20_Trójca.doc

(211 KB) Pobierz
Katharsis

Trójca.

 

Podczas najbliższych trzech godzin wszyscy zdążyliśmy szalenie polubić ciemnowłosego Noah’a i zirytować się obecnością Rumunów. Chociaż wiedzieliśmy, że są dla nas dużą siłą, większość czasu wolelibyśmy, żeby ich nie było. Ich ukradkowe spojrzenia, bezszelestny sposób poruszania się i ta denerwująca umiejętność znajdowania się dokładnie za plecami tych, którzy akurat rozmawiali o czymś istotnym, wszystkich doprowadzały do szału. Edward nie mógł powstrzymać niezadowolonych spojrzeń, ilekroć któryś z Rumunów pomyślał z wyraźną przyjemnością o czekającej nas rzezi. W końcu sama spróbowałam nałożyć na stare wampiry swoją tarczę i odizolować ich od swojego męża, jednak moja psychiczna osłona nie chciała mnie słuchać. Było zupełnie tak, jak piętnaście lat temu, kiedy ćwiczyłam z Kate i Zafriną. Tarcza rozciągała się troszkę, obejmowała swym zasięgiem parę najbliżej stojących osób, a potem gwałtownie się kurczyła i niemal boleśnie wracała na swoje miejsce jak gumowa taśma. Za każdym razem, gdy tak się działo, odczuwałam to jak policzek. Znowu byłam nieprzydatna, znowu nie mogłam pomóc tylko dlatego, że nie umiałam zapanować nad własnymi emocjami.

Wtedy nagle pojawił się obok mnie Noah. Wydawał się świadomy tego, co zamierzam zrobić, bo uspokajająco pogładził mnie po ramieniu i uśmiechnął się z otuchą.

-          To wróci – zapewnił. – Kiedy naprawdę będziesz tego chciała, zapanujesz nad tarczą. A póki co...

Krótkie zmarszczenie jego szerokich, ciemnych brwi powiedziało mi, co zamierzał zrobić. Jego wycelowane w Rumunów spojrzenie zadziałało natychmiast i już w tej samej sekundzie dojrzałam ulgę na twarzy Edwarda, znów głuchego na knowania Vladimira i Stefana. Słyszał ich wystarczająco długo, żeby poznać ich prawdziwe zamiary i nie było potrzeby dalszej kontroli. Rumuni nie kryli się ze swym zapałem do walki i ani przez chwilę nie zamierzali od niej odstąpić. Wszyscy wiedzieliśmy, że nie byli lojalni wobec nas, ale wobec siebie i swojej żądzy zemsty. A nam na razie to wystarczało.

Spojrzałam z wdzięcznością na ujmującą twarz Noah’a i sama nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Wielkie oczy chłopaka były naspodziewanie ciepłe i miłe, choć miały odcień czerwonego wina. U niego jednak nie raziło to specjalnie. Jakimś cudem nawet ta wyraźna oznaka drapieżnika wpasowała się w jego delikatne rysy i stanowiła dla nich niejako przeciwwagę, a nie potęgowała strachu. Chłopiec był tak piękny, że jeszcze za czasów swojego człowieczego życia musiał łamać niewieście serca.

-          Jak długo jesteś wampirem? – spytałam odruchowo, nie myśląc nad słowami. Nie sądziłam, że może się obrazić za taką bzdurę.

I nie obraził się, ale przez jego twarz przebiegł nieokreślony cień, jakbym dotknęła drażliwego tematu. Przez chwilę zaciskał pełne, ciemne wargi, ale zaraz rozluźnił mięśnie szczęk i westchnął, nie patrząc na mnie ani razu.

-          Należałoby liczyć w stuleciach... – odparł, zaskakując mnie całkowicie.

-          I mieszkasz w Stanach? – pytałam dalej, zdumiona, że Carlisle nigdy nie słyszał o drugiej, identycznej jak ja tarczy.

-          Jestem nomadem – wzruszył ramionami. – Podróżuję.

-          Samotnie? – uniosłam brew.

-          Nie każdy ma tyle szczęścia, co ty i Edward – uśmiechnął się kącikiem ust.

Mówił dość beznamiętnie, cały czas patrząc obojętnie na naradzających się nad czymś Rumunów. Zrobiło mi się go żal. Nigdy nie poczuł tego, co łączyło mnie i Edwarda, Calisle’a i Esme, Rosalie i Emmetta, który teraz razem z Benjaminem ślęczał nad jakąś mapą. Jak można przeżyć setki lat i ani razu nie kochać?!

Ale jednocześnie... jak można przeżyć setki lat i...

-          Jakim cudem Volturi nic o tobie nie wiedzą? – spytałam gwałtownie.

Przecież pamiętałam, co powiedział o mnie Aro, jeszcze podczas mojej wizyty w Volterze. Podobno nigdy nie widział takiego daru, jak mój. Potem tylko to potwierdził. Niemożliwe, żeby mówił tak, znając Noah’a.

-          Ukrywam się przed nimi – kącik jego pięknych ust uniósł się odrobinę. – Za dużo o nich słyszałem, żeby wystawiać się jak kaczka. Nie mają pojęcia o moim istnieniu.

-          Dlaczego więc chcesz z nimi walczyć? – zdziwiłam się. – Czemu nam pomagasz?

Myślał chwilę nad odpowiedzią, jakby samo pytanie go zaskoczyło. Wreszcie na mnie spojrzał, a jego idealne rysy, ogromne oczy i zawadiacki uśmiech zaparły mi na moment dech w piersiach.

-          Benjamin mi o was opowiedział – wyjaśnił z rozbawieniem. – Spotkaliśmy się w drodze, dwa dni temu. Powiedział, że się przydam, bo najwyraźniej szykuje się bitwa. I że spotkam siostrzany dar. Miał rację.

Choć naturalnie kochałam tylko Edwarda i tylko mój mąż się dla mnie liczył, to nie potrafiłam pozostać spokojna pod spojrzeniem tego chłopca. Nie było w tym nic ze zdrady ani nawet nadużycia zaufania, ale moje ciało samo reagowało jak ciało kobiety podczas spotkania z niezwykle atrakcyjnym mężczyzną. Czułam napływ krwi do policzków, które mimo wszystko pozostawały po wampirzemu blade, tylko pod wpływem jego gorącego spojrzenia. Karmin jego tęczówek zdawał się przenikać mnie na wskroś i wzywać gdzieś do siebie. Nie mogłam rozszyfrować jego myśli, jednak słowa o siostrzanym darze i ciepło, z jakim zostały wypowiedziane, zrobiły swoje. Czułam się na pół zakłopotana, a na pół rozanielona.

Wówczas pojawili się Peter i Charlotte, od progu pytając o Jaspera. Od Stephenie wiedzieli już, co się stało, ale ciągle nie mogli uwierzyć, że to prawda. Ledwie Carlisle zdążył im opowiedzieć o śladach, namierzonych przez Gabriela, przed domem zaparkowały kolejne dwa pojazdy: van i BMW Roberta. Ledwie ucichły silniki, już stali przy nas Siobhan, Liam i Maggie, a Charles i Makenna witali się z Carlislem. Dopiero po chwili, ludzkim tempem dołączyli do nas Stephenie, Robert i Laurie. Obok nich stał uśmiechnięty Seth z gołym torsem, a Leah nigdzie nie mogłam zobaczyć.

-          Biegła obok, nie chciała siedzieć w samochodzie z wampirami – wyjaśnił półgłosem Seth w odpowiedzi na moje pytające spojrzenie. – Teraz patroluje okolicę w lesie.

Po gorących powitaniach okazało się, że wszyscy znają już naszą historię od Stephenie i są gotowi stanąć po naszej stronie, gdyby konieczna była walka. Dopowiedzieliśmy więc tylko to, co wyczuł swoim darem Gabriel oraz przedstawiliśmy nowych popleczników. Zapadał zmierzch, więc zgromadziliśmy się wszyscy w salonie Cullenów, pozostawiając na zewnątrz jedynie Leah, która krążyła wokół domu i stamtąd słyszała każde słowo. Dzięki darom Gabriela i Edwarda nie musieliśmy patrolować okolicy aż tak uważnie. Bylibyśmy ostrzeżeni, gdyby tylko któryś z nich wyczuł bądź ułyszał kogoś obcego. I wtedy przyszła pora na opowieść Eleazara.

Stary wampir wstał i potoczył po nas smutnym, znowu zdenerwowanym wzrokiem. W dłoni ściskał papierową kopertę, którą przywiózł ze sobą dziś rano. Nabrał oddechu i przygryzł wargi.

-          Musicie najpierw zrozumieć, jak wszedłem w posiadanie tej koperty – powiedział, pokazując nam żółty papier. – Jak wszyscy wiecie, byłem kiedyś członkiem straży Volturi. Podróżowałem z nimi lub na ich polecenie po całym świecie. Nie ja jeden, zresztą. Wielu z nas wysyłanych było na pojedyncze misje ze ściśle określonym celem, którym najczęściej było ukaranie ujawniających się. Jednak Volturi wiedzieli, że przy okazji realizacji naszych zadań możemy natknąć się na inne jeszcze zjawiska. A na jednym z nich szczególnie im zależało...

Przerwał i spuścił głowę, przez moment wpatrując się w trzymaną w dłoniach kopertę. Obracał ją w palcach, jakby dotyk papieru go uspokajał, ale jego oczy płonęły w przytłumionym świetle lamp. Nagle Eleazar znowu wydał mi się starcem, a siedzący za nim Declan wyglądał na młodszego od niego. Choć było to absurdalne, miałam wrażenie, że to ta nieszczęsna koperta stanowi dla Eleazara takie brzemię. Że postarza go o kilka dekad.

-          To była legenda... – mówił dalej Eleazar. – Krążyła w straży od stuleci, ale niewielu w nią wierzyło. Ponoć gdzieś na świecie miały istnieć wampiry obdarzone tak potężnymi darami, że nikt nie był w stanie stawić im czoła. Ich połączone umiejętności bez trudu zapewniłyby im panowanie nie tylko nad wampirzym, ale i nad ludzkim światem. Były tak samo kruche i wrażliwe, jak inne wampiry i tak samo można je było zniszczyć, ale ich dary nie pozwoliłyby ewentualnemu zagrożeniu nawet zbliżyć się do ich ciał. Miały to być trzy wampiry połączone krwią, stąd nazwa “Trójca”. Wspólnie były absolutnie niezniszczalne i niepokonane. Zresztą... Volturi i tak nie zamierzali ich niszczyć...

-          Chcieli zwerbować Trójcę... – wyszeptała Kate, otwierając szeroko oczy.

-          Dokładnie – Eleazar kiwnął głową. – I dlatego każdy wyruszający na wyprawę dostawał taką kopertę – Uniósł papier wysoko, aby każdy mógł go zobaczyć. – Jest zapieczętowana lakiem i taka miała pozostać. Po powrocie z wyprawy każdy musiał oddać swoją zamkniętą kopertę na dowód, że nie poznał jej treści. Ja zachowałem tę tylko przypadkiem, bo kiedyś zdarzyło się, że z naszej wyprawy wróciło o jednego mniej. Tylko ja znalazłem jego kopertę i tylko ja o tym wiedziałem. Volturi odebrali mi moją i uznali, że koperta zabitego spłonęła z jego ciałem. A ja ukryłem ją i zachowałem, choć nigdy nie starczyło mi odwagi, żeby ją rozpieczętować. Nigdy też nie myślałem, że będzie to potrzebne.

-          No dobra, ale co w niej jest?! – zniecierpliwił się Emmett.

-          Ta koperta miała być otwarta wtedy i tylko wtedy, gdy któreś z nas natknie się na trzy jednakowe wampiry – powiedział cicho Eleazar. – Wampiry do tego stopnia identyczne, że nikt nie będzie w stanie ich odróżnić. Trojaczki. Trójcę.

A więc Volturi wiedzieli, a przynajmniej domyślali się, że Trójca naprawdę istnieje. Trzy niepokonane, identyczne wampiry. Połączone krwią, trojaczki. I choć wszyscy na dworze uważali je za legendę, to któryś z braci musiał wiedzieć więcej i rozkazał mieć oczy otwarte. Z tego wniosek, że nie mieli pojęcia, gdzie Trójca miałaby przebywać, ale i tak jej szukali. I przez stulecia nie mogli znaleźć, aż do teraz...

-          Na co czekamy? – Emmett wstał i pokazał dłonią kopertę. – Otwórzmy ją, dowiedzmy się wreszcie czegoś!

Zgodziłam się z nim, choć podskórnie czułam, że to, co znajdziemy, może nam się bardzo nie spodobać. Ale większość poparła Emmetta aprobującymi pomrukami i wreszcie Eleazar, zamykając oczy, na ślepo złamał lakową pieczęć i rozdarł stary papier. A ze środka wyleciała niewielka kartka.

Carlisle podniósł ją z ziemi i położył na stole, wokół którego natychmiast się zgromadziliśmy. Spojrzałam i zobaczyłam przetarty nieco, wyraźnie stary papier z wyblakłym, choć wciąż czytelnym pismem ręcznym:

 

Amenothepe

/3 = x3

Nie patrz w ich oczy.

Nie próbuj atakowac.

Masz pozwolenie na poswiecenie któregokolwiek z Twoich towarzyszy, byle tylko chcialy Cie wysluchac. Musisz przekazac, ze ich matka zostawila wiadomosc u Aro i sprowadzic je ze soba.

 

I to było wszystko. Mówiąc szczerze, nie zrozumiałam z tego bełkotu absolutnie nic, chociaż miałam przemożne wrażenie, że już słyszałam imię “Amenothepe”. Dreszczem przejęła mnie tylko myśl, że Volturi beznamiętnie udzielali komukolwiek, kto przeczytałby tę kartkę na poświęcenie jednego z jego towarzyszy. Czyli nikt, absolutnie nikt nie liczył się dla nich tak bardzo, jak zdobycie kontaktu z Trójcą. Skrzywiłam się mimowolnie i popatrzyłam na innych.

Większość miała wymalowane na twarzach niezrozumienie. Również patrzyli po sobie, usiłując zobaczyć jakieś wyjaśnienie, ale sami nie mieli pojęcia, o co chodziło. Jednak kilkoro z nas zaciskało wargi i marszczyło czoło, jakby słowa na kartce coś im mówiły. Przyjrzałam się uważnie i wyliczyłam, że prawdopodobnie wiadomość choć częściowo zrozumieli Eleazar, Carlisle, Declan oraz... Vladimir i Stefan.

-          A jednak... – wyszeptał Eleazar. – To dzieci Amenothepe...

-          Córki – poprawił Carlisle. – Są wysokie, bordowowłose i piękne. Ich imiona rozpoczynają się od liter “L”, “S” i “D”, choć prawdopodobnie jedna z nich to Sealiah.

-          Ostatnia wiadomość Jaspera – przypomniał Edward. – Dzięki niej znamy ich dary.

-          Nic nie znacie – wycedził nagle Eleazar. – To, co napisał Jasper to tylko ułomna, kaleka zapowiedź ich działania. Zapominanie, pamięć i marionetki. Brzmi niegroźnie, ale jeśli to córki Amenothepe...

Zaczynałam się w tym gubić. Większość tych informacji mieliśmy już wcześniej, więc skąd to nagłe poruszenie? Przecież to wszystko jedno, od kogo się pochodzi. Dla nas ważne były ich umiejętności, bo dzięki tej wiedzy mogliśmy opracować plan ich pokonania.

-          Co to za Amenothepe? – spytałam w końcu, nie mogąc znieść przedłużającej się niepewności.

-          Mówiłem wam o niej – przypomniał mi łagodnie Declan. – To była ulubienica Aro, zabita przez Dzieci Księżyca podczas tej samej bitwy, w której zraniono Didyme.

-          No tak... – przypomniałam sobie nagle. – To ta hipnotyzerka?

-          Daru Amenothepe nikt nie był w stanie pojąć – potrząsnął głową Declan. – Nazywaliśmy go hipnozą z braku lepszego określenia. Ale tak naprawdę była to możliwość zapanowania nad każdą spotkaną osobą. Amenothepe władała nią zarówno fizycznie, jak i psychicznie, choć miała pewną słabość... Musiała stać obok tej osoby, a jej działanie nie było długotrwałe. Jednak siła wpływu, jaki wywierała, była niepojęta. Tak przynajmniej słyszałem... Zginęła, zanim zdążyłem ją poznać.

-          Ja też jej nie znałem – powiedział Eleazar. – Ale słyszałem o niej legendy od tych, którzy jeszcze ją pamiętali. Nawet od samego Aro. Podobno była niezwykle wrażliwa, Aro mówił, że “najlepsza z nich wszystkich”. Zdaje się, że miała nieprawdopodobne wyczucie sprawiedliwości i ona jednak potrafiła powstrzymać Volturi przed okrucieństwem i brutalnością. Niejednokrotnie ujmowała się za kimś. Niejeden zawdzięczał jej życie.

-          Słyszałem o niej – potwierdził Carlisle. – Była chyba bardzo blisko z Aro...

-          Niektórzy plotkowali, że byli kochankami – przyznał Eleazar. – Ale nie wiem, ile w tym prawdy. Wyglądało raczej na to, że Amenothepe miała ogromny wpływ na Aro. Tak jak zresztą na każdego. Możliwe, że czasem używała swojego daru, aby przekonać go do jakiejś decyzji. W gruncie rzeczy, jeśli opowieści o niej były choć w części prawdziwe, była w stanie oplątać sobie Volturi wokół palca i samodzielnie sprawować władzę w Volterze. Ale nigdy tego nie zrobiła, czego podobno wielu żałowało...

Nie wiem czemu, wtedy wyobraziłam sobie piękną, wysoką kobietę o ciemnorudych, miękkich lokach i skośnych oczach, z których przebijała dobroć. Niemal widziałam ją przed oczami! Mimo potężnej siły, jaką dysponowała, była bardzo delikatna i czuła. Potrafiła współczuć innym istotom i pochylała się nad nimi. Przez chwilę dałabym głowę, że czuję jej niezwykle wrażliwe, smukłe palce, dotykające mojego policzka i słyszę ciepły szept... Czy taka właśnie była osławiona Amenothepe? Czy raczej dałam się ponieść wyobraźni, karmionej wspomnieniami trzech mężczyzn? Nie, niemożliwe... Przecież ja ją znam...

-          A te cyfry? – spytał Gabriel, stukając końcem długiego palca w drugi wers wiadomości i wtedy wszystko zniknęło. Już nie czułam Amenothepe...

Zapanowało milczenie, bo nikt z nas nie umiał powiedzieć, o co właściwie w nich chodziło. Ukośny znak przed jedną trójką, x przed drugą i jeszcze znak równości... Trójka prawdopodobnie była zwykłym oznaczeniem liczby sióstr, ale po co były pozostałe symbole?

I wtedy, zupełnie nieoczekiwanie odezwał się Vladimir.

-          Miłość – powiedział ze swoim twardym, obcym akcentem.

Spojrzeliśmy na niego bez zrozumienia, bo zabrzmiało to absurdalnie. A jednak stary Rumun musiał wiedzieć coś więcej, bo nie przejął się naszym wzrokiem, tylko nadal wpatrywał się w kartkę.

-          Znaliśmy Amenothepe, czyż nie tak, Stefanie? – powiedział obojętnie.

-          O tak... – Stefan podszedł bliżej i delikatnie, opuszkiem palca dotknął imienia Amenothepe wypisanego na papierze. Ten gest wydał mi się niemal pieszczotliwy. – Znaliśmy ją bardzo dobrze...

Wszyscy zamarliśmy w oczekiwaniu, ale Rumuni najwyraźniej nie zamierzali powiedzieć nic więcej. Czy to ich duma kazała im czekać, aż poprosimy o bliższe wyjaśnienia, czy też wspomnienie o Amenothepe było im tak drogie, że nie chcieli się nim podzielić – nigdy się nie dowiedziałam. Ale my musieliśmy wiedzieć więcej, a widocznie tylko oni mogli wytłumaczyć nam sens notatki od Volturi. Dlatego Carlisle przybrał najbardziej uprzejmy ton, na jaki mógł się zdobyć i poprosił ich o wyjaśnienia. Dopiero wtedy Vladimir oderwał wzrok od kartki i spojrzał na nas, jakby wcale nas nie widząc.

-          To my znaleźliśmy Amenothepe i była to istotnie najpotężniejsza wampirzyca, chodząca wówczas po ziemi – powiedział niechętnie. – Nigdy jeszcze nie spotkaliśmy się z darem o takiej potędze. Niósł ogromne zagrożenie, ale ona nigdy nie wykorzystała go w złym celu. Raz tylko użyła swego wpływu na całym rumuńskim dworze, a to jedynie po to, aby wymknąć się pewnej nocy, po czym powrócić niezauważoną. Przyznała się do tego dużo później i nie nam. Ale wtedy i tak już nikt nie mógł nic zrobić.

-          Istotnie była wspaniała – przyznał Stefan. – Może zbyt pochopnie zignorowaliśmy jej uwagi... Może trzeba było rozważyć jej pomysły na sprawowanie władzy... Ale to się stało i pewnie dlatego nie pomogła w obronie dworu podczas napaści Volturi. Mogła jedną myślą unieszkodliwić wszystkich najeźdźców, ale oddaliła się od dworu i nie walczyła po żadnej ze stron.

-          Zdradziła was? – uniósł brew Emmett.

-          Nie, już wcześniej uprzedzała, że nie weźmie udziału w ewentualnej bitwie – stwierdził kwaśno Vladimir. – Bylibyśmy nieuczciwi, mówiąc, że nas zdradziła. Uprzedzała o konsekwencjach, których nikt z nas wówczas nie widział. Zostaliśmy pokonani, a ona dołączyła do Volturi za namową Aro, ale ponoć nigdy nie podporządkowała się i jemu.

-          O tak, zataiła przed nim parę rzeczy... – Stefan uśmiechnął się złośliwie. – Domyślał się, ale pewności nie miał nigdy. A prawda była taka, że Amenothepe powiła trojaczki na miesiąc przed swoją przemianą. I osiemnaście lat później sprawiła, że cały rumuński zamek oślepł. Nie całkiem, na tyle jednak, aby mogła spokojnie wyjść na zewnątrz, w ciągu jednej nocy odnaleźć i przemienić swoje dzieci, po czym powrócić i żyć z nami dalej. Dowiedzieliśmy się tego wieki później, od samego Aro, choć nie miał pojęcia, że mówi nam tak wiele. Myślał, że przekazuje nieistotne informacje. Dopiero kolejne wieki później, po śmierci Amenothepe, zrozumiał, jak ogromną miały wagę. I zaczął szukać dziewczynek.

To wszystko układało mi się w głowie powoli, chociaż natłok nowych danych mieszał moje myśli. A więc Amenothepe stworzono tuż po tym, jak urodziła trójkę dzieci. Zamieszkała z panującymi wówczas Rumunami i opuściła ich zamek tylko raz, aby podarować swoim dorosłym już córkom nieśmiertelność. Ukryła je przy tym tak, że ich istnienie do końca owiane były tajemnicą i wróciła do dworu. Wydawała się mądra i wierna, jednak nie powstrzymała najeźdźców, choć miała taką władzę. Widocznie coś w zachowaniu Rumunów bardzo jej się nie podobało, zwracała im na to uwagę. Ale oni nie słuchali, więc w walce musieli radzić sobie sami. I przegrali, a Amenothepe przyłączyła się do Volturi, tym samym ocalając Bóg wie ile istnień, bo jej wpływ na Aro był daleko większy od przeciętnego. A potem zginęła w walce z wilkołakami, do grobu zabierając tajemnicę pobytu swoich córek.

-          Kto był ich ojcem? – spytałam nagle, wciąż tonąc w usłyszanej opowieści.

Wszyscy spojrzeli na mnie zdziwieni. Odszukałam wzrok Edwarda i poczułam, że on dobrze wie, jakie moje pytanie jest ważne. Choć inni umniejszali postać ojca trojaczków, mnie wydała się ona kluczowa. Przecież Amenothepe nie zostawiłaby swoich dzieci samych, zwłaszcza gdy były malutkie. Musiały zostać z ojcem, on musiał je wychować i ukształtować ich charakter, a tym samym sprawieć, że stały się tym, czym są do dzisiaj. Edward to rozumiał, bo sam był ojcem. Tylko w jego oczach zobaczyłam poparcie. Zaraz jednak uderzył we mnie jeszcze jeden wzrok, krańcowo różny od złocistych tęczówek mojego męża. Bordowe źrenice przewiercały mnie intensywnie spod czekoladowych loków chłopca o elfich uszach. Mimowolnie zadrżałam.

-          Nie wiadomo, jakiś człowiek – wzruszył ramionami Vladimir. – Pewnie zmarł wkrótce po jej przemianie, wtedy ludzie żyli raczej krótko.

-          Ale jeszcze raz... – przerwał mu Gabriel. – Dlaczego te symbole mają twoim zdaniem oznaczać miłość?!

-          Bo tak zawsze mówiła Amenothepe – wyjaśnił wreszcie Stefan. – “Miłość to jedyna rzecz, którą dzieląc – mnożymy”.

-          Amenothepe – przeczytał nagle Declan głębokim, dudniącym głosem. – Podzielić przez trzy równa się razy trzy... Jej dar podzielono na trzy, ale zarazem uległ on mnożeniu. Macie rozwiązanie równania i wiadomości waszego brata, Jaspera.

-          Każda z córek otrzymała część daru Amenothepe – powiedział głucho Eleazar. – Ale każda część jest pomnożona... Razem są potężniejsze niż kiedykolwiek była Amenothepe. A to oznacza... że nigdy nie będziemy w stanie ich pokonać.

 

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin