Wójtowicz Milena - Najwspanialsi z wspaniałych.pdf

(131 KB) Pobierz
5898603 UNPDF
Milena Wójtowicz
NAJWSPANIALSI Z WSPANIAŁYCH
Obrzydliwy potwór wypełzł z jaskini i jednym susem znalazł si ę na trakcie, zast ę puj ą c
drog ę w ę drowcom. Otworzył paszcz ę , ukazuj ą c kilka rz ę dów naprawd ę ostrych kłów i ogromny,
przypominaj ą cy ruchliwego w ęŜ a j ę zor. Podró Ŝ ni skamienieli ze strachu. Potwór rykn ą ł. Kilkoro
w ę drowców rzuciło si ę do ucieczki, ucieczki z góry skazanej na niepowodzenie. Długi j ę zyk bestii
wystrzelił z paszczy i schwycił ich jak kilka much. Zguba była pewna, kiedy nagle spomi ę dzy
drzew wyjechał galopem je ź dziec na spienionym ś nie Ŝ nobiałym koniu. Nie zwalniaj ą c, wyci ą gn ą ł
miecz i odci ą ł czubek j ę zyka potwora, wi ąŜą cy ludzi. Monstrum zawyło z bólu. Je ź dziec zatrzymał
konia na drugim ko ń cu drogi. Zwierz ę stan ę ło d ę ba, a rycerz uniósł w gór ę miecz, błyskaj ą c
białymi z ę bami w szerokim u ś miechu. Kiedy ko ń stan ą ł z powrotem na ziemi, je ź dziec wstrz ą sn ą ł
swoj ą wspaniał ą blond czupryn ą , pogonił wierzchowca i zaszar Ŝ ował na potwora. Kreatura cofn ę ła
si ę , wystawiaj ą c szpony. Rycerz zaszczycił j ą pogardliwym spojrzeniem i zadał kilka doskonale
wymierzonych pchni ęć , wci ąŜ z triumfalnym u ś miechem na ustach. Bestia po chwili poddała si ę i
kwicz ą c, uciekła z powrotem do swojej jamy.
Podró Ŝ ni odwa Ŝ yli si ę odetchn ąć . Patrzyli z podziwem na swojego wybawc ę , który trwał na
koniu w pozie pos ą gowej. On rzucił im powalaj ą ce spojrzenie absolutnie bł ę kitnych oczu.
- Nie l ę kajcie si ę – powiedział aksamitnym głosem. – Bo Ŝ adna bestia nie jest wam ju Ŝ
zagro Ŝ eniem. Ja, Monduel M ęŜ ny, stoj ę na stra Ŝ y niewinnych i bezbronnych. Bywajcie – wypi ą ł
pier ś i zaprezentował rzymski profil. Jego ko ń zar Ŝ ał i doskonale wypracowanym skokiem znalazł
si ę mi ę dzy drzewami. Nie ucichł jeszcze t ę tent jego kopyt, gdy podró Ŝ ni zacz ę li wzdycha ć z
zachwytu.
- Imponuj ą ce – powiedział Rufus de Skarpa III, s ą cz ą c w zadumie popołudniow ą herbatk ę . –
Doprawdy, imponuj ą ce - obserwował całe zaj ś cie ze wzgórza, które było dobrym tarasem
widokowym. Zwłaszcza dla kogo ś takiego, jak Rufus, kto wolał nie rzuca ć si ę w oczy. – Jest
wprost niesamowicie przekonuj ą cy – dodał jeszcze.
- Có Ŝ , to dopiero prototyp. Kiedy dopracuj ę technologi ę , wtedy stworz ę co ś naprawd ę
imponuj ą cego. – Rufus z pewnym niepokojem stwierdził, Ŝ e oczy jego bratanicy zaczynaj ą
podejrzanie ś wieci ć . Jak zawsze, gdy w jej głowie ś witała jaka ś podejrzana idea. Chocia Ŝ czasami
jej pomysły były całkiem interesuj ą ce.
- Dopracowa ć , powiadasz? – mrukn ą ł pod nosem.
- Tłak, dopłacoła ć – wtr ą cił zgry ź liwie potwór, wypełzaj ą cy z jednej z licznych jaski ń . –
Łeby łon my juch ne łobłcinał j ę hyków. Tło nie było płyjemne.
- Odro ś nie ci – pocieszył go Rufus. – Herbatki?
- Ne, dł ę kuj ę . Ne mam jej kym szmakoła ć – odparł kwa ś no potwór.
- Realizm był niezb ę dny w tej fazie testów – powiedziała Pelagia, bratanica Rufusa.
- Ałe łon my łobłci ą ł jehyk – zaj ę czał potwór.
W tym momencie spomi ę dzy drzew wyjechał godnym st ę pem rumak z je ź d ź cem na
grzbiecie. Zatrzymał si ę przed Pelagi ą . Monduel M ęŜ ny wypi ą ł pier ś i wysoko uniósł podbródek.
Rufus przygl ą dał mu si ę z łagodnym zainteresowaniem, potwór z niech ę ci ą . Pelagia uwa Ŝ nie
obejrzała i konia i rycerza.
- Wygl ą da na to, Ŝ e jest nienaruszony. Ruszałe ś go?
- Jakł? Łon my łobłci ą ł móy...
- Masz jeszcze szpony – zwrócił mu uwag ę Rufus.
- Ne mołg ę mu płyłochy ć chponami kiełdy mychl ę o mołim boł ą cym j ę hyku – oznajmił z
godno ś ci ą potwór.
- Niewykluczone, Ŝ e trzeba b ę dzie przeprowadzi ć dalsze testy – stwierdziła Pelagia.
- To juh ne ze mł ą – rzucił potwór i błyskawicznie wczołgał si ę do jaskini.
- Có Ŝ za straszny brak woli współpracy - zatroskał si ę Rufus. - S ą dz ę , moja droga, Ŝ e udamy
si ę w jego ś lady - dopił herbat ę i podniósł swoje ogromne cielsko, przy okazji zmiataj ą c ogonem
kilka skał. Wypu ś cił nosem obłoczek dymu. - Id ź cie przodem. Nie chciałbym uszkodzi ć was
ogonem.
Pelagia wzi ę ła koszyk z prowiantem i zacz ę ła schodzi ć w dół. Monduel M ęŜ ny, nie
zsiadaj ą c z konia, pod ąŜ ył za ni ą . Na ko ń cu czołgał si ę Rufus, pod nosem narzekaj ą c na ciasne
jaskinie. Rozdzielili si ę ju Ŝ przy pierwszym rozwidleniu. Pelagia ju Ŝ dawno doszła do wniosku, Ŝ e
dla kogo ś jej rozmiarów chodzenie po jaskiniach smoków mo Ŝ e by ć niezdrowe. Zamontowanie
systemu wind nie zaj ę ło jej zbyt wiele czasu. Teraz wraz z Monduelem M ęŜ nym i jego rumakiem,
nosz ą cym wdzi ę czne imi ę Srebrnogrzywy 3, wsiadła do jednej z nich.
Rufus poczołgał si ę dalej korytarzem, postanawiaj ą c namówi ć bratanic ę do zainstalowania
wind dla smoków.
Pelagia była odrobin ę nietypow ą bratanic ą . Ale tak to ju Ŝ jest, jak jest si ę pół człowiekiem,
pół smokiem. Jak takie co ś mogło si ę pocz ąć , nie byli pewni sami rodzice. Ale pocz ę ło si ę i oprócz
do ść mieszanego zestawu cech fizycznych, dysponowało te Ŝ mieszan ą psychik ą i geniuszem,
którego owocem były takie wynalazki, jak Monduel, czy praktyczny podr ę czny przetapiacz złota.
Rufus miał absolutn ą pewno ść , Ŝ e nikt nie wie, co si ę dzieje w jej okr ą głej głowie, pokrytej zielon ą
łusk ą i szarymi włoskami.
Przebywszy kilka kolejnych korytarzy, Rufus de Skarpa dotarł do ogromnej, wykutej w
skale komnaty, gdzie czekała ju Ŝ rada dziesi ę ciu smoków z przewodnicz ą cym na czele. Wszyscy
patrzyli na przybysza z łagodnym zainteresowaniem.
- Mo Ŝ e herbatki? - zaproponował Maurycy von Pilavka.
- Nie, uprzejmie dzi ę kuj ę - odparł Rufus. - Dopiero co piłem.
- Mo Ŝ e biszkopcika? - Albert Mogilani podsun ą ł talerzyk.
- Z przyjemno ś ci ą - Rufus si ę gn ą ł po puszyste ciasteczko.
Przewodnicz ą cy poci ą gn ą ł łyk herbaty.
- Obawiam si ę , Ŝ e przed chwil ą był tu Archibald de Trask - westchn ą ł. - Wspominał o
jakim ś incydencie.
- Strasznie niewyra ź nie mówił - dodał Cyprian le Brok. - Obawiam si ę , Ŝ e w ś ród dzisiejszej
młodzie Ŝ y sztuka wymowy schodzi na psy.
- Zaiste, godne to ubolewania - przytakn ą ł Honoriusz O’Karb.
- Te dzisiejsze smoki - pokiwał głow ą w zadumie Maurycy.
- To nie do ko ń ca jego wina - Rufus uznał za stosowne wyja ś ni ć spraw ę . - Podczas
dzisiejszych testów Monduel M ęŜ ny obci ą ł mu j ę zyk.
Przewodnicz ą cy lekko si ę zas ę pił.
- Czy to było konieczne? Staramy si ę unika ć przemocy.
- Tej zb ę dnej, ma si ę rozumie ć - mrukn ą ł Albert. Mówiono o nim, Ŝ e ma naprawd ę burzliw ą
przeszło ść .
- Wiadomo wam, Ŝ e wybrali ś my Archibalda do szlachetnej misji udziału w testach ze
wzgl ę du na jego zdolno ś ci regeneracyjne. Musz ę jednak zgodzi ć si ę z twierdzeniem, Ŝ e młodzie Ŝ
nie jest ju Ŝ taka, jak kiedy ś . Brakuje nam kolejnych ochotników.
- Godny po Ŝ ałowania brak ducha walki - skrzywił si ę Albert.
- A wyniki testów? - odezwał si ę , pij ą cy dot ą d herbat ę w milczeniu, Pompejusz von Klops.
- Nader obiecuj ą ce - odpowiedział Rufus. - Monduel jest doprawdy imponuj ą cy. Mog ę
nawet stwierdzi ć , Ŝ e przerasta moje oczekiwania. Poprosz ę jeszcze biszkopta.
Przewodnicz ą cy podsun ą ł mu półmisek.
- Te z lewej s ą z konfitur ą wi ś niow ą , te z prawej z malinow ą .
Maurycy wci ą gn ą ł w nozdrza zapach ciastek.
- Pachn ą wy ś mienicie. Twoja Ŝ ona robiła?
Przewodnicz ą cy przytakn ą ł.
- Przeka Ŝ jej od nas wyrazy uznania. Nikt nie robi takich biszkoptów z konfitur ą malinow ą .
Rufus z przyjemno ś ci ą spo Ŝ ył ciasteczko.
Przewodnicz ą cy usiadł wygodniej w fotelu i okrył si ę pledem.
- S ą dz ę , Ŝ e w ś wietle tych wydarze ń mo Ŝ emy uzna ć wst ę pna faz ę naszego planu za
zako ń czon ą . Jak wszyscy wiecie, od dawna my i nasi bracia jeste ś my gn ę bieni przez ponur ą ,
zło ś liw ą i podł ą sekt ę morderców, którzy zw ą siebie bł ę dnymi rycerzami, albo innym
paskudztwem...
- Tfu!! - wzdrygn ę ły si ę zgodnie wszystkie smoki.
- ...Dlatego te Ŝ nasz zwi ą zek podj ą ł szczytn ą akcj ę , maj ą c ą na celu niesienie pomocy nam
wszystkim. Jeste ś my ś wiadomi, Ŝ e straszenie ludzi w wioskach i zamkach, a nawet przechodniów
na go ś ci ń cach, nie jest ju Ŝ tak zabawne ani opłacalne, jak to kiedy ś bywało. Ale wszyscy wiemy, Ŝ e
to nie honor opu ś ci ć stanowisko nawet w najbardziej zawszonej okolicy. Lecz jak trwa ć tam dalej
przez wieki, b ę d ą c w tak beznadziejnej sytuacji? Oto otworzyła si ę przed nami droga do lepszego
jutra! Dzi ę ki zdolno ś ciom i pomysłowo ś ci naszego naczelnego in Ŝ yniera, mamy mo Ŝ liwo ść wzi ę cia
spraw we własne r ę ce. Od dzi ś to my poci ą gamy za sznurki. Monduel M ęŜ ny jest ideałem bł ę dnego
rycerza, który b ę dzie pozorował ś mier ć potwora w honorowej walce, a nasz brat smok b ę dzie mógł
godnie opu ś ci ć swoje siedlisko, nie obci ąŜ ony opini ą tchórza, który boi si ę ludzi. Mamy ju Ŝ
pierwsze zlecenie. A wi ę c, panowie, za powodzenie naszego wielkiego planu - przewodnicz ą cy
uniósł fili Ŝ ank ę .
Pozostałe smoki zrobiły to samo, si ę gaj ą c po biszkopciki.
Rufus wzi ą ł kilka ciasteczek z nadzieniem malinowym na drog ę i wyszedł z komnaty,
zostawiaj ą c rad ę dyskutuj ą c ą nad odpowiedni ą ilo ś ci ą cukru w konfiturze. Tak jak si ę spodziewał,
zastał Pelagi ę w jej warsztacie. Pracownia składała si ę z dwóch komnat: ogromnej, pełni ą cej rol ę
hangaru, maszynowni, zbrojowni, magazynu i jeszcze paru innych pomieszcze ń i mniejszej,
zawalonej rulonami projektów, map i szkiców. Pelagia stała w k ą cie magazynu, obok
znieruchomiałego, jakby skamieniałego Monduela, dopracowuj ą c ostatnie zakl ę cia i co ś jeszcze
szlifuj ą c.
- Rada jest zadowolona - oznajmił Rufus.
- To ś wietnie - powiedziała, zdejmuj ą c ze szlifierki miecz, w ą ski, srebrny i rze ź biony w
runy.
- Mo Ŝ e biszkopcika? - Rufus przyjrzał si ę broni uwa Ŝ nie. - Bro ń Monduela jest chyba w
porz ą dku.
- To nie dla niego - Pelagia wskazała ruchem brody wn ę k ę w ś cianie, gdzie co ś stało,
przykryte prze ś cieradłem.
Rufus pochylił głow ę , wbijaj ą c oczy w ciemno ść . Si ę gn ą ł ostro Ŝ nie i pazurem zsun ą ł
prze ś cieradło. M ęŜ czyzna, stoj ą cy we wn ę ce, był wzrostu Monduela, ale za to od niego
szczuplejszy. Cały odziany był w czer ń , a jego strój nie był tak okazały, jak strój rycerza. Twarz
miała ponury wyraz, przecinała j ą szeroka blizna, a ciemne włosy opadały na ramiona.
- Kto to?
- Model polowy. Monduel jest przeznaczony do odbijania zamków, dokonywania
bohaterskich czynów i zdobywania sławy. Ale potwory i smoki s ą nie tylko w g ę sto zaludnionych
okolicach. Niektóre kr ąŜą po lasach, ł ą kach i porzuconych ruinach. Monduel nie mo Ŝ e si ę tam za
nimi p ę ta ć .
- A ten mo Ŝ e?
- Nazwałam go Renthold Bezwzgl ę dny.
- B ę dzie chodził po bagnach? Nie znudzi mu si ę to?
- To kwestia oprogramowania. Monduel jest przystosowany do przebywania w tłumie, jest
gotowy na poklask, sław ę i wszystko, co si ę z tym wi ąŜ e. To idealny bohater, bł ą dz ą cy po drogach i
szlachetnie odchodz ą cy w dal, pozostawiaj ą c za sob ą wzdychaj ą c ą ksi ęŜ niczk ę .
- Te ksi ęŜ niczki te Ŝ uwzgl ę dniła ś w oprogramowaniu?
- Oczywi ś cie. To kwestia wyliczenia charakterystycznego profilu osobowo ś ci. Ka Ŝ da
typowa ksi ęŜ niczka b ę dzie o nim pami ę ta ć .
- A ten drugi?
- Nietowarzyski, ponury, z zani Ŝ on ą samoocen ą , bezwzgl ę dny, p ę taj ą cy si ę po bezdro Ŝ ach i
wyka ń czaj ą cy zbirów i potwory. Dla pieni ę dzy albo po prostu wyka ń czaj ą cy.
- Nieprzyjemna osobowo ść . A ksi ęŜ niczki?
- B ę d ą go unikały jak ognia. Inne zreszt ą te Ŝ . Uczucia nie pasuj ą do profilu
psychologicznego. To zdeklarowany zimny cynik.
- W tej chwili obaj wygl ą daj ą troch ę niemrawo.
- Nie uaktywniłam wszystkich systemów. Plan opiera si ę na autentyczno ś ci. Oni musz ą
wierzy ć , Ŝ e zabijaj ą potwory. Jeszcze jaki ś mag zajrzałby im do głów i namieszał. Autentyzm
gwarantuje im wiara, Ŝ e naprawd ę zabijaj ą .
- Ale nie b ę d ą tego robi ć ? - upewnił si ę Rufus.
- Wyrz ą dz ą lekk ą , całkowicie odwracaln ą szkod ę . Potem potwór padnie, symuluj ą c padanie
trupem, a rycerz odjedzie w glorii chwały, lub te Ŝ , w przypadku Rentholda, bez glorii chwały.
- Niektórzy królowie domagaj ą si ę dowodów, wiesz, głów czy j ę zyków.
Pelagia ś ci ą gn ę ła płacht ę ze stołu, ukazuj ą c stos ró Ŝ nych elementów smoczej anatomii.
Rufus si ę wzdrygn ą ł.
- Syntetyczne - powiedziała, przykrywaj ą c stół z powrotem. - Dostarczenie odpowiedniego
elementu na miejsce wykonania zlecenia zajmie posła ń cowi maksimum dwie godziny.
- Nie przewidujesz Ŝ adnych problemów?
- Ja nie odwalam fuszerki - stwierdziła dobitnie Pelagia. - Oni s ą dopracowani w ka Ŝ dym
szczególe. Wykonaj ą zlecenie i odjad ą .
- A jak zamierzasz przekazywa ć im zlecenia?
- Ł ą cza magiczne. Typowa procedura. Błyskawiczne i niezawodne.
- Mam wra Ŝ enie, Ŝ e oni s ą a Ŝ za idealni. Kiedy wyruszaj ą ?
- Jutro rano. Mam ju Ŝ dane pierwszych zleceniodawców. Wprowadziłam je do ich pami ę ci.
Trzeba ich tylko postawi ć na drodze i uaktywni ć .
- Nie b ę d ą mieli kłopotów z to Ŝ samo ś ci ą ? Przeszło ś ci ą ?
- Zaprogramowałam im w pami ę ci typowe Ŝ yciorysy. Wyczekiwane dziecko, znaki na
niebie i ziemi, przeznaczenie, typowe brednie bł ę dnych rycerzy. Je ś li chcesz, poka Ŝę ci
dokumentacj ę .
- Wolałbym nie. Wiesz, Ŝ e gubi ę si ę w tych twoich planach i wykresach. Wystarczy mi to,
co widz ę na własne oczy.
- A to co widzisz jest...?
- Imponuj ą ce.
- To dopiero pocz ą tek - Pelagia zapatrzyła si ę w przestrze ń . - Taka technologia... Takie
perspektywy... Takie mo Ŝ liwo ś ci... To dopiero pocz ą tek - powtórzyła.
Sło ń ce jeszcze nie wzeszło. Mgła powoli unosiła si ę znad lasu. Zwierz ę ta albo ju Ŝ poszły
spa ć , zm ę czone całonocnymi łowami, albo jeszcze nie przebudziły si ę z nocnego snu. Odchodz ą ce
opary odsłoniły le ś ny trakt i stoj ą cego na nim konia z je ź d ź cem na grzbiecie. Ko ń podniósł łeb i
zar Ŝ ał. Na ten sygnał je ź dziec otworzył br ą zowe oczy i rozejrzał si ę wokół, jakby przebudzony z
mocnego snu. Pop ę dził konia. Po chwili obaj znikn ę li we mgle.
Opary pokrywały doliny, nie docieraj ą c jednak do najwy Ŝ szych szczytów. Na skraju
stromego zbocza, po ś ród zielonych, wci ąŜ pokrytych kropelkami rosy traw, na tle najczystszego
ę kitu nieba, powoli roz ś wietlanego promieniami sło ń ca, rycerz w srebrnej zbroi siedział na
grzbiecie białego konia. Poranny wietrzyk rozwiewał jego włosy koloru złota. Rycerz otworzył
oczy, bł ę kitne jak niebo i odetchn ą ł gł ę boko jeszcze chłodnym powietrzem. Potem lekko ś ci ą gn ą ł
cugle i ko ń ruszył w dół zbocza.
Z samego szczytu wzgórza, spomi ę dzy nierównych skał, obserwowali ich Rufus i Pelagia.
- Szczerze mówi ą c, nie jestem zadowolona z Ŝ adnego z nich.
- Masz na my ś li jakie ś usterki? - zainteresował si ę Rufus.
- Oni nie wyczerpuj ą wszystkich mo Ŝ liwo ś ci - kontynuowała Pelagia, nie zwracaj ą c na
niego uwagi. - T ę technik ę mo Ŝ na wykorzysta ć do skonstruowania czego ś naprawd ę ... wielkiego.
Wi ę kszo ść złych dni zaczyna si ę miło i niewinnie. Na przykład idziesz sobie słoneczn ą ulic ą
i zastanawiasz si ę , któr ą z miłych i przyjemnych rzeczy dzi ś zrobi ć , a ju Ŝ po chwili wpadasz w wir
mi ę dzywymiarowy i znajdujesz w ś rodku płon ą cego domu, otoczony przez band ę morderców i
złodziei, i zastanawiasz si ę , czy to co ś , co wisi pod sufitem, ma ochot ę ci ę zje ść .
Ale tym razem nie było Ŝ adnego spaceru pod słonecznym niebem. Od razu zacz ę ło pada ć .
Podczas gdy deszcz zaczynał zalewa ć , a wła ś ciwie obmywa ć z brudu ulice miasta, grupa
rewolucjonistów skupiła si ę wokół ostatniej dziedziczki korony, przedstawicielki dynastii, która od
lat tyranizowała kraj.
Wszyscy rewolucjoni ś ci byli młodymi, pełnymi wiary w zwyci ę stwo idealistami. I wszyscy
byli przeciwni zabijaniu niewinnych osób. Nawet robi ą c to w imi ę rewolucji czuli si ę troch ę
nieswojo.
Jeszcze bardziej nieswojo czuli si ę teraz. Wystarczaj ą co stresuj ą ce było zabicie dziewczyny.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin