacja otchłanią i bezdenną przepaścią, w której współczesny nihilista zatraca własne ciało, duszę, tożsamość, zainteresowanie sprawami tego świata. Posępny obraz, deprymująca apokalipsa...

Śmierć Boga to ontologiczny gadżet, reklamiarski chwyt właściwy XX stuleciu, które dostrzegało śmierć dosłownie wszędzie: śmierć sztuki, śmierć filozofii, śmierć metafizyki, śmierć powieści, śmierć systemów tonalnych, śmierć polityki. Najwyższa pora obwieścić śmierć tych fikcyjnych zgonów! Zwiastunowie fałszywej nowiny pragnęli zabłysnąć zgrabnym paradoksem; zresztą większość z nich, nasyciwszy się chwilową sławą, czym prędzej wracała do metafizycznego szeregu. Śmierć filozofii uzasadniała pisanie grubych filozoficznych tomiszczy, śmierć powieści płodziła liczne powieści, śmierć sztuki tworzyła niezliczone dzieła sztuki... A śmierć Boga obrosła gigantycznym przemysłem produkującym sacrum, boskość, religie. Tkwimy po uszy w tej święconej wodzie.

Wiadomość o śmierci Boga okazała się tromtadracka i fałszywa. Werble, trąby, szumne zapowiedzi, wszystko to było przedwczesne. Zresztą nasza epoka wprost dusi się od nieprawdziwych informacji przyjmowanych na wiarę i autorytarnych wypowiedzi współczesnych augurów, a obfitość w tej materii nie jest, delikatnie mówiąc, synonimem jakości czy prawdy. Dziś nawet najbzdurniejszą plotkę traktuje się jak prawdę objawioną, pod tym względem bodaj czy nie górujemy nad naszymi przodkami. Aby uznać śmierć Boga za fakt potwierdzony, należałoby mieć ku temu podstawy, znaleźć dowody rzeczowe lub chociaż poszlaki. Nic z tego.

Czy ktoś widział trupa? Nietzsche tak twierdził, zgoda, ale czy można go uznać za wiarygodnego świadka? Podobnie jak u Ioneski obecność corpus delicti byłaby odczuwalna, namacalna, zwłoki zaczęłyby cuchnąć, przestrzeń wypełniłaby się fetorem, truchło gniłoby powoli, dzień po dniu, bylibyśmy świadkami prawdziwego rozkładu — również w filozoficznym znaczeniu tego słowa. Tymczasem Bóg, niewidoczny za życia, pozostał też niewidzialny po śmierci. Jak zatem przekonać się, czy rzeczywiście zginął? Domagamy się dowodów. Któż jednak mógłby je przedłożyć? Jaki szaleniec podjąłby się tej niemożliwej misji?

Wbrew temu, co twierdzili Nietzsche i Heine, Bóg nie umarł; nie jest nawet umierający. Nie umarł i nie umiera, ponieważ nie jest śmiertelny. Fikcja nie umiera, złudzenie nie może sczeznąć, bajki dla dzieci nie sposób ukatrupić. Ani hipogryf, ani centaur, ani żadne inne zwierzę z mitologicznego bestiarium nie podlega prawom, które rządzą ssakami — wielorybem, dromaderem czy tchórzofretką. Otóż Bóg należy właśnie do mitologicznego bestiarium, podobnie jak tysiące innych stworzeń wymienionych w opasłych słownikach religioznawczych pomiędzy bodhisattwą a Bragim. Westchnienie uciśnionego stworzenia nie ustanie, póki istnieć będą uciśnione stworzenia; nie ustanie więc nigdy...

Zresztą gdzie miałby nastąpić ów zgon? W Wiedzy radosnej? Czyżby Boga zamordował w Sils-Maria natchniony, tragiczny, wzniosły filozof, krążący jak widmo — lub błędny ognik - nad ostatnim ćwierćwieczem XIX stulecia? Jaką bronią się posłużył? Książką, książkami, dziełem? Bluźnierstwem, analizami, argumentacją, polemiką? Zadał cios młotem filozofii? Sztych białą bronią literatów? Czy działał w pojedynkę? Z zasadzki? Czy miał wspólników? Czyżby w zbrodni maczali palce jego dziadkowie — ksiądz Meslier i markiz de Sade? Gdyby istniał zabójca Boga, czyż nie byłby kimś w rodzaju nadboga? A może ta urojona zbrodnia kryje w sobie pragnienie edypalne, próżne, choć nieprzeparte dążenie do celu obdarzenia człowieka wolnością i tożsamością oraz nadania jego życiu sensu?

Nie można zabić tchnienia, wiatru, zapachu, nie sposób zgładzić marzenia, aspiracji, rojeń. Boga stworzyli śmiertelnicy na swój hipostazowany obraz. Chcieli w ten sposób walczyć ze świadomością, że na końcu drogi nieodwołanie czeka nas śmierć, niebyt, nicość; słowem — pragnęli uczynić znośnym własne życie. Dopóki ludzie będą skazani na śmierć, wielu z nich będzie usiłowało stłumić tę przerażającą myśl, stosując rozmaite wybiegi. Wybiegu nie da się zamordować. W tym wypadku to raczej wybieg nas zabija, Bóg unicestwia bowiem wszystko, co stawia mu opór. Najsampierw rozum, intelekt, zmysł krytyczny. Reszta ulega destrukcji na mocy reakcji łańcuchowej.

Ostatni bóg umrze wraz z ostatnim człowiekiem. Znikną wówczas strach, obawa, lęk — maszyny do produkcji bożyszcz. Trwoga przed nicością, niezdolność pojmowania śmierci jako naturalnego, nieuchronnego procesu, z którym rozum, i tylko rozum, może się układać, a także brak sensu, jeśli pominąć sens nadawany przez nas samych, aprioryczny absurd — oto genealogiczne rozgałęzienia boskości. Bóg umrze dopiero wtedy, gdy zdołamy oswoić nicość. Od takiego postępu ontologicznego dzielą nas jednak lata świetlne...

Imię niepokornych

Bóg będzie trwać, dopóki nie znikną przyczyny, które powołały go do życia; równie długo trwać będą ci, którzy negują jego istnienie... Genealogia w tej dziedzinie to czysta fikcja: nie znamy daty narodzin Boga, nie potrafimy też określić genezy praktycznego ateizmu (co innego dyskurs). Można jedynie snuć domysły: pierwszy człowiek — kolejna fikcja — który oddawał cześć Bogu, musiał jednocześnie albo naprzemiennie wątpić. Niewiara współistnieje z wiarą. Jednostka doznająca religijnych uniesień to również jednostka targana wątpliwościami, potrafiąca zdobyć się na sprzeciw. Afirmacja i negacja, wiedza i ignorancja, padanie na kolana i bunt, czas tworzenia bóstw i czas obalania bożyszcz....

Bóg wydaje się zatem nieśmiertelny. Jego kapłani mają w tym względzie rację, choć niewłaściwie ją uzasadniają. Nerwica skłaniająca ludzi do tworzenia bogów nie ma w sobie nic nadprzyrodzonego, to rezultat najzwyklejszych procesów psychicznych. Bogów powołuje do życia lęk przed śmiercią, widok trupów, trwoga targająca dobiegającym kresu żywotem. Bóg rodzi się z rigor mortis, z zesztywnienia i bezruchu zmarłych członków plemienia. Kiedy rozpoczyna się widowisko śmierci, gdy martwe ciała zostają wystawione na pokaz, wówczas gęstnieją rojenia i opary, pokarm bogów. Nie możemy znieść widoku zwłok ukochanej osoby, usiłujemy zaprzeczyć temu, co widzimy, staramy się przekształcić kres w początek, zwieńczenie w narodziny nowej przygody. Bóg, niebo i duchy zagrzewają nas, byśmy zatracili się w tańcu, zapomnieli o bólu, cierpieniu, najgwałtowniejszej przemocy.

A co z ateistą? Niewiara w Boga i zaświaty zapewne nawiedzała umysł pierwszego człowieka, który uwierzył w Boga. Rebelia, bunt, zaprzeczanie temu, co uchodzi za oczywiste, niezgoda na wyroki losu — rodowód ateizmu musi do złudzenia przypominać genezę wiary. W tym samym okresie metafizycznych połogów pojawia się Szatan, Lucyfer, ten, który mówi „nie", odrzuca boskie prawo i niesie światło — emblematyczny filozof Oświecenia... Bóg i Diabeł to dwie strony tego samego medalu, podobnie jak teizm i ateizm.

Jeśli ateizm to stanowisko zaprzeczające istnieniu Boga lub uznające go za fikcję, którą człowiek tworzy, aby żyć mimo nieuchronności śmierci, to ateizm pojawił się w kulturze Zachodu stosunkowo późno. Wprawdzie ateusze występują już w Biblii — w Księdze Psalmów (10,4 i 14,1) oraz w Księdze Jeremiasza (5,12) — ale w Starożytności mianem tym określano nie tego, kto odrzuca wiarę w bogów, lecz tego, kto nie wierzy w bogów panujących w danym momencie, w ich społecznie obowiązujące wykładnie. Przez długi czas ateuszami nazywano ludzi, którzy wierzyli w bogów obcych, zagranicznych, heterodoksyjnych. Nie ludzi, którzy opróżniali niebo, lecz tych, którzy zaludniali je płodami własnej fantazji...

Polityczna funkcja ateizmu polegała więc na wyodrębnianiu i piętnowaniu jednostek wierzących w boga innego niż ten, na którego powoływali się rządzący dla utrwalenia swojej władzy. Bóg niewidzialny i niedostępny nie mógł bowiem sprostować słów, które wkładali mu w usta domniemani rzecznicy i pomazańcy wypowiadający się, wydający dekrety i działający w jego imieniu na dobre i na złe. Milczenie Boga było usprawiedliwieniem gadulstwa jego ministrów bez przerwy powołujących się na swoje bożyszcze: kto nie wierzy w ich Boga, ten nie wierzy w nich samych, jest więc, siłą rzeczy, ateuszem, najpodlejszym z ludzi, wyzutym z czci i wiary gorszycielem, ucieleśnieniem zła. Należy go bezzwłocznie uwięzić, torturować, zgładzić.

W takich warunkach trudno określać się mianem ateisty... Jest to epitet, którym obdarza — a raczej znieważa — władza, aby kogoś oskarżyć i skazać. Świadczy o tym sama budowa słowa: a-teista. Przedrostek negujący, słowo sugerujące brak, lukę, opozycję. Nie dysponujemy pojęciem w sposób pozytywny opisującym tych, którzy nie hołdują chimerom. Musimy się zadowolić konstrukcjami przywodzącymi na myśl amputację: a-teista, nie-wierzący, a-gnostyk, bez-wyznaniowy, a-religijny, niedo-wiarek, bez-bożny, oraz słowami pochodnymi — niewiara, bezbożność, ateizm... Nie znajdziemy pojęcia oddającego solarną, afirmatywną, pozytywną i wolną postawę jednostki, która nie korzy się przed urojeniami magicznego myślenia.

Ateizm jest więc językowym tworem bogobojnych. Słowo to nie zostało swobodnie i świadomie wybrane przez kogoś, kto postanowił nim określić własny światopogląd. Mianem ateusza obdarza się ludzi odrzucających lokalnego boga, w którego wszyscy, a w każdym razie niemal wszyscy wierzą, w którego dbałość o własny, dobrze pojęty interes wierzyć nakazuje ... Teologiczne rozważania w zaciszu gabinetów zawsze bowiem opierają się na zbrojnych milicjach, egzystencjalnej policji i ontologicznej armii oszczędzających ludziom trudu samodzielnego myślenia, zagrzewających do wiary, przymuszających do konwersji.

Baal i Jahwe, Zeus i Allah, Ra, Wotan i Manitu zawdzięczają swoje przydomki geografii i historii. Ulepieni są wszakże z jednej gliny metafizycznej, określają tę samą fantazmatyczną istotę. Żaden nie jest prawdziwszy od pozostałych, wszyscy należą do panteonu imaginacyjnych tworów, do wesołej drużyny fikcji, w której Ulisses przepija do Zaratustry, Dionizos kłania się w pas Don Kichotowi, a Tristan i Lancelot z Jeziora są za pan brat z Bladym Lisem Dogonów i Papą Legbą wyznawców wudu.

Skutki antyfilozofii

Z braku lepszej nazwy na określenie niebezpiecznych szaleńców, którzy mają czelność nie wierzyć w Boga, przystańmy na ateuszy... Choć istnieją liczne synonimy lub peryfrazy, wszystkie zostały wprowadzone na rynek intelektualny przez czcicieli Chrystusa i mają charakter deprecjonujący. Na przykład Blaise Pascal chłostał bezlitośnie niepokornych (na małych karteluszkach, które zaszył przed śmiercią w podszewce płaszcza). Wymieńmy także libertynów, wolnomyślicieli czy zwolenników libre examen [swobodnego osądu], jak określa się obecnie naszych belgijskich przyjaciół.

Antyfilozofia — mroczny rewers Oświecenia, osiemnastowieczny nurt „intelektualny", dziś właściwie zapomniany, doskonały przykład tego, że chrześcijańska wspólnota nie cofa się dosłownie przed niczym, aby dyskredytować poglądy jednostek niepodzielających jej rojeń — brutalnie zwalcza wolną myśl i refleksję oswobodzoną z chrześcijańskich dogmatów.

Wspomnijmy chociażby księdza Garasse'a, jezuitę bez czci i wiary, któremu dwudziestowieczni propagandyści mogliby czyścić trzewiki. W ponad tysiącstronicowym dziele La Doctrine curieuse des Beaux esprits de ce temps, ou prétendus tels [Osobliwa doktryna tak zwanych Pięknoduchów] (1623), obrzuca on oszczerstwami wolnomyślnych filozofów, opisując ich jako rozpustników, sodomitów, opojów, żarłoków i pedofilów (biedny Pierre Charon, przyjaciel Montaigne'a), oskarżając o wszystkie diabelskie występki, aby odwieść czytelników od studiowania pism tych nikczemnych łajdaków. Rok później ten jezuicki minister propagandy popełnił Apologie pour son livre contre les athéistes et Libertins de notre siècle [Obrona mojej księgi wymierzonej we współczesnych ateistów i libertynów]; do wcześniejszych oszczerstw Garasse dorzucił kolejne kłamstwa, kalumnie, podłości i ataki ad hominem. Zaiste, miłość bliźniego nie ma granic.

Wspomniana metoda zawsze sprawdzała się doskonale — od Epikura, ściganego jeszcze za życia oszczerstwami bigotów, aż po szykanowanie niezależnych filozofów, którzy, jeśli nawet nie byli ateistami, ośmielali się utrzymywać, że Biblia nie daje odpowiedzi na wszystkie pytania. Nic więc dziwnego, że stosowana jest po dziś dzień. Filozofowie, których Garasse zmieszał z błotem, nie uzyskali pośmiertnej rehabilitacji, wielu myślicieli wciąż uchodzi za niemoralnych szubrawców, a ich dzieła butwieją w zapomnieniu. Ateizmowi zdołano przyprawić gębę na wieki wieków. W filozoficznych dysputach określenie libertyn nadal pełni funkcję deprecjonującą — w ten sposób dyskwalifikuje się myśl niezależną, wolną, pogodną i nieskrępowaną dogmatami wiary.

Ponieważ w oficjalnej historii filozofii nadal pokutuje duch antyfilozofii, olbrzymie obszary myśli żywej, wyrazistej, śmiałej, lecz antychrześcijańskiej, a w każdym razie wyzbytej czołobitności i niezależnej od panującej religii, pozostają nieznane nawet zawodowym filozofom z wyjątkiem garstki specjalistów. Ograniczmy się do epoki Ludwika XIV: kto czyta dziś Gassendiego? Albo La Mothe'a le Vayera? Albo Cyrana de Bergeraca (filozofa, nie komedię Rostanda)? A przecież bez tych bojowników o niezależność filozofii od teologii i religii judeochrześcijańskiej nie byłoby Pascala, Kartezjusza, Malebranche'a i wielu innych herosów oficjalnej filozofii...

Teologia i jej fetysze

Brakuje pozytywnych określeń postawy ateistycznej, a zastępcze przydawki mają lekceważące lub obelżywe konotacje. W słownictwie opisującym wiernych panuje za to niebywały urodzaj. Każda postać wiary, choćby chodziło o najsubtelniejszą odmianę, dysponuje odrębnym pojęciem: teista, deista, panteista, monoteista, politeista, a także animista, totemista, fetyszysta... Do czego dodać należy historyczne krystalizacje powyższych: katolicy i protestanci, ewangelicy i luteranie, kalwiniści i buddyści, sintoiści i muzułmanie, szyici i sunnici, żydzi i świadkowie Jehowy, ortodoksi i anglikanie, metodyści i prezbiterianie... Katalog bez końca.

Jedni oddają cześć kamieniom — od plemion pierwotnych aż po współczesnych muzułmanów, którzy wielbią betyl Al-Kaby — inni modlą się do księżyca lub słońca. Jedni wysławiają niewidzialnego Boga i odrzucają wszelkie wizerunki najwyższej istoty jako bałwochwalstwo, inni adorują Boga antropomorficznego — białego, aryjskiego samca, rzecz jasna... Panteista dostrzega Boga wszędzie, adept teologii negatywnej — nigdzie. Jedni postrzegają go w konwencji filmów grozy, pod postacią ukrzyżowanego mężczyzny w koronie cierniowej, inni jako źdźbło trawy na wschodnią modłę sinto. Każdy płód ludzkiego umysłu, choćby najbardziej dziwaczny, może wzbogacić panteon bóstw.

Religijne ekstrawagancje nie znają granic. Taniec uryny Indian Zuni z Nowego Meksyku. Amulety z ekskrementów tybetańskiego wielkiego lamy. Hinduistyczny zwyczaj oczyszczających ablucji w krowich odchodach i urynie. Rzymski kult takich bóstw, jak Stercutius i Crepitus  czy bogini Cloacina (patronów, kolejno, ustępów, bździn i kanalizacji). Ofiary z nawozu składane asyryjskiej Wenus — Isztar. Xochiquetzal, meksykańska Bogini miłości i zabawy zjadająca własne odchody. Boskie zalecenie z Księgi Ezechiela, aby do gotowania potraw wykorzystywać ludzkie ekskrementy. Gdy chodzi o utrzymywanie kontaktu z Bogami oraz sferą sacrum, każda metoda jest, jak widać, stosowna.

Istnieją niezliczone imiona, obrządki, sposoby pojmowania Boga i oddawania mu czci, miriady odmian religijności, całe słowniki leksemów określających wiarę i bogobojność, tymczasem ateista musi się zadowolić jednym nędznym mianem ukutym po to tylko, aby go zdyskredytować i napiętnować. Wierni oddający hołd wszystkiemu lub byle czemu, usprawiedliwiający w imię swoich fetyszy najskrajniejszą nietolerancję, toczący od zarania dziejów bezlitosną wojnę przeciw bezbożnikom mają więc czelność uznawać niedowiarków za istoty niepełne, okaleczone, szczątkowe, którym do prawdziwego istnienia brakuje Boga...

Bogobojni dysponują nawet szczególną dyscypliną zajmującą się zgłębianiem imion Boga, jego czynów, gestów, myśli, bon motów, wiekopomnych wypowiedzi, praw, nakazów i innych dyrdymał; jest to dyscyplina prężna i dająca zatrudnienie całej rzeszy obrońców, rzeczników, klerków, zauszników, pochlebców, dialektyków, retorów, filozofów (niestety!), skrytobójców, ludzi od mokrej roboty, pachołków, namiestników Boga na ziemi, ambasadorów i konsulów, dziekanów i rektorów. Teologia: „nauka" badająca dyskurs o Bogu...

Nielicznym okresom w historii Europy, kiedy chrześcijaństwo było poważnie zagrożone — jak choćby w 1793 roku — towarzyszyły nowe praktyki filozoficzne, a więc nowe słowa i pojęcia, które szybko popadły jednak w zapomnienie. Historycy wspominają niekiedy o dechrystianizacji,aby opisać fazę rewolucji francuskiej, w której obywatele urządzali w kościołach szpitale, szkoły lub świetlice dla młodzieży, wywieszali na ich frontonach trójkolorowe sztandary, a krzyże z martwego drewna zastępowali jakże żywymi drzewami. Po athéiste z Esejów Montaigne'a, attaystes z Listów (CXXXVII) Monluca i athéistique Woltera słuch szybko zaginął. Po ateistach rewolucji francuskiej również...

Imiona infamii

Ubóstwo ateistycznego słownictwa to następstwo wielowiekowej dominacji partii Boga: od piętnastu stuleci jej działacze dzierżą władzę polityczną, a ponieważ tolerancja nie należy do ich cnót kardynalnych, dokładają wszelkich starań, aby nie dopuścić do głosu niewiary w Boga, między innymi kontrolując oznaczające ją słowo. Ateizm pojawia się po raz pierwszy w 1532 roku, ateista istniał już w II wieku naszej ery: tych, którzy nie podzielali wiary w ich Boga zmartwychwstałego trzeciego dnia, chrześcijanie piętnowali mianem atheos. Szybko uznano, że osoby lekceważące chrześcijańskie bajki nie wierzą w żadnych bogów. Dlatego też poganie — oddający część bogom wiejskim, na co wskazuje zresztą etymologia tego słowa — zaczęli uchodzić za bezbożników i wrogów Boga Jedynego. Za ateistę jezuita Garasse uważał nawet Lutra, a Ronsard ateistami nazywał hugenotów!

To określenie ma charakter wyzwiska, obelgi, śmiertelnej obrazy; ateusz to człowiek niemoralny, odrażający typ, zbrodnią jest nawet zwykła chęć dowiedzenia się czegoś o życiu indywiduum opatrzonego takim epitetem, o lekturze jego książek nie wspominając. Miano to stanowi napęd machiny wojennej, miażdżącej wszystko, co odbiega od oficjalnej linii rzymskiego Kościoła katolickiego. Ateista, heretyk — na jedno wychodzi. Pojemna formułka.

Epikur już na początku swojej działalności musiał stawić czoło oskarżeniom o ateizm. A przecież ani on, ani jego uczniowie nie zaprzeczali istnieniu bogów: stworzonych z materii subtelnej, przebywających w międzyświatach, niewzruszonych, nietroszczących się o ludzkie losy, ucieleśniających ideał ataraksji, idee filozoficznego rozumu, wzorce, które warto naśladować, aby osiągnąć mądrość. Epikur miał swoich bogów, i to w pokaźnej liczbie. Różnili się oni jednak od innych bóstw greckiej polis, przemawiających ustami kapłanów, aby skłonić obywateli do podporządkowania się wymogom wspólnoty. Oto główna przewina epikurejskich bożyszcz: antyspołeczny charakter.

Historiografia ateizmu — skąpa, uboga i przeważnie licha — popełnia zatem błąd, datując jego narodziny na pierwszy okres w rozwoju ludzkości. Społeczne krystalizacje potrzebowały transcendencji, porządku, hierarchii (znaczenie etymologiczne: władza świętości). Wspólnota polityczna funkcjonuje sprawniej, jeśli czuwa nad nią panteon mściwych bóstw reprezentowany, szczęśliwym trafem, przez tych, którzy dzierżą ster władzy.

Bóg lub bogowie, których zadanie polega na legitymizowaniu władzy, stają się uprzywilejowanymi partnerami wodzów plemiennych, królów i książąt. Ziemscy włodarze twierdzą, że zawdzięczają swoją potęgę bogom, na dowód czego powołują się na pozaświatowe znaki, odszyfrowywane przez kastę kapłanów, która skądinąd ma udział w zyskach z monopolu na legalne użycie siły. Ateizm staje się więc nader użyteczną bronią, pozwalającą wtrącać do więzień i lochów tych, którzy ośmielają się sprzeciwiać władzy. A niepoprawnych oponentów posyłać na stos.

Ateizm jest o wiele późniejszy od myślicieli, których oficjalna historiografia potępia lub po prostu określa tym mianem. Sokrates nie powinien figurować w historii ateizmu. To samo dotyczy Epikura i epikurejczyków, a także Protagorasa, który w dziele O bogach stwierdził, że nie może wiedzieć ani czy istnieją, ani czy nie istnieją. Była to deklaracja agnostycyzmu czy nawet sceptycyzmu, z pewnością jednak nie ateizmu, który zakłada jasne przekonanie o nieistnieniu bogów.

Bóg filozofów był często skłócony z Bogiem Abrahama, Jezusa i Mahometa. Wywodził się bowiem z rozumu i dedukcji, podczas gdy tamci powstali z innego surowca: z dogmatu, objawienia, posłuszeństwa. Władza duchowa paktowała ze świecką, Bóg Abrahama przypomina zatem Boga Konstantyna, papieży, książąt i ma doprawdy niewiele wspólnego z ekscentrycznymi konstrukcjami zmajstrowanymi z praprzyczyn pozbawionych przyczyn, pierwszych nieruchomych poruszycieli, idei wrodzonych, przedustawnych harmonii i innych dowodów kosmologicznych, ontologicznych czy fizyko-teologicznych.

Filozoficzne próby ujęcia Boga niezależnie od panującego w danej chwili modelu, określano często mianem ateizmu. Kościół, skazując księdza Giulia Cesarego Vaniniego na ucięcie języka, uduszenie i spalenie na stosie (wyrok wykonano w Tuluzie 9 lutego 1619 roku), zamordował autora książki zatytułowanej Amfiteatr wiecznej Opatrzności boskiej i magicznej, chrześcijańskiej i fizykalnej, jak również astrologicznej i katolickiej; przeciw filozofom, ateistom, epikurejczykom, perypatetykom i stoikom (1615).

Jeśli potraktujemy ten tytuł serio — a już sama jego długość budzi szacunek! — dostrzeżemy, iż lubujący się w oksymoronach Vanini nie odrzuca opatrzności, chrześcijaństwa czy katolicyzmu, za to stanowczo odcina się od ateizmu, epikureizmu i innych pogańskich szkół filozoficznych. Nie był więc ateistą, za co skazano go na śmierć; można mu co najwyżej przypisać eklektyczny panteizm... rzecz jasna heretycki, gdyż heterodoksyjny.

Spinoza również opowiadał się za panteizmem — z niezrównaną inteligencją — i on także został skazany za ateizm, który w tym wypadku oznaczał niezgodność z żydowską ortodoksją. Parnassim zasiadający w mahamadzie (władze amsterdamskiej gminy żydowskiej) 27 lipca 1656 roku odczytali po hebrajsku, przed arką synagogi przy Houtgracht, niezwykle napastliwy akt oskarżenia. Zarzucili Spinozie ohydne herezje, potworne uczynki i niebezpieczne poglądy, następnie zaś obłożyli go klątwą (cherem), której nigdy nie cofnięto!

Parnassim nie przebierali w słowach: wyklęty, odłączony od Narodu Izraela, wypędzony, przeklęty w dzień i w nocy, przeklęty, gdy się kładzie i gdy wstaje, gdy wchodzi do domu i wychodzi z niego... Rzecznicy Boga żądają od swojej fikcji gniewu i kary, apelują, by zawsze i wszędzie ścigała filozofa wszystkimi przekleństwami zapisanymi w Księdze Powtórzonego Prawa. Pragną wreszcie, by imię Spinozy znikło po wsze czasy z powierzchni ziemi. Nic z tego...

Rabini, teoretyczni szermierze miłości bliźniego, dodali do tej ekskomuniki powszechny zakaz prowadzenia z filozofem jakichkolwiek dyskusji w słowie lub piśmie. Nikt nie ma prawa wyświadczać mu przysług, zbliżać się do niego na odległość czterech łokci, przebywać z nim pod jednym dachem. Zakaz obejmuje także lekturę jego pism. W tym wypadku rabini wykazali się dalekowzrocznością: dwudziestotrzyletni Spinoza niczego jeszcze nie napisał. Pośmiertnie wydana Etyka ukaże się dopiero dwadzieścia jeden lat później, w roku 1677. Dziś Spinoza ma czytelników na całym świecie.

Gdzie u Spinozy można znaleźć ateistyczne kredo? Nigdzie. Na próżno wertowalibyśmy jego dzieła — nie odkryjemy w nich choćby linijki przeczącej istnieniu Boga. Owszem, Spinoza negował nieśmiertelność duszy i odrzucał hipotezę kary lub nagrody post mortem; utrzymywał, że Biblia ma kilku autorów i nie jest tekstem objawionym; w Traktacie teologiczno-politycznym polemizował z pojęciem narodu wybranego; opowiadał się za hedonistyczną etyką szczęścia poza dobrem i złem; nie podzielał judeochrześcijańskiej nienawiści do człowieka, ciała i świata; chociaż był żydem, cenił Jezusa jako filozofa. Ale przecież te nieortodoksyjne jaskółki nie czynią zeń jeszcze ateisty.

Trudno zliczyć skazanych na śmierć za ateizm nieszczęśników, którzy byli wierzący, praktykujący, szczerze przeświadczeni o istnieniu Boga Jedynego; wśród nich istna rzesza katolików, nierzadko księży. Czciciele Boga Abrahama lub Allaha nie ustępują im w tej ponurej statystyce, wielu z nich wyznawało bowiem wiarę niezgodną z panującymi normami i regułami. Nie musieli nawet otwarcie buntować się przeciw monoteistycznie uświęconej władzy, wystarczyło jakieś drobne odstępstwo czy wręcz brak gorliwości... Pojęcie „ateista", nim zaczęło określać jednostki rzeczywiście niewierzące w Boga, służyło piętnowaniu i prześladowaniu myśli niepokornej, minimalnie choćby odstającej od refleksji dogmatycznej, społecznie dozwolonej. Ateista? Człowiek niezależny od Boga — niezależny w tak wielkim stopniu, że niebawem zacznie negować jego istnienie.

(...)

ATEIZM, CZYLI ROZBRAT Z NIHILIZMEM

Organizacja niepamięci

Oficjalna historiografia pomija milczeniem filozofię ateistyczną. Zwykle nie wspomina nawet o księdzu Meslierze, a jeśli nawet zaszczyca go uwagą, rozprawia się z nim w kilku zdaniach, prezentując go jak zabawną ciekawostkę, osobliwy przykład oksymoronu: ksiądz-bezbożnik! Na próżno szukalibyśmy solidnych prac poświęconych najważniejszym przedstawicielom osiemnastowiecznego francuskiego materializmu, takim jak La Mettrie (wściekły piewca przyjemności), Dom Deschamps (wynalazca kolektywistycznego „heglizmu"), Holbach (osobisty wróg pana Boga), Helwecjusz (materialista rozmiłowany w rozkoszach), Sylvain Maréchal (autor Słownika ateistów). Nikt poważnie nie zajmuje się badaniem myśli tak zwanych ideologów (Cabanis, Volney, Destutt de Tracy), podczas gdy niemieckiemu idealizmowi poświęcono setki studiów, monografii, programów badawczych.

Przykład: dla świata akademickiego baron Holbach po prostu nie istnieje. Krytyczne wydanie jego dzieł nie figuruje w katalogu żadnej liczącej się oficyny filozoficznej. Profesorowie nie prowadzą seminariów ani wykładów monograficznych poświęconych temu myślicielowi, nie zachęcają studentów do pisania o nim prac magisterskich czy doktoratów. Książek Holbacha (w odróżnieniu od Rousseau, Woltera, Kanta czy Monteskiusza) nie znajdziemy w wydaniach kieszonkowych, nie wspominając o prestiżowej serii Pléiade. W księgarni nie uświadczymy żadnej jego biografii. Smutne!

Uniwersytet do znudzenia wałkuje Russowską umowę społeczną, Wolteriańską tolerancję, Kantowski krytycyzm, trójpodział władz myśliciela z Brède — tematy samograje, święte obrazki filozofii. Nie wspomina natomiast o ateizmie Holbacha, o jego przenikliwym historycznym odczytaniu tekstów biblijnych, o krytyce chrześcijańskiej teokracji i związków państwa z Kościołem, o wezwaniu do rozdziału tych dwóch władz, o rozgraniczeniu sfer etyki i religii, o demistyfikacji katolickich bajek, o religioznawstwie porównawczym, o atakach na Holbacha ze strony Rousseau, Diderota, Woltera i innych przedstawicieli deistycznej, rzekomo oświeconej kliki, o koncepcji etokracji czy propozycji moralności pochrześcijańskiej, o potędze nauki zdolnej rozproszyć religijny obskurantyzm, o fizjologicznej genezie myśli, o konstytutywnej nietolerancji chrześcijańskiego monoteizmu, o konieczności podporządkowania polityki etyce, o wezwaniu do przeznaczenia części dóbr kościelnych na potrzeby ubogich, o feminizmie i krytyce katolickiego mizoginizmu. A przecież wszystkie te poglądy Holbacha są zdumiewająco aktualne...

Historiografia milczy na temat bluźniercyMesliera (...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin