Strugacki Arkadij i Borys - Las.rtf

(216 KB) Pobierz

Arkadij i Borys Strugaccy

 

 

 

Las

 

Лес

Przełożyła Irena Lewandowska


Powoli, powoli pełznij,

Ślimaku, po zboczu Fudżi.

Ku górze, aż na sam szczyt!

ISSA, SYN WIEŚNIAKA


Rozdział 1

 

Kandyd obudził się i od razu pomyślał’ pojutrze odchodzę. I natychmiast w drugim kącie w swojej pościeli poruszyła się Nava i zapytała:

— Już ani trochę nie śpisz?

— Nie — odparł.

— W takim razie porozmawiajmy — zaproponowała. — Bo od wczorajszego wieczora wcale nie rozmawialiśmy. Dobrze?

— Dobrze.

— Najpierw powiedz mi, kiedy odchodzisz.

— Nie wiem — odpowiedział. — Już niedługo.

— Zawsze mówisz: niedługo. To niedługo to pojutrze, ty może myślisz, że to jedno i to samo, chociaż nie, już nauczyłeś się mówić, bo z początku ciągle wszystko myliłeś, dom myliłeś ze wsią, trawę z grzybami, nawet martwiaki z ludźmi też myliłeś, albo nagle zaczynałeś coś mamrotać, ani słowa nie można było pojąć, nikt cię nie mógł zrozumieć…

Kandyd otworzył oczy i wpatrzył się w niski, pokryty wapiennymi zaciekami sufit. Po suficie maszerowały mrówki robotnice. Szły dwiema równymi kolumnami, od lewej ku prawej obładowane, od prawej ku lewej bez ładunku. Miesiąc temu było odwrotnie — na lewo z grzybnią, na prawo bez bagażu, za miesiąc znowu będzie odwrotnie, jeśli im nie każą robić czegoś innego. Wzdłuż kolumn rzadkim szeregiem stały nieruchomo wielkie czarne semafory, powoli poruszając długimi czarnymi antenami; oczekiwały na rozkazy. Miesiąc temu również budziłem się i myślałem: pojutrze odejdę, ale nie odeszliśmy donikąd, i jeszcze kiedyś, bardzo dawne temu, budziłem się i myślałem, że pojutrze wreszcie odejdziemy, i oczywiście nie odeszliśmy, ale jeśli nie odejdziemy pojutrze, to odejdę sam. Oczywiście, tak też już kiedyś myślałem, ale teraz już z całą pewnością odejdę. Dobrze byłoby odejść po prostu w tej chwili, nie rozmawiając z nikim, nikogo nie prosząc, ale to można zrobić tylko wtedy, kiedy się ma jasny umysł, nie teraz. A najlepiej byłoby postanowić raz na zawsze: jak tylko obudzę się z jasnym umysłem, natychmiast wstaję, wychodzę na ulicę i idę do lasu, nikomu nie daję wciągnąć się w rozmowę, to bardzo ważne: nikomu nie pozwolić wciągnąć się w rozmowę, nie dać się zagadać, zatumanić w głowie, szczególnie w tych tu miejscach nad oczami, aż będzie dzwonić w uszach, aż zemdli, aż odrętwieją mózg i kości. A przecież Nava już mówi…

— …i wyszło tak — mówiła Nava — że martwiaki prowadziły nas nocą, a w nocy one źle widzą, są zupełnie ślepe, to każdy ci powie, na przykład Garbus, chociaż nietutejszy, on jest z tamtej wsi, która sąsiadowała z naszą, nie z tą naszą, w której teraz jesteśmy, ale z tamtą, w której byłam bez ciebie, w której mieszkałam z mamą, więc nie możesz znać Garbusa, w jego wsi wszystko zarosło grzybami, grzybnia ich napadła, a to nie każdemu się podoba, więc Garbus od razu odszedł ze wsi. To jest Przezwyciężenie, mówi, i teraz ludzie nie mają czego szukać we wsi… Taak. A księżyca wtedy nie było i one pewnie zabłądziły, stłoczyły się w jednym miejscu, a my stoimy w środku, gorąco się zrobiło, oddychać nie ma czym…

Kandyd spojrzał na nią. Nava leżała na plecach, podłożyła ręce pod głowę, zarzuciła nogę na nogę, leżała nieruchomo, tylko jej wargi poruszały się bezustannie i jeszcze od czasu do czasu w półmroku połyskiwały oczy. Kiedy wszedł starzec, Nava nie zamilkła, a starzec usiadł przy stole, przysunął sobie garnek, głośno pociągając nosem powąchał i zabrał się do jedzenia. Wtedy Kandyd wstał i dłońmi otarł z ciała nocny pot. Starzec mlaskał i bryzgał śliną nie spuszczając oczu z koryta przykrytego pokrywą, żeby nie zapleśniało. Kandyd odebrał garnek i postawił obok Navy, by zamilkła. Starzec oblizał wargi i powiedział: — Niesmaczne. Gdzie nie przyjdę, wszędzie niesmaczne. I ta ścieżka zupełnie zarosła, ta, którą wtedy chodziłem, a chodziłem dużo, och, jak dużo — i na tresurę, i po prostu żeby się wykąpać, w tamtych czasach często się kąpałem, tam było jezioro, a teraz zrobiło się błoto i niebezpiecznie jest chodzić, ale ktoś tam, wszystko jedno kto, chodzi, bo inaczej skąd tam by się wzięło tylu topielców? I szuwary. Każdego mogę zapytać: skąd tam w szuwarach ścieżki? I nikt nie może tego wiedzieć, i nawet nie powinien. A co jest w tym korycie? Jeśli to, na przykład, kiszone borówki, to chętnie bym zjadł, bo lubię kiszone borówki, ale jeżeli, powiedzmy, jakieś wczorajsze resztki, jakieś ogryzki, to nie trzeba, ja ich jeść nie będę, ogryzki sami możecie zjeść. — Starzec odczekał chwilę, przenosząc spojrzenie z Kandyda na Navę. Nie doczekawszy się odpowiedzi, mówił dalej: — A tam, gdzie zarosło trzciną, tam już siać nie można. Przedtem siali, bo to było potrzebne dla Przezwyciężenia, i wszystko zwozili na Glinianą Polanę, teraz też zwożą, tyle że teraz nie zostawiają na polanie, tylko przywożą z powrotem. Mówiłem, że nie wolno, ale oni nie rozumieją, co to znaczy ..nie wolno’’. Starosta zapytał mnie wprost przy wszystkich: dlaczego nie wolno? A tuż obok Kułak stoi, tak jak ty, a może nawet bliżej: a tu, przypuśćmy. Uchacz; tu, gdzie twoja Nava, stoją bracia Płaszczaki, wszyscy trzej stoją i słuchają, i on mnie przy nich, przy wszystkich pyta. Mówię do niego: jak ty możesz, przecież, mówię do niego, nie jesteśmy tu sami… Jego ojciec był nadzwyczaj mądry, a zresztą może to wcale nie jego ojciec, niektórzy mówią, że nie ojciec, i rzeczywiście na to wygląda. „Dlaczego, mówi, nie wolno przy wszystkich zapytać, dlaczego nie wolno?”

Nava wstała, oddała garnek Kandydowi i zabrała się do sprzątania. Kandyd zaczął jeść. Starzec zamilkł, przez jakiś czas patrzył na niego poruszając wargami, a potem zauważył:

— Za krótko kwaśniało wasze jedzenie, tego nie wolno jeść.

— Dlaczego nie wolno? — złośliwie zapytał Kandyd.

Starzec zachichotał.

— Ach, ty Mruku — powiedział. — Lepiej byś milczał. Ty lepiej powiedz, dawno cię o to pytam, czy to bardzo boli, kiedy odrywają głowę?

— A co to ciebie obchodzi? — krzyknęła Nava. — Czego ty się bez przerwy czepiasz?

— Krzyczy — oznajmił starzec. — Pokrzykuje na mnie. Nic jeszcze nie urodziła, a pokrzykuje. Dlaczego nie rodzisz? Tak długo już żyjesz z Mrukiem i nie rodzisz. Wszystkie rodzą, a ty nie. Tak postępować nie wolno. A czy wiesz, co to znaczy „nie wolno”? To znaczy: źle widziane, niepożądane, a ponieważ jest źle widziane, znaczy, że tak postępować nie wolno. Co wolno — to jeszcze babka na dwoje wróżyła, ale czego nie wolno, to wiadomo, że nie wolno. To wszyscy powinni zrozumieć, a ty szczególnie, dlatego że mieszkasz w cudzej wsi, dostałaś dom i Mruka za męża. Może on nie ma własnej głowy, tylko cudzą przyprawioną, ale jest zdrowy na ciele i nie wolno ci nie rodzić. I na to wychodzi, że „nie wolno’’ znaczy też — absolutnie przeciwwskazań e…

Nava, wściekła i nabzdyczona, porwała ze stołu koryto i poszła do komórki. Starzec popatrzył w ślad za nią, sapnął i ciągnął dalej:

— Jak jeszcze można rozumieć „nie wolno’”? Można i należy rozumieć tak, że ..nie wolno” oznacza „szkodliwe”.

Kandyd skończył jeść, ze stukotem postawił pusty garnek przed starcem i wyszedł na ulicę. Dom mocno zarósł w ciągu nocy i w gęstych zaroślach widać było tylko ścieżkę, którą wydeptał starzec, i miejsce u progu, gdzie siedział niespokojnie i czekał, aż Kandyd i Nava się obudzą. Ulicę już oczyszczono, zielony pełzak grubości ręki, który wczoraj wylazł z gęstwy gałęzi nad wsią i zakorzenił się przed sąsiedzką chatą, był już porąbany, polany zacierem, pociemniał i zdążył skisnąć. Pachniał ostro i apetycznie. Dzieci sąsiada obsiadły pełzaka, rwały bury miękisz i napychały usta soczystymi strzępkami. Kiedy Kandyd mijał je, najstarszy niewyraźnie krzyknął napchanymi ustami: „Mruk–martwiak!”‘ Ale okrzyku nikt nie podchwycił, dzieci były zajęte. Na ulicy, pomarańczowoczerwonej od wysokiej trawy, w której tonęły chaty, mrocznej, pokrytej bladozielonymi plamami blońca przebijającego się przez leśną strzechę, nie było nikogo. Z pola dobiegał nierówny chór smętnych głosów: „Ej, weselej siej, w lewo siej, w prawo siej…” Z lasu odpowiadało echo. A może zresztą nie echo. Może martwiaki.

Kaczonóg oczywiście siedział w domu i masował nogę.

— Siadaj — powiedział życzliwie do Kandyda. — Widzisz, rozścieliłem miękką trawkę dla gości. Mówią, że odchodzisz?

Znowu, pomyślał Kandyd, znowu wszystko od początku.

— Co, znowu cię boli? — zapytał siadając.

— Noga? E, nie, po prostu przyjemnie. Głaszczesz ją, o, tak, i jest ci miło. A kiedy odchodzisz?

— Tak jak umawiałem się z tobą. Gdybyś poszedł ze mną, to choćby pojutrze. A teraz trzeba będzie szukać kogoś innego, kto zna las. Ty przecież, jak widzę, nie chcesz iść.

Kaczonóg ostrożnie wyciągnął nogę i powiedział pouczająco:

— Kiedy wyjdziesz ode mnie, skręć na lewo i idź do samego pola. Polem, obok dwóch kamieni, od razu zobaczysz drogę, niezbyt zarośniętą, bo tam są kamienie. Tą drogą pójdziesz przez dwie wsie, jedna jest pusta, zagrzybiona, zarosła grzybami, więc nikt tam nie mieszka, a w drugiej mieszkają cudaki, niebieska trawa dwa razy tamtędy przechodziła, od tej pory chorują tam i nie ma co z nimi gadać, tak czy owak nic nie rozumieją, jakby pamięć im odebrało. A za tą cudaczną wsią, po prawej ręce, znajdziesz swoją Glinianą Polanę. I żaden przewodnik nie jest ci potrzebny, spokojnie trafisz sam, nawet się nie spocisz…

— Do Glinianej Polany dojdziemy — zgodził się Kandyd. — No a dalej jak?

— Gdzie dalej?

— Przez bagna, tam gdzie dawniej były jeziora. Pamiętasz, opowiadałeś mi o drodze z kamienia?

— O jakiej drodze? Do Glinianej Polany? Przecież ci tłumaczę: skręcisz na lewo, pójdziesz polem obok dwóch kamieni…

Kandyd wysłuchał do końca i powiedział:

— Do Glinianej Polany teraz już drogę znam. Trafimy. Ale ja chcę iść dalej, przecież wiesz o tym. Koniecznie muszę dostać się do Miasta, a ty obiecałeś pokazać mi drogę.

Kaczonóg pokręcił głową ze współczuciem.

— Do Mia–a–asta! Do Miasta ci się zachciało. Pamiętam, pamiętam… A więc, jeżeli chodzi o Miasto, to tam nikt nie dojdzie. Co innego do Glinianej Polany — obok dwóch kamieni, przez zagrzybioną wieś, przez wieś cudaków, i po prawej ręce będziesz miał Glinianą Polanę. Albo, powiedzmy, do Szuwarów. Tylko że wtedy musisz skręcić na prawo, jak ode mnie wyjdziesz, przez zagajnik, obok Chlebowego Stawu, a potem przez cały czas ze słońcem. Tam gdzie słońce, tam i ty. Trzeba iść trzy doby, ale jeżeli tak koniecznie musisz — to pójdziemy. Dawniej zbieraliśmy tam garnki, póki nie zaczęliśmy ich sadzić tu, u siebie. Szuwary znam dobrze i od razu tak trzeba było mówić, że chcesz iść do Szuwarów. W takim razie nie ma co czekać do pojutrza, pójdziemy jutro rano i nic do jedzenia nie musimy zabierać, bo to obok Chlebowego Stawu… Ty, Mruk, mówisz strasznie krótko — ledwie człowiek zacznie cię słuchać, ty już zamykasz usta. A do Szuwarów pójdziemy. Pójdziemy jutro rano…

Kandyd wysłuchał i powiedział:

— Zrozum, Kaczonóg, ja nie chcę iść do Szuwarów. Do Szuwarów nie chcę iść. Nie chcę iść do Szuwarów. — Kaczonóg uważnie słuchał i kiwał głową. — Ja muszę iść do Miasta — mówił dalej Kandyd. — Już od dawna rozmawiam o tym z tobą. Wczoraj ci mówiłem, że muszę iść do Miasta. Przedwczoraj ci mówiłem, że muszę iść do Miasta. Tydzień temu ci mówiłem, że muszę iść do Miasta. A ty powiedziałeś, że znasz drogę do Miasta. Tak powiedziałeś wczoraj. I przedwczoraj też mówiłeś, że znasz drogę do Miasta. Nie do Szuwarów, tylko do Miasta. Nie chcę iść do Szuwarów. (Żeby się tylko nie pomylić, pomyślał. — A może ciągle się mylę? Nie Szuwary, tylko Miasto. Miasto, a nie Szuwary). Miasto, a nie Szuwary — powtórzył na głos. — Rozumiesz? Opowiedz mi o drodze do Miasta. Nie do Szuwarów, tylko do Miasta. A najlepiej chodźmy do Miasta razem. Chodźmy razem, nie do Szuwarów, tylko do Miasta.

Kandyd zamilkł. Kaczonóg znowu zaczął masować chore kolano.

— Słuchaj, Mruk, kiedy odrywali ci głowę, na pewno coś ci uszkodzili w środku. To tak jak z moją nogą. Najpierw była to noga jak noga, zupełnie zwyczajna noga, a później szedłem kiedyś nocą przez Mrowiska, niosłem mrówkę matkę i ta noga wpadła mi do dziupli, i teraz jest krzywa. Dlaczego akurat krzywa — tego nikt nie wie, ale chodzi niedobrze. Ale do Mrowisk jeszcze dojdę. I sam dojdę i ciebie zaprowadzę. Tylko że nie rozumiem, dlaczego powiedziałeś, żebym przygotował zapasy na drogę, do Mrowisk jest przecież dwa kroki. — Kaczonóg spojrzał na Kandyda, zmieszał się i otworzył usta. — Ale przecież ty nie wybierasz się do Mrowisk. Ty wybierasz się do Szuwarów. A ja nie mogę do Szuwarów, nie dojdę. Widzisz, jaka ta noga jest krzywa? Słuchaj, Mruk, a dlaczego ty tak nie chcesz iść do Mrowisk? Wiesz co? Pójdziemy do Mrowisk. Przecież od tamtej pory nie byłem tam ani razu, może ich, tych Mrowisk, w ogóle już nie ma? Poszukamy tej dziupli, co?

On mi zaraz zmąci w głowie, pomyślał Kandyd. Pochylił się i przyturlał do siebie garnek.

— Jaki ładny masz garnek — powiedział. — Już nie pamiętam, gdzie ja ostatni raz widziałem takie ładne garnki… A więc zaprowadzisz mnie do Miasta? Mówiłeś, że nikt oprócz ciebie nie zna drogi do Miasta. Pójdziemy do Miasta. Kaczonogu, dobrze? Jak myślisz, dojdziemy do Miasta?

— No chyba! Dojdziemy! Do Miasta? Oczywiście, że dojdziemy. A gdzie ty takie garnki widziałeś, to ja wiem. Cudaki mają takie garnki. Oni ich nie sadzą, oni je robią z gliny, tam niedaleko jest Gliniana Polana, już ci przecież mówiłem: jak wyjdziesz ode mnie, od razu trzeba skręcić na lewo i obok dwóch kamieni — do zagrzybionej wsi. A w zagrzybionej wsi już nikt nie mieszka, tam w ogóle nie warto zaglądać. Co to, grzybów nie widzieliśmy, czy co? Kiedy moja noga jeszcze była zdrowa, nigdy nie chodziłem do tej zagrzybionej wsi, wiem tylko, że dwa wąwozy za nią mieszkają cudaki… Tak… Można by wyruszyć jutro… Tak… Słuchaj, Mruk, a wiesz ty co, lepiej tam nie pójdziemy. Nie lubię tych grzybów. Rozumiesz, grzyby w naszym lesie to co innego, jeść je można i są smaczne. A w tamtej wsi grzyby rosną zielone takie jakieś, i zapach mają paskudny. Po co tam chcesz iść? Jeszcze grzybnię tu zawleczesz. Lepiej pójdziemy do Miasta. O wiele lepiej i przyjemniej. Tylko że wobec tego jutro iść nie możemy. Trzeba zrobić zapasy jedzenia, trzeba o drogą wypytać. A może ty znasz drogę? Jeśli znasz, to ja nie będę wypytywać, bo jakoś nie przychodzi mi do głowy, kogo by tu zapytać. Może zapytać starosty, jak myślisz?

— A czy ty sam nic nie wiesz o drodze do Miasta? — zapytał Kandyd. — Ty o tej drodze wiesz bardzo dużo. Raz jeden nawet prawie do samego Miasta doszedłeś, ale przestraszyłeś się martwiaków, przestraszyłeś się, że sam jeden nie dasz sobie z nimi rady…

— Martwiaków się nie bałem i nie boję — oświadczył Kaczonóg. — Powiem ci, czego się boję. Jak my z tobą będziemy szli — tego się boję. Czy ty przez cały czas będziesz milczeć? Przecież ja tak nie umiem. I jeszcze czegoś się boję… Nie gniewaj się na mnie, Mruk, powiedz mi, a jeśli nie chcesz mówić głośno, to powiedz szeptem albo po prostu kiwnij głową, a jeżeli nie chcesz nawet kiwać, to teraz na przykład prawe oko masz w cieniu, zamknij je, nikt tego nie zobaczy, ja jeden zobaczę. A moje pytanie jest takie: być może ty pomimo wszystko jesteś troszeczkę martwiakiem? A ja przecież martwiaków nie znoszę, jak je widzę, z miejsca dostaję dreszczy i nic na to nie mogę poradzić…

— Nie, Kaczonogu, nie jestem martwiakiem — powiedział Kandyd. — Ja sam ich nie cierpię. A jeżeli boisz się, że będę milczeć, to przecież nie pójdziemy we dwóch, już ci mówiłem. I Kułak z nami pójdzie, i Kusy, i jeszcze dwaj chłopi z Osady.

— Ja z Kułakiem nie pójdę — kategorycznie powiedział Kaczonóg. — Kułak moją córkę zabrał i nie upilnował. Ukradli mu moją córkę. Mnie nie szkoda, że ją zabrał, ale szkoda, że nie upilnował. Szedł z nią do Osady, zaczaili się na niego złodzieje, córkę zabrali, a on ją oddał. Szukałem jej potem z twoją Navą, szukałem, ale i tak nie znalazłem. Nie. Mruk, ze złodziejami nie ma żartów. Gdybyśmy z tobą poszli do Miasta, złodzieje nie daliby nam spokoju. Co innego do Szuwarów, tam możemy iść spokojnie: Jutro sobie pójdziemy.

— Pojutrze — powiedział Kandyd. — Ty pójdziesz, ja pójdę, Kułak, Kusy i jeszcze dwaj z Osady. I tak dojdziemy do samego Miasta.

— W sześciu dojdziemy — z przekonaniem powiedział Kaczonóg. — Sam jeden bym nie poszedł, oczywiście, ale w sześciu dojdziemy. W sześciu do samych Czarcich Gór dojdziemy, tylko że ja nie znam drogi. A może pójdziemy do Czarcich Gór? To bardzo daleko, ale w sześciu dojdziemy. Czy może nie chcesz iść do Czarcich Gór? Słuchaj, Mruk, wiesz co, najpierw dojdziemy do Miasta, a tam na miejscu zobaczymy. Tylko jedzenia trzeba zabrać bardzo dużo.

— Dobrze — powiedział Kandyd wstając. — A więc pojutrze idziemy do Miasta. Jutro pójdę do Osady, potem się z tobą zobaczę i jeszcze raz ci przypomnę.

— Wpadnij — powiedział Kaczonóg. — Sam bym wpadł do ciebie, tylko że noga mnie boli, wprost sił brak. Ale ty wpadnij. Porozmawiamy. Wiem, wielu nie lubi z tobą rozmawiać, z tobą bardzo się trudno rozmawia, Mruk, ale ja nie jestem taki. Ja już przywykłem i nawet to polubiłem. Sam przyjdź i swoją Navę przyprowadź, udała ci się ta twoja Nava, tylko szkoda, że dzieci nie ma, ale to nic, jeszcze będą, młoda jest ta twoja Nava…

Na ulicy Kandyd ponownie otarł z siebie dłońmi pot. Ciąg dalszy następował. Obok ktoś zachichotał i zakasłał. Kandyd odwrócił się. Z trawy wylazł starzec, pogroził węźlastym palcem i powiedział:

— A więc do Miasta się wybierasz? Patrzcie go! Ciekawie pomyślane, tylko że do Miasta nikt jeszcze nie doszedł żywy, zresztą nie wolno. Chociaż głowę masz przekręconą, to akurat powinieneś rozumieć…

Kandyd skręcił na prawo i ruszył ulicą. Starzec, plącząc się w trawie, czas jakiś wlókł się za Kandydem i mamrotał: ,.Jeżeli czegoś nie wolno, to zawsze w jakimś sensie nie wolno, w tym albo w innym… Na przykład nie wolno bez starosty albo bez zebrania, a ze starosta albo z zebraniem wręcz przeciwnie, można, ale znowuż nie w każdym sensie…’’. Kandyd szedł tak szybko, na ile mu pozwalał nużący, wilgotny upał, i starzec z wolna zostawał w tyle.

Na wiejskim placyku Kandyd zobaczył Uchacza Uchacz zataczał kręgi na chwiejnych, plączących się krzywych nogach i wychlupywał dłonią z ogromnego garnka brązowy trawomor. Trawa dymiła i więdła w oczach. Uchacza należało wyminąć, i Kandyd spróbował go wyminąć, ale Uchacz tak przemyślnie zmienił trajektorię, że zderzył się z Kandydem twarzą w twarz.

— A–a. Mruk! — zawołał radośnie, pośpiesznie zdejmując rzemień z szyi i stawiając garnek na ziemi. — Gdzie idziesz, Mruk? Myślę, że idziesz do domu, do Navy, jak to młody, i nie wiesz tego, Mruk, że twojej Navy nie ma w domu, twoja Nava jest w polu, na własne oczy widziałem, jak twoja Nava szła na pole, możesz mi teraz wierzyć albo nie wierzyć. Naturalnie może i nie na pole, jak to młoda, ale twoja Nava szła tędy, tą właśnie uliczką, a tą uliczką nigdzie nie trafisz, jak tylko na pole, zresztą pytanie, gdzie ona jeszcze może iść? Jeszcze tylko najwyżej ciebie, Mruka, poszukać…

Kandyd ponownie spróbował wyminąć Uchacza i znowu w nie wyjaśniony sposób stanął z nim twarzą w twarz.

— A ty nie idź za nią na pole, Mruk — mówił dalej z przekonaniem Uchacz. — Po co masz iść po nią, kiedy ja zaraz zniszczę trawę i wszystkich tu zwołam; geometra przyszedł i powiedział, że starosta mu polecił, żeby on mi kazał wytępić trawę na placu, bo niedługo będzie zebranie, tu, na placu. A jak będzie zebranie, to wszyscy tu przyjdą z pola, i twoja Nava przyjdzie, jeśli poszła na pole, bo, z drugiej strony, gdzie ona jeszcze mogła iść tą uliczką, jak nie na pole? Chociaż, jeśli dobrze pomyśleć, to tą uliczką nie tylko na pole można trafić. Można jeszcze…

Uchacz nagle zamilkł i spazmatycznie wciągnął powietrze. Powieki mu opadły, ręce jakby same z siebie uniosły się dłońmi do góry. Twarz rozciągnęła się w słodkim uśmiechu, następnie obwisła; Uchacz wyszczerzył zęby. Kandyd, który już odchodził, przystanął, żeby posłuchać. Mętny liliowy obłoczek otoczył nagle głowę Uchacza, zgęstniał. Wargi Uchacza zadrżały, zaczął mówić szybko i wyraźnie, obcym głosem z obcym akcentem; obcym, nie wiejskim stylem, nawet jakby w obcym języku, tak że zrozumiałe były tylko poszczególne zdania:

— Na dalekich rubieżach Południowych Ziem do walki przystępują wciąż nowe… cofa się coraz dalej i dalej na południe… Wielkie Przeoranie Gleby na Ziemiach Północnych zostało chwilowo wstrzymane z powodu rzadkich i sporadycznych… Nowa metoda Zabagniania pozwala na uzyskanie nowych, znacznych obszarów spokoju i natarcia w… We wszystkich osiedlach… wielkie zwycięstwa… praca i wysiłek… nowe oddziały przesławnych druhen… jutro i na zawsze Uspokojenie i Zespolenie…

Zdążył się przywlec starzec i teraz spoza ramienia Kandyda komentował z zapałem:

— We wszystkich osiedlach, słyszałeś? To znaczy, że i w naszym również… Wielkie zwycięstwa! Ciągle powtarzam: nie wolno… Uspokojenie i Zespolenie — każdy chyba rozumie. I u nas, to znaczy, że u wszystkich… I nowe oddziały druhen, zrozumiałeś?

Uchacz zamilkł i przykucnął. Liliowy obłoczek roztajał. Starzec niecierpliwie szturchnął Uchacza w łyse ciemię. Uchacz zamrugał i potarł uszy.

— O czym to ja mówiłem? — zapytał. — Audycja była czy co? Jak tam idzie Przezwyciężenie? Dokonuje się czy nie? A ty. Mruk, nie idź na pole. Ty przecież, zdaje się, idziesz po swoją Navę, a twoja Nava…

Kandyd przeskoczył przez garnek z trawomorem i odszedł pośpiesznie. Głos starca szybko ucichł — może pokłócił się z Uchaczem, a może dostał zadyszki i wszedł do któregoś domu, by odsapnąć i przy okazji coś przegryźć.

Dom Kułaka stał na samym skraju wsi. Niechlujna starucha, ni to matka, ni to ciotka, powiedziała, nieżyczliwie parskając, że Kułaka nie ma w domu. Kułak jest na polu, a gdyby był w domu, to nie ma po co szukać go na polu, ale jeśli jest na polu, to czego on, Mruk, stoi niepotrzebnie?

Na polu trwał siew. Duszne nieruchome powietrze było przesycone mieszaniną ostrych zapachów, śmierdziało potem, zacierem, gnijącym zbożem. Poranny urodzaj grubą warstwą zwalono wzdłuż bruzdy i ziarno już z lekka fermentowało. Nad garnkami z zacierem krążyły i wirowały muchy robotnice, a w samym centrum tego czarnego, połyskującego metalicznie wiru stał starosta i pochyliwszy głowę, przymrużywszy jedno oko, uważnie studiował kroplę surowicy na paznokciu dużego palca. Paznokieć był specjalnie przystosowany do tego celu, płaski, starannie wypolerowany, wyczyszczony do połysku odpowiednimi mieszankami. U nóg starosty, w bruździe, dziesięć kroków jeden od drugiego, pełzali siewcy. Już nie śpiewali, ale w głębi lasu ciągle jeszcze coś huczało i jęczało, i teraz już było jasne, że to nie echo.

Kandyd poszedł wzdłuż szeregu i pochylając się spoglądał w pochylone twarze. Kiedy odszukał Kułaka, dotknął jego ramienia, a Kułak, o nic nie pytając, wylazł z bruzdy. Brodę miał utytłaną w błocie.

— Czego, maćtrwa, mnie potrącasz? — zachrypiał patrząc na nogi Kandyda. — Kiedyś taki jeden, też, maćtrwa, potrącał, to go wzięli za ręce i za nogi, zarzucili na drzewo, do tej pory tam wisi, a jak go zdejmą, to już więcej nikogo trącać nie będzie, maćtrwa…

— Idziesz? — krótko zapytał Kandyd.

— Pewnie że idę, maćtrwa, jeżeli przygotowałem zacier na siedmiu, do domu wejść nie można, śmierdzi, że można zdechnąć, jak teraz nie iść — stara nie chce wynosić, a ja sam na to wszystko już patrzeć nie mogę. Tylko gdzie my idziemy? Kaczonóg wczoraj mówił, że do Szuwarów, a ja do Szuwarów nie idę, maćtrwa, tam w Szuwarach żadnych ludzi nie ma, nie mówię dziewuch, tam jeżeli człowiek zechce kogo złapać za nogę i zarzucić na drzewo, to, maćtrwa, nie ma kogo, a dla mnie bez dziewuchy nie ma życia, starosta do grobu mnie wpędzi… O, tam stoi, maćtrwa… gały wytrzeszczył, a sam ślepy jak kolano, maćtrwa… Jeden już tak stał, a jak mu przysunęli w oko, to już więcej nie stoi, maćtrwa, a do Szuwarów nie pójdę, jak tam sobie chcesz…

— Do Miasta — powiedział Kandyd.

— Do Miasta to co innego, do Miasta to ja pójdę, chociaż mówią, że żadnego Miasta w ogóle nie ma, tylko ten stary grzyb wszystko zmyśla — przylezie rano, wyżre pół garnka i zaczyna, maćtrwa, ględzić: tego nie wolno, tamtego nie wolno… Ja go pytam: a ktoś ty taki, żeby mi wyjaśniać, co wolno, a czego nie wolno, maćtrwa? Nie chce mówić, sam nie wie, coś mamrocze o jakimś Mieście…

— Idziemy pojutrze — powiedział Kandyd.

— A na co mamy czekać? — oburzył się Kułak. — Dlaczego pojutrze? Ja nie mogę nocować w domu, zacier śmierdzi, lepiej chodźmy dziś wieczorem, bo kiedyś jeden taki czekał i czekał, a jak mu dali po uszach, to od razu przestał czekać i do dzisiaj nie czeka… Starucha mnie wyzywa, wytrzymać nie można, maćtrwa! Słuchaj. Mruk, wiesz ty co, zabierzmy moją starą, może złodzieje się połaszczą, ja bym ją oddał, co?

— Idziemy pojutrze — cierpliwie powtórzył Kandyd. — A ty jesteś zuch, że przygotowałeś tyle zacieru. Wiesz, z Osady…

Nie dokończył, bo na polu rozległ się krzyk.

— Martwiaki! Martwiaki! — wrzeszczał starosta. — Kobiety do domu! Uciekajcie do domu!

Kandyd obejrzał się. Między drzewami na samym skraju pola stały martwiaki — dwa granatowe, bardzo bliska, i jeden żółty, nieco dalej. Ich głowy z okrągłymi dziurami oczu i wąską szczeliną zamiast warg obracały się powoli, ogromne ręce zwisały wzdłuż ciała. Ziemia pod ich stopami już dymiła, białe smużki pary mieszały się z siwym dymkiem.

Martwiaki były zahartowane w bojach i dlatego zachowywały się niezmiernie ostrożnie. Żółty miał cały prawy bok przeżarty trawomorem, a obydwa granatowe, poparzone zacierem, doszczętnie zarosły liszajami. Ich skóra w wielu miejscach obumarła, popękała i zwisała strzępami. Póki martwiaki stały i patrzyły, kobiety z piskiem uciekały do wsi, a mężczyźni z gadatliwym groźnym mamrotaniem stłoczyli się trzymając w pogotowiu garnki z trawomorem.

Potem starosta powiedział: „Pytam, na co my czekamy? Idziemy, co tu będziemy stać!”, i wszyscy niespiesznie ruszyli na martwiaki rozsypując się w tyralierę. ,,Po oczach! — wykrzykiwał starosta. — Starajcie się chlusnąć im w oczy! 7 Najlepiej trafić w oczy, bo jak nie w oczy, to szkoda zachodu…” W tyralierze straszyli: „Hu–hu–hu! Uciekajcie — stąd! Wynocha! Hu–hu–hu!” — nikt nie miał ochoty wdawać się z martwiakami.

Kułak szedł obok Kandyda wydłubując z brody zaschnięte błoto, wrzeszczał głośniej od innych, a w przerwach gadał:

— E–e–e, niepotrzebnie się pchamy, maćtrwa, nie wytrzymają, zaraz uciekną… Czy to są prawdziwe martwiaki?

; Kiepskie jakieś takie, marne… nie wytrzymają… Hu–hu–hu! Ej, tam!

Kiedy martwiaki były już o jakieś dwadzieścia kroków, ludzie stanęli. Kułak rzucił w żółtego grudką ziemi, martwiak z nieoczekiwaną zwinnością wysunął przed siebie szeroką dłoń i odbił grudkę w bok. Wszyscy znowu zahuczeli, zatupali nogami, niektórzy pokazywali martwiakom garnki i wykonywali ostrzegawcze gesty. Szkoda było trawomora i nikomu nie chciało się lecieć później do wsi, po nowy zacier, martwiaki trafiły się doświadczone, ostrożne — powinny w końcu ustąpić bez walki.

Tak też się stało. Dym i para waląca spod nóg martwiaków zgęstniały, martwiaki cofnęły się.

— Skończone — powiedział ktoś — nie strzymały, zaraz zwieją…

Martwiaki niedostrzegalnie zmieniły się, jakby wykonały obrót wewnątrz własnej skóry. Nie było już widać ani ich oczu, ani ust, znikły między drzewami. Tam gdzie przed chwilą stały, powoli osiadał obłoczek pary.

Ludzie rozmawiając z ożywieniem ruszyli z powrotem w kierunku bruzdy. Nagle okazało się, że już czas wracać do wsi na zebranie. Poszli więc na zebranie.

— Idźcie na plac, na plac — powtarzał wszystkim starosta. — Zebranie będzie na placu, dlatego trzeba iść na plac.

Kandyd szukał wzrokiem Kusego, ale nie wiadomo dlaczego Kusego w tłumie nie było. Gdzieś przepadł Kusy. Kułak, który biegł truchtem obok, mówił:

— A pamiętasz. Mruk, jak skakałeś na martwiaka? Jak on, rozumiesz, skoczy na niego, maćtrwa, jak go złapie za głowę, obejmuje, ściska, niby Navę, maćtrwa, i jak wrzaśnie… Pamiętasz, Mruk, jak wrzasnąłeś? Poparzyłeś się, wtedy, znaczy, cały później byłeś w bąblach, paskudziły się te twoje bąble, bolały… Po co ty skoczyłeś na niego, Mruk? Jeden taki też kiedyś skakał, skakał na martwiaka, zdarli mu skórę z kałduna, to teraz już więcej nie skacze, maćtrwa, i dzieciom skakać nie pozwoli… Gadają, że dlatego na niego skoczyłeś, żeby on cię zaniósł do Miasta, ale ty przecież nie jesteś dziewczyną, po co on ma cię gdzieś nosić, zresztą żadnego Miasta, jak powiadają, w ogóle nie ma, to wszystko ten stary grzyb wymyśla, takie rozmaite słowa: Miasto. Przezwyciężenie… A kto to Przezwyciężenie widział? Uchacz nałykał się blekotowych żuków, gada od rzeczy, a stary grzyb tylko na to czeka, nadstawia uszu, potem wszędzie łazi, wszystkich obżera i powtarza…

— Jutro rano pójdę do Osady — powiedział Kandyd. — Wrócę dopiero wieczorem, w ciągu dnia mnie nie będzie. A ty zobaczysz się z Kaczonogiem i przypomnisz mu, że pojutrze idziemy. Ja już mu przypomniałem, i jeszcze przypomnę, ale ty mu przypomnij swoją drogą, bo inaczej jeszcze gdzieś sobie pójdzie…

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin