Webb Peggy - Powracajacy blues.pdf

(553 KB) Pobierz
Office to PDF - soft Xpansion
PEGGY WEBB
Powracający blues
That Jones Girl
Tłumaczyła: Agnieszka Młodzińska
PROLOG
Tess Jones Flannigan Carson O’Toole leżała pogrążona w głębokim śnie.
Ułożona w poprzek łóżka spała jakby na wyspie upstrzonej żywymi barwami i
otoczonej oceanem ochrypłych tonów płynących z radia. Jej włosy były ognistą
plamą na poduszce, jedwabny szlafrok – falą purpury. Jeden z pantofli na
wysokim obcasie, zawieszony niepewnie na palcu, iskrzył się złotymi cekinami.
Zegar wskazywał drugą po południu, a z radiowego głośnika dobiegały dźwięki
rock and rolla.
Tess spała.
Na parapecie siedział, machając ogonem, kot syjamski i wpatrywał się w
swoją panią. Po dłuższej obserwacji zeskoczył z legowiska na pobliskie krzesło, a
stamtąd jednym susem na poduszkę. Siedział przez chwilę jak milczący Budda,
po czym wyprężył się i pociągnął językiem po nagim ramieniu swojej pani.
Tess drgnęła. Różowy język kota znów zabłysnął na jej skórze.
– O’Toole, czy to ty?
Tess przeciągnęła się, ziewnęła, po czym przewróciła na drugi bok.
Mrucząc z zadowolenia, O’Toole usadowił się wygodnie na poduszce i
zaczął pielęgnację łap.
– Domyślam się, że przespałabym każdy dzień, gdyby nie ty – rzekła
pochylając się i głaszcząc jego łebek. – Dziękuję ci, O’Toole.
O’Toole kontynuował toaletę, jakby nie dbając o to, czy mu podziękowała,
czy nie. Tess się uśmiechnęła. Kot przypominał zupełnie jej ostatniego męża;
gdyby nawet czołg przetoczył się przez łóżko, żaden z nich nie ujawniłby
odrobiny emocji.
Kiedy już spakowała walizki Roberta O’Toole’a, znalazła sobie
syjamskiego kota, nazwała go O’Toole – ku przestrodze, że zrobiła już trzy błędy
i powinna być ostrożna z czwartym mężem – kimkolwiek by on był.
Tess podniosła się z puszystego łóżka, w którym wszystko było miękkie,
delikatne, głębokie i pieszczotliwe, tak jak najbardziej lubiła. Półsenna
spacerowała po pokoju w poszukiwaniu drugiego pantofla. Leżał na półce
przeznaczonej na kapelusze, a jego cekiny połyskiwały w świetle słonecznym,
które wlewało się przez okno.
Tess zdjęła go bez mrugnięcia okiem, tak jakby pantofel miał znajdować
się właśnie wśród kapeluszy. Nucąc nowoorleańskiego bluesa, założyła pantofel,
niedbale zarzuciła szlafrok na ramiona i weszła do swojego zacisznego pokoiku,
ciągnąc za sobą purpurowe koronki i strusie pióra.
Zadzwonił domofon.
– Telegram dla pani Jones.
Uśmiechnęła się. To zapewne jeden z wielbicieli. Zawsze dostawała listy i
147691739.001.png
kwiaty od swoich fanów.
– Poproszę na górę.
Doręczyciel z Western Union podał Tess telegram i patrzył, jak czyta. Była
jego ulubioną piosenkarką i prawdopodobnie najbardziej ulubioną osobą w całym
Chicago. Tess Jones miała styl. Na jej czole pojawiły się zmarszczki.
– Złe wiadomości, pani Jones? – zapytał chłopiec.
– Niestety, tak. Moja dobra przyjaciółka z rodzinnych stron nie żyje.
Złożyła telegram w zgrabny kwadracik; czerwone paznokcie błyszczały na
tle sztywnego, białego papieru.
– Tak mi przykro, pani Jones – powiedział i zdjął czapkę w szacunku dla
zmarłej.
– Dziękuję, Henry.
– Domyślam się, że pojedzie pani do domu na pogrzeb. Tess Jones
Flannigan Carson O’Toole zrobiła niezwykłą rzecz, zadziwiając Henry’ego, aż
omal nie upuścił czapki: uśmiechnęła się.
– Tak, jadę do domu, Henry. Ale nie na pogrzeb. Jadę świętować.
Po czym wytłumaczyła:
– Było nas sześcioro: trzech chłopców, trzy dziewczyny – bliscy
przyjaciele. Najkrzykliwsza grupa w college’u. Jeśli wypełniony wodą balon
spadł na profesora, każdy twierdził, że to zrobił ktoś z nas. Jeśli wykradziono
maskotkę rywalizującej uczelni, automatycznie przyznawano punkt naszej
grupie. – Zamilkła, uśmiechając się do starych wspomnień. – Żyliśmy
intensywnie i szybko, twardo i dobrze. Uzgodniliśmy, że kiedy jedno z nas umrze,
reszta zgromadzi się i urządzi wielką pożegnalną zabawę.
– Pożegnalną zabawę, pani Jones?
Tess sięgnęła ręką i poklepała go po policzku.
– Śmierć jest tylko podróżą z jednego królestwa do drugiego. Pamiętaj o
tym, Henry.
Kiedy odszedł, Tess oparła się o drzwi, stukając paznokciami w telegram.
Nagle zadrżała. Ale nie na myśl o śmierci, nie na myśl o Babs. Babs żyła w ten
sam sposób, co ona – z klasą. Według telegramu Johnny’ego rozbiła samolot o
skały. Śmierć przyszła nagle: szybka, czysta i prosta.
Nie. Nie zadrżała na myśl o Babs, ale o sobie. Przyjdą wszyscy z paczki.
Nie było wątpliwości. Zjawi się Flannigan. Jeśli Johnny go odszuka, Mick
powinien przybyć do Tupelo w Missisipi.
Oparła się o drzwi, wspominając Micka Flannigana, najlepszego
przyjaciela, pierwszego kochanka, swą pierwszą miłość. Człowieka, który ją
opuścił dziewięć lat temu po zaledwie sześciu miesiącach małżeństwa.
– Niech cię piekło pochłonie, Micku Flanniganie. Nie płakałam po tobie
wtedy, nie będę płakać teraz.
Wlokąc za sobą koronki i strusie pióra oraz niebiański zapach jaśminu,
147691739.002.png
podeszła do telefonu, by zawiadomić o swoim wyjeździe.
 
ROZDZIAŁ 1
Mick Flannigan nie był przygotowany na widok Tess. Oparty o grecką
kolumnę na werandzie Johnny’ego i Babs obserwował, jak Tess wysiada z
taksówki i zbliża się ceglaną ścieżką . Była piękna dziesięć lat temu, ale teraz
zadziwiająca. Kasztanowe włosy wydawały się dłuższe i bujniejsze. Zachodzące
letnie słońce dodawało im iskier, otaczając głowę ognistą obwódką. Oczy – takie
same – zielone, z długimi rzęsami, tajemniczo skośne. Chód również ten sam.
Wciąż kroczyła, jakby miała pod sobą cały świat.
Twarz przyciągnęła jego uwagę. Czas wyrzeźbił kości policzkowe,
wyostrzył rysy. W wieku dwudziestu pięciu lat Tess miała delikatny wygląd
zroszonej róży w pierwszym rozkwicie. Teraz przypominała jakiś egzotyczny
kwiat; gładki, doskonały i niezwykły. Ogarnął go żal, ale zaraz sobie
przypomniał, że jest zbyt późno, by poddawać się temu uczuciu.
Wyjął z ust cygaro i wypuścił dym, obserwując ją przez tworzące się kółka.
Tess zatrzymała się z jedną ze swoich wąskich stóp uniesioną nad górnym
schodkiem. Odwróciła powoli głowę, jak nieoswojone stworzenie, które
przeczuwa pułapkę. Flannigan wyszedł z cienia.
– Witaj, Tess.
Jej nozdrza uwypukliły się na moment; po chwili podała mu rękę: królewna
udzielająca swych łask jednemu z uniżonych poddanych.
– Flannigan – to wszystko, co powiedziała.
„Flannigan”. Zwykle mówiła do niego Mick, chyba że była bardzo
zagniewana, oraz oprócz tych chwil, gdy się kochali. W gorączce namiętności
powtarzała bez końca:
Flannigan... Flannigan... Flannigan...
Zastanawiał się, o czym teraz myślała.
Ujął jej rękę w swe dłonie i trzymał przez dłuższą chwilę, wpatrując się
głęboko w oczy Tess. Nic mu one nie powiedziały. Nie wiedział dokładnie, czego
oczekiwał, ale na pewno czegoś więcej niż tak chłodnego powitania, które równie
dobrze mogłaby zgotować komuś najzupełniej obcemu.
Odwrócił rękę Tess, pochylił się, pocałował dłoń i z czystej złośliwości
pociągnął językiem po ciepłej skórze aż do momentu, gdy poczuł drżenie jej
dłoni. Jeszcze raz wysunął język, Tess znów zadrżała, ale nie cofnęła ręki. To
była kobieta z klasą. Zawsze ją za to podziwiał – Dziesięć lat wcale cię nie
zmieniło, nieprawdaż, Micku Flanniganie? Wciąż wypróbowujesz swoje wdzięki
na każdej kobiecie.
– Czy jesteś oczarowana, Tess? – zapytał, następnie wyprostował się i
uśmiechnął do niej.
To był ten uśmiech, który tak dobrze pamiętała. Zawsze mówiła, że nawet
147691739.003.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin