Ruiz Zafon Carlos - Cien wiatru.pdf

(875 KB) Pobierz
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA
Cień wiatru
Carlos Ruiz Zafón
przełożyli
Beata Fabjańska-Potapczuk Carlos Marrodan Casas
<&
Tytuł oryginału: La Sombra del Viento
Projekt okładki: Maryna Wiśniewska
Redakcja: Marta Szafrańska-Brandt
Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz
Korekta: Elżbieta Jaroszuk
Zdjęcie wykorzystane na okładce © Francesc Catala-Roca
© Carlos Ruiz Zafón 2001
Photographs © Francesc Catala-Roca
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2005
) for the Polish translation by Beata Fabjańska-Potapczuk
and Carlos Marrodan Casas
ISBN 83-7200-159-6 (oprawa twarda) ISBN 83-7319-502-5 (oprawa broszurowa)
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA Warszawa 2005
Joanowi Ramonowi Planas, zasłużył chyba na coś lepszego
Cmentarz Zapomnianych Książek
Wciąż pamiętam ów świt, gdy ojciec po raz pierwszy wziął mnie ze sobą w miejsce
zwane Cmentarzem Zapomnianych Książek. Szliśmy ulicami Barcelony. Byty pierwsze
dni lata 1945 roku. Miasto codziennie dusiło się pod naporem szarego jak popiół
nieba i słonecznego żaru, zalewającego Ramblę Santa Mónica strumieniem płynnej
miedzi.
- Danielu, to, co dzisiaj zobaczysz, masz zachować wyłącznie dla siebie -
ostrzegł mnie ojciec. - Nikomu ani słowa. Nikomu. Nawet twojemu przyjacielowi
Tomasowi.
- Nawet mamie? - spytałem cichutko.
Ojciec westchnął, ukryty za tym swoim smutnym uśmiechem, który jak cień
towarzyszył mu nieodłącznie przez całe życie.
- Nie, oczywiście, że nie - odparł, spuszczając głowę. - Przed nią nie mamy
tajemnic. Mamie możesz mówić wszystko.
Szalejąca tuż po wojnie domowej epidemia cholery zabrała mi mamę. Pochowaliśmy
ją na cmentarzu Montjuic w dniu moich czwartych urodzin. Pamiętam tylko, że
padało przez cały dzień i całą noc, a kiedy zapytałem tatę, czy niebo też
płacze, nie był w stanie słowa z siebie wykrztusić. Mimo upływu sześciu lat
nieobecność mamy była dla mnie wciąż jakimś omamem, krzykiem ciszy, której nie
potrafiłem jeszcze zagłuszyć słowami. Mieszkaliśmy z ojcem na ulicy Santa Ana,
tuż przy placu kościelnym.^ Nasze małe mieszkanie mieściło się bezpośrednio nad
antykwariatem specjalizującym się w sprzedaży zarówno rzadkich egzemplarzy dla
bibliofilów, jak i książek używanych. Ten magiczny bazar odziedziczony po
dziadku miałem z kolei ja przejąć po ojcu, który nie miał co do tego
najmniejszych wątpliwości. Wyrastałem pośród książek, zaprzyjaźniając się z
niewidzialnymi postaciami żyjącymi na rozsypujących się w proch stronach,
których kolor mam do tej pory na palcach. Jeszcze jako mały dzieciak nauczyłem
się zasypiać, opowiadając mamie w półmroku pokoju, co takiego zdarzyło się w
ciągu dnia, co spotkało mnie w szkole, czego nowego się nauczyłem. Nie mogłem
usłyszeć jej głosu ani poczuć jej dotyku, ale jej aura i ciepło obecne były w
każdym zakątku mieszkania, a ja, podzielając wiarę tych, którzy mogą jeszcze
zliczyć swój wiek na palcach obu rąk, wiedziałem, że wystarczy zamknąć oczy i
zacząć mówić do mamy, a ona, gdziekolwiek by się znajdowała, na pewno mnie
usłyszy. Tata siedząc w pokoju jadalnym, słyszał mnie czasami i płakał skrycie.
Pamiętam, że tego czerwcowego dnia obudził mnie mój własny krzyk. Serce łomotało
mi tak, jakby dusza chciała wyrwać się z piersi i uciec schodami w dół. Tata
przybiegł natychmiast i wystraszony, przytulił mnie do siebie, usiłując
uspokoić.
- Nie mogę przypomnieć sobie jej twarzy. Nie mogę przypomnieć sobie twarzy mamy
- wyszeptałem bez tchu.
Tata objął mnie jeszcze mocniej.
- Nie bój się, Danielu, spokojnie. Ja pamiętam za nas obu. Spojrzeliśmy na
siebie, szukając słów, które nie istniały. Po raz pierwszy
zdałem sobie sprawę, że mój ojciec starzeje się, a jego oczy, te zawsze
przymglone i zagubione oczy, nieustannie patrzą wstecz. Wstał, rozsunął zasłony,
by wpuścić chłodne światło świtu.
- No, dość tego. Pospiesz się, Danielu, ubieraj się. Chcę ci coś pokazać -
powiedział.
- Teraz? O piątej rano?
- Istnieją takie miejsca, które trzeba i można oglądać jedynie w ciemnościach.
- Ojciec nie ustępował, przesyłając mi zarazem tajemniczy uśmiech, zapożyczony
najprawdopodobniej z jednego z tomów Aleksandra Dumas.
Gdy wychodziliśmy z bramy, miasto było jeszcze opustoszałe, po okrytych mgłą
ulicach snuli się tylko gdzieniegdzie nocni stróże. Latarnie na Ramblas
oświetlały jedynie opary w prowadzącej ku morzu alei, aczkolwiek ich rozrzedzone
światła zaczynały już migotać, zwiastując rychłe przebudzenie się Barcelony i
zrzucenie przez miasto ulotnego przebrania
8
mglistej akwareli. Dotarłszy do ulicy Arco del Teatro, zapuściliśmy się w
uliczki dzielnicy Raval, przechodząc pod arkadą rysującą się niczym sklepienie
wzniesione z niebieskiej mgły. Szedłem za ojcem wąskim zaułkiem, wydeptaną
ścieżką, bardziej niż ulicą, czując, jak za naszymi plecami coraz szybciej
zanika poświata Rambli. Z dachów i z balkonów zaczął zsuwać się ukośnymi
strugami poranny brzask, nie docierając w ogóle na ziemię. W końcu ojciec
zatrzymał się przed drzwiami z litego, sczerniałego od starości i wilgoci
drewna. Przed nami wznosił się budynek przypominający wrak budowli, która kiedyś
była pałacem lub siedzibą muzeum gromadzącego wyłącznie mary, cienie i pogłosy.
- Danielu, pamiętaj, że o tym, co zaraz ujrzysz, nie będziesz mógł powiedzieć
nikomu. Pamiętaj: nikomu, nawet twojemu przyjacielowi Toma-sowi. Nikomu.
Człowieczek o rysach drapieżnego ptaka i posrebrzonych włosach otworzył nam
drzwi. Jego ostre, orle i nieprzeniknione oczy spoczęły na mnie nieruchomo.
- Witaj, Izaaku. Oto mój syn Daniel - obwieścił ojciec. - Niebawem skończy
jedenaście lat, a w przyszłości przejmie po mnie księgarnię. Już dorósł
dostatecznie, by poznać to miejsce.
Człowiek zwany Izaakiem nieznacznym skinieniem głowy zaprosił nas do środka.
Wszystko przed nami zanurzone było w niebieskawym półmroku, który zaledwie
pozwalał się domyślać zarysu marmurowych schodów i obecności korytarza pokrytego
freskami zapełnionymi aniołami i baśniowymi stworami. Ruszyliśmy za strażnikiem
owym zamkowym korytarzem i dotarliśmy do wielkiej okrągłej sali, najprawdziwszej
bazyliki ciemności zwieńczonej kopułą, z której wysokości padały snopy światła.
Niezmierzony labirynt korytarzyków, regałów i półek zapełnionych książkami
wznosił się po niewidoczny sufit, tworząc ul pełen tuneli, schodków, platform i
mostków, które pozwalały się domyślać przeogromnej biblioteki o niepojętej
geometrii. Na wpół ogłupiały spojrzałem na ojca. Uśmiechnął się i puścił do mnie
oko.
- Danielu, witamy na Cmentarzu Zapomnianych Książek.
W głębi dostrzec można było z tuzin kręcących się po korytarzykach i platformach
postaci. Kilka z nich odwróciło się i pozdrowiło nas z daleka. Zdołałem wówczas
rozpoznać twarze kolegów ojca ze stowarzyszenia
'O,
antykwariuszy. W oczach dziesięciolatka panowie ci jawili mi się niczym tajne i
spiskujące bractwo alchemików. Ojciec przyklęknął i patrząc mi prosto w oczy,
przemówił łagodnym głosem, tym szczególnym głosem bardzo osobistych wyznań i
przyrzeczeń.
- To miejsce, Danielu, jest tajemnicą i miejscem świętym. Każda znajdująca się
tu książka, każdy tom, posiadają własną duszę. I to zarówno duszę tego, kto daną
książkę napisał, jak i dusze tych, którzy tę książkę przeczytali i tak mocno ją
przeżyli, że zawładnęła ich wyobraźnią. Za każdym razem., gdy książka trafia w
kolejne ręce, za każdym razem, gdy ktoś wodzi po jej stronach wzrokiem, z każdym
nowym czytelnikiem jej duch odradza się i staje się coraz silniejszy. Już dawno
temu, wtedy kiedy mój ojciec mnie tu przyprowadził, miejsce to miało swoje lata
i było stare. Może nawet tak stare jak samo miasto. Nikt na dobrą sprawę nie
wie, od kiedy to miejsce istnieje ani kto je stworzył. Teraz powiem ci to, co
powiedział mi mój ojciec. Kiedy jakaś biblioteka przestaje istnieć, kiedy jakaś
księgarnia na zawsze zamyka podwoje, kiedy jakaś książka ginie w otchłani
zapomnienia, ci, którzy znają to miejsce, my, strażnicy ich dusz, robimy, co w
naszej mocy, aby te bezdomne książki trafiły tutaj. Bo tutaj książki, o których
nikt już nie pamięta, książki, które zagubiły się w czasie, żyją nieustającą
nadzieją, iż pewnego dnia trafią do rąk nowego czytelnika, że zawładnie nimi
nowy duch. W księgarni sprzedajemy i kupujemy książki, ale w rzeczywistości one
nie mają właściciela. Każda, którą tu widzisz, była czyimś najlepszym
przyjacielem. A teraz te książki mają tylko nas, Danielu. Potrafisz zachować ten
sekret?
Wzrok mój zagubił się w ogromie przestrzeni, w jej czarodziejskim świetle.
Przytaknąłem ruchem głowy, a ojciec uśmiechnął się.
- No, dobrze, a wiesz, jaką mam dla ciebie niespodziankę? - zapytał. Milcząco
pokręciłem głową.
- Przyjęte jest, że osoba, która po raz pierwszy odwiedza to miejsce, musi
wybrać sobie dowolną książkę i przyjąć ją pod swoją opiekę, zaadoptować ją, tak
by nigdy nie dotknęło jej zapomnienie. To bardzo ważne przyrzeczenie. Na całe
życie - dodał mój ojciec. - A dziś ty musisz dokonać wyboru.
Przez niespełna pół godziny błądziłem po zakamarkach tego labiryntu, nad którym
unosiła się woń starego papieru, kurzu i magii. Pozwalałem
10
swoim dłoniom wędrować po niekończących się rzędach wystających grzbietów,
kusząc los, żeby pokierował moim wyborem. Zerkałem na spło-wiałe tytuły, słowa w
rozpoznawanych przeze mnie językach i w wielu innych językach, których nie byłem
zdolny czemukolwiek przyporządkować. Kręciłem się po korytarzach i spiralach
tuneli zapełnionych setkami, tysiącami tomów sprawiających wrażenie, że wiedzą o
mnie więcej niż ja o nich. Dość szybko zawładnęła mną myśl, iż pod okładką
każdej z tych książek czeka na odkrycie bezkresny wszechświat, podczas gdy za
tymi murami życie upływa ludziom na futbolowych wieczorach, na radiowych
serialach, na własnym pępku i tyle. I może ta myśl albo przypadek czy też los,
powinowaty przypadku, sprawiły, że w tej samej chwili już byłem przekonany i
właśnie wybrałem książkę do adopcji. A raczej książkę, która mnie usynowi.
Wystawała niepozornie ze skraju jednego z regałów, oprawiona w skórę barwy
czerwonego wina, i wyszeptywała swój tytuł złotymi literami płonącymi w
spływającym spod kopuły świetle. Podszedłem do niej i dotknąłem opuszkami palców
słów, czytając w milczeniu:
Cień wiatru JULIAN CARAX
Ani tytuł, ani nazwisko autora nigdy nawet nie obiły mi się o uszy, ale nic tam.
Decyzja została już podjęta. Przez jedną i drugą stronę. Najostrożniej, jak
mogłem, wziąłem książkę do ręki i przekartkowałem ją, wprowadzając w trzepot jej
strony. Opuściwszy swą klatkę, wreszcie wolna, rozbłysła fajerwerkiem złotego
pyłu. W pełni zadowolony z wyboru, ruszyłem labiryntem w drogę powrotną,
ściskając książkę pod pachą i nie kryjąc radości. Może całkiem mnie urzekła
magiczna atmosfera tego miejsca, ale byłem święcie przekonany, że ta książka
czekała na mnie już od dawna, bardzo możliwe, że czekała już na mnie, zanim w
ogóle przyszedłem na świat.
Tego samego dnia po południu, wróciwszy już do mieszkania przy ulicy Santa Ana,
zamknąłem się w swym pokoju i postanowiłem zapoznać się z początkowymi stronami
mojego nowego przyjaciela. Zanim się obejrzałem, lektura pochłonęła mnie już
całkowicie i nieodwołalnie. Była to opowieść
11
0 człowieku, poszukującym swego prawdziwego ojca, którego nie znał i dowiedział
się o jego istnieniu z ostatnich słów wypowiedzianych przez matkę na łożu
śmierci. Dzieje tego poszukiwania przeistaczały się w fantas-magoryczną odyseję,
w trakcie której główny bohater walczy o odzyskanie utraconego dzieciństwa i
utraconej młodości, czytelnik zaś z wolna odkrywa cień nieszczęsnej miłości, a
jej wspomnienie ma prześladować bohatera opowieści do końca jego dni. Opowieść
miała strukturę przypominającą rosyjskie matrioszki: w większej babie siedzi
mniejsza, w tej zaś jeszcze mniejsza. Z czasem narracja rozpadała się na tysiące
historii, tak jakby główna opowieść znalazła się w korytarzu pełnym luster, co
powodowało, iż jej tożsamość rozszczepiała się niejako na dziesiątki różnych
odbić, choć ciągle była jedną i tą samą opowieścią. Minuty, godziny mijały
niepostrzeżenie. Zatopiony w lekturze, ledwie usłyszałem, jak po paru godzinach
dzwony katedry biją północ. Tonąc w miedzianym świetle stojącej na biurku lampy,
znalazłem się w świecie obrazów i emocji, jakich nigdy przedtem nie zaznałem.
Postaci tak realne, jak wdychane przeze mnie powietrze, porwały mnie za sobą w
tunel przygód i tajemnic, z którego nie chciałem się wydostawać. Strona po
stronie ulegałem coraz bardziej urokowi czytanej historii
1 jej świata, dopóty w oknach nie pojawiły się pierwsze promienie świtu, a moje
zmęczone oczy nie dotarły do ostatniego zdania. Położyłem się w niebieskawym
brzasku poranka z książką na piersiach i wsłuchałem się w dźwięki śpiącego
miasta uderzające w dachy, skąpane w purpurze. Senność i zmęczenie pukały do
moich drzwi, ale nie ulegałem im. Trwałem tak, urzeczony opowieścią, nie
chciałem żegnać się z jej postaciami.
Kiedyś usłyszałem, jak jeden z klientów ojca powiedział w księgarni, że niewiele
rzeczy ma na człowieka tak wielki wpływ jak pierwsza książka, która od razu
trafia do jego serca. Owe pierwsze obrazy, echa słów, choć wydają się pozostawać
gdzieś daleko za nami, towarzyszą nam przez całe życie i wznoszą w pamięci
pałac, do którego, wcześniej czy później - i nieważne, ile w tym czasie
przeczytaliśmy książek, ile nowych światów odkryliśmy, ile się nauczyliśmy i ile
zdążyliśmy zapomnieć - wrócimy. Dla mnie tymi zaczarowanymi stronami zawsze będą
te, które znalazłem w korytarzach Cmentarza Zapomnianych Książek.
» , v
Dni popielcowe
1945-1949
A
ekret wart jest tyle, ile warci są ludzie, przed którymi powinniśmy go strzec.
Kiedy się obudziłem, w pierwszym odruchu chciałem jak najszybciej podzielić się
informacją
0 Cmentarzu Zapomnianych Książek z moim najlepszym przyjacielem. Tomas Aguilar
był szkolnym kumplem, który cały swój wolny czas poświęcał pomysłowym, acz mało
praktycznym wynalazkom, takim jak aerostatyczna rzutka albo bączek dynamo. Jeśli
już z kimś dzielić się tą tajemnicą, to tylko z Tomasem. Śniąc na jawie, już
wyobrażałem sobie nas, jak wyekwipowani w latarki i kompasy ruszamy na wyprawę,
gotowi odkryć wszystkie sekrety tych bibliotecznych katakumb. Później jednak,
pamiętając o danym przyrzeczeniu, uznałem, że okoliczności zmuszają mnie do
zmiany tego, co w powieściach kryminalnych określano jako modus operandi. W
południe przystąpiłem do ojca z serią pytań dotyczących i książki, i Juliana
Caraxa, sławnych, w moim mniemaniu, na cały świat. Zamierzałem oczywiście zdobyć
wszystkie dzieła tego autora
1 w parę dni przeczytać je od deski do deski. Jakież było moje zdumienie, gdy
się okazało, że mój ojciec, antykwariusz z dziada pradziada, pożeracz wszystkich
katalogów wydawniczych, nigdy nie słyszał o Cieniu wiatru ani o Julianie
Caraksie. Zaintrygowany, zajrzał do książki i na stronę redakcyjną.
- Sądząc z podanych tu informacji, książka ta pochodzi z wydania, którego
nakład liczył dwa tysiące pięćset egzemplarzy, wydrukowanych w Barcelonie przez
wydawnictwo Cabestany Editores w grudniu tysiąc dziewięćset trzydziestego
piątego roku.
- Znasz to wydawnictwo? .; ¦ ; ,
15
- Przestało działać parę lat temu. Ale to nie jest wydanie pierwsze, bo
wcześniej, w listopadzie tego samego roku, książka ukazała się w Paryżu,
nakładem wydawnictwa Galliano & Neuval. Nic mi to nie mówi.
- To znaczy, że to jest przekład? - zapytałem zbity z tropu.
- Nie ma żadnej wzmianki na ten temat. Sądząc z zamieszczonych tu danych, jest
to tekst oryginalny.
- Książka po hiszpańsku, ale wydana najpierw we Francji?
- Nie pierwszy i nie ostatni raz, takie czasy - dodał ojciec. - Może Barceló
będzie coś wiedział na ten temat...
Gustavo Barceló, kolega ojca z tej samej branży, był właścicielem księgarni
znajdującej się w suterenie przy ulicy Fernando i najwspanialszym zarazem
przedstawicielem barcelońskich antykwariuszy. Nigdy nie odrywał się od zgaszonej
fajki, roztaczającej woń perskiego bazaru, i lubił przedstawiać się jako ostatni
romantyk. Barceló utrzymywał, że jego rodzinę łączyło jakieś dalekie
pokrewieństwo z lordem Byronem, mimo iż on sam pochodził z miejscowości Caldas
de Montbuy. Być może, pragnąc owe powinowactwa unaocznić, nosił się nieodmiennie
w stylu dziewiętnastowiecznego dandysa, w fularach, białych lakierkach i z
nieodłącznym, choć zrobionym ze zwykłego szkła monoklem, którego, jak mawiali
złośliwi, nie zdejmował nawet w ustroniu toalety. Naprawdę zaś jedynymi więzami
krwi, jakimi rzeczywiście mógł się poszczycić, były więzy z własnym ojcem,
przemysłowcem, który zbił, nie zawsze najuczciwszymi metodami, fortunę pod
koniec dziewiętnastego wieku. Jak utrzymywał mój ojciec, Gustaw Barceló był,
formalnie rzecz biorąc, człowiekiem majętnym, antykwariat zaś był raczej pasją
niż interesem. Kochał książki bezgranicznie i - choć stanowczo to dementował -
jeśli zdarzało się, iż ktoś z odwiedzających jego księgarnię zakochiwał się w
książce, której cena przekraczała jego możliwości, Barceló obniżał jej cenę do
akceptowalnego poziomu, a nawet przekazywał w prezencie, jeśli uznał, że ma do
czynienia z prawdziwym miłośnikiem książek, a nie przypadkowym dyletantem. A
ponadto miał pamięć niezwykłą i ogrom wiedzy, których ani wygląd, ani
pretensjonalne maniery nie mogły przyćmić, bo o czym jak o czym, ale o rzadkich
książkach właśnie on, a nie kto inny, wiedział wszystko. Owego wieczoru, po
zamknięciu księgarni, ojciec zaproponował mi, byśmy przeszli
16
się do kawiarni Els Quatre Gats na ulicy Montsió, gdzie Barceló i jego koledzy
spotykali się regularnie, gawędząc w gronie bibliofilów o przeklętych poetach,
martwych językach i arcydziełach oddanych na łaskę i niełaskę moli.
Els Quatre Gats znajdowała się rzut kamieniem od domu i było to jedno z moich
najbardziej ulubionych miejsc w Barcelonie. Tam właśnie, w roku tysiąc
dziewięćset trzydziestym drugim, poznali się moi rodzice, nie bez powodów więc
przypisywałem urokowi tej starej kawiarni, przynajmniej po części, początek mej
podróży ku życiu na tym świecie. Kamienne smoki strzegły fasady osaczonej
nakładającymi się cieniami, a jej gazowe latarnie zatrzymywały w miejscu i czas,
i wspomnienia. Wewnątrz lokalu goście współżyli z przeróżnymi echami z innych
epok. Buchalterzy, marzyciele i czeladnicy dzielili stół z duchami Pabla
Picassa, Isaaca Albeniza, Federica Garcii Lorki czy Salvadora Dali. Tutaj byle
chłystek mógł czuć się przez chwilę ważną postacią historyczną za cenę kawy z
odrobiną mleka.
- A kogóż to widzą moje oczy, witaj Sempere - zawołał Barceló, ujrzawszy mego
ojca - synu marnotrawny. Czemuż to zawdzięczamy ten niewątpliwy honor?
- Don Gustavo, ów zaszczyt zawdzięcza pan mojemu synowi Danielowi, który
właśnie dokonał odkrycia.
- A to zapraszamy do naszego dostojnego grona, bo takie wydarzenie w pełni
zasługuje, by je najodpowiedniej uczcić - oświadczył Barceló.
- Dostojnego grona? - szepnąłem do taty.
- Barceló uwielbia wysokie tony - burknął pod nosem ojciec. - Lepiej się nie
wtrącaj, bo może mu to jeszcze bardziej dodać skrzydeł.
Współbiesiadnicy i uczestnicy tertulii zrobili nam miejsce przy stole, Barceló
zaś, który uwielbiał błyszczeć w towarzystwie, już kilkakrotnie zdążył głośno
podkreślić, że jesteśmy jego gośćmi.
- A ile kawaler liczy sobie lat? - spytał po chwili Barceló, dyskretnie
taksując mnie wzrokiem.
- Prawie jedenaście - oznajmiłem.
Barceló zareagował szelmowskim uśmiechem.
- To znaczy dziesięć. Nie dodawaj sobie lat, kochaniutki, bo życie i tak ci ich
nie oszczędzi.
17
Zgłoś jeśli naruszono regulamin