Pickart Joan Elliott - Tecza marzeń.pdf

(561 KB) Pobierz
301488424 UNPDF
Joan Elliott Pickart
Tęcza marzeń
PROLOG
John-Trevor Payton upił trochę brandy ze swego
kieliszka i przez chwilę rozkoszował się drogim
alkoholem pieszczącym gardło niczym aksamit. Podniósł
szkło na wysokość oczu i przyglądał się, jak w
bursztynowym płynie tańczy odbicie ognia. Upił następny
łyk, po czym zaśmiał się lekko.
– Pułkowniku, pańskie brandy za każdym razem
wynagradza mi trud dotarcia na tę oddaloną od świata
górę.
Siwowłosy mężczyzna siedzący w skórzanym fotelu
naprzeciwko Johna-Trevora uniósł szklaneczkę.
– Cenię ludzi, którzy lubią dobrą brandy – rzekł. –
Zasłużyłeś na nią. Przez tę zadymkę musiałeś zostać w
Denver dwa dni i teraz spędzasz noc sylwestrową tutaj,
zamiast hulać na balu. To przekracza zakres twoich
obowiązków.
– Byłem już w życiu na wystarczającej ilości balów –
odrzekł John-Trevor. – Jestem bardzo zadowolony z
pobytu tutaj. Tylko...
– Tylko pałasz ciekawością, o co tym razem chodzi?
– Tak – przyznał John-Trevor. – Bo chyba uszczuplanie
pańskich zapasów doskonałej brandy nie jest głównym
celem mojego przyjazdu.
Pułkownik Blackstone westchnął i przez kilka długich
minut patrzył w ogień.
– Johnie-Trevorze – odezwał się po chwili. – Jestem już
stary. Nie możesz temu zaprzeczyć.
– Siedemdziesiąt pięć lat to piękny wiek – odparł
detektyw.
– Siedemdziesiąt pięć lat – powtórzył pułkownik
Blackstone. – Jak to szybko minęło. Siedzę w tym domu
za pięć milionów dolarów, mając świadomość swego
bogactwa i przypominają mi się czasy, gdy byłem
wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną jak ty teraz.
Młodym, pełnym życia, przyjmującym wszystko, co niósł
los. Ale, do diabła, jestem już stary, codzienne strzykania
i bóle uświadamiają mi to aż nazbyt dobrze. John-Trevor
pokiwał głową nie wiedząc, co ma powiedzieć.
– Ale z pewnością nie interesują cię moje starcze kości
– zreflektował się pułkownik – tylko powód dla jakiego tu
jesteś.
John-Trevor, biorąc szklaneczkę między dłonie, czekał
na dalsze wyjaśnienia.
– Ponad dwadzieścia pięć lat temu – zaczął pułkownik
Blackstone – zakochałem się. Był to pierwszy i ostatni
raz, gdy naprawdę darzyłem kobietę takim uczuciem.
Spotkałem ją w Paryżu. Śpiewała piosenki w nocnym
klubie. Nazywała się Kandi Kane.
– Jak? – zdziwił się John-Trevor. Pułkownik się
uśmiechnął.
– Nietypowo, prawda? To jej pseudonim sceniczny.
Miała na imię Kane, dodała sobie „Kandi". Boże, była
piękna! Czarne, jedwabiste włosy spływające do pasa i
najciemniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziałem. Skóra
biała jak alabaster...
Blackstone zamilkł pogrążony we wspomnieniach,
John-Trevor cierpliwie czekał.
– Tak... – Pułkownik poprawił się na krześle. – Była
Amerykanką, nie Francuzką, ale uwielbiała Paryż. Żyła
chwilą, każdą minutę chciała przeżyć jak najpełniej. Była
dzika, niespokojna i nieuchwytna jak wiatr. Przysięgała,
że nigdy nie zwiąże się z jednym mężczyzną i że nic nie
zdoła osadzić jej na miejscu. Widywałem się z nią w
Paryżu przez rok, o ile pozwalały mi sprawy służbowe.
Zawsze cieszyła się z moich odwiedzin, zachowywała się,
jakby czekała tylko na mnie. Poprosiłem ją o rękę, ale
odmówiła i wkrótce zakończyła naszą znajomość.
– Pogodził się pan z tym?
– Nie, nie od razu. Musisz wiedzieć, Johnie-Trevorze,
że przyzwyczaiłem się wygrywać. Jeśli w negocjacjach
coś szło nie po mojej myśli, byłem gotów nawet
zrezygnować. Gdy Kandi oznajmiła, że uważa nasz
romans za skończony, zakupiłem właśnie olbrzymi kawał
Teksasu, gdzie wkrótce postawiono kilka szybów
naftowych. – Uśmiechnął się do swych wspomnień. –
Wyprzedziłem kilku potężnych magnatów finansowych
mających ochotę na tę ziemię i zaczynałem zdobywać
szacunek i uznanie. Nadchodziły piękne dni dla chłopca,
który wychowywał się na nędznym ranczo w Kolorado.
– Nadal odnosi pan sukcesy. Pamiętam, jak parę lat
temu sprzątnął pan trzydziestopięciopiętrowy wieżowiec
w samym centrum Manhattanu tuż sprzed nosa królów
nowojorskiej elity.
– Tak – przytaknął pułkownik. – To było piękne
zwycięstwo. Straciłem już rachubę, ile zrobiłem w życiu
korzystnych interesów. I wtedy, dwadzieścia pięć lat
temu, nie mieściło mi się w głowie, że nie zmienię
nastawienia Kandi do małżeństwa.
– Ale.. ?
– Ale nic jej nie wzruszało. Posyłałem jej kwiaty rano,
w południe i w nocy. Woziłem ją do klubu, zabierałem do
najlepszych restauracji, wynająłem apartament na
Rivierze. Miała najlepszego we Francji projektanta, który
zajmował się jej garderobą. Mogłem rzucić jej pod nogi
cały świat.
– I odmówiła panu?
– Tak, bez chwili wahania. Ale byłem tak niemądry, że
nalegałem dalej. Posłałem jej diamentowy pierścionek,
naszyjnik i kolczyki. Zdenerwowała się bardzo, zwróciła
mi je oznajmiając, że nie można jej kupić. Mam pieniądze
i pozycję, ale to nie znaczy, że mogę mieć i ją.
Powiedziała, że zniszczyłem piękne wspomnienia naszych
wspólnych chwil. Była bardzo smutna. I wtedy wreszcie
zdałem sobie sprawę, że ją straciłem. Straciłem Kandi
Kane.
– Musiało być panu ciężko – wtrącił John-Trevor.
– Bardzo. Opuściłem Paryż i odtąd nie widziałem się z
nią, choć nie zapomniałem. Nigdy. I teraz, po tych
wszystkich latach, przeszłość znów przypomniała o sobie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin