Antologia - Stało się jutro 09 - m.in. Dymitr Bilenkin.doc

(332 KB) Pobierz
Ilia Warszawski — Ściśle według reguł Dymitr Bilenkin — Grupa Laokoona Dymitr Bilenkin — Światło życia

Ilia Warszawski   — Ściśle według reguł

Dymitr Bilenkin    — Grupa Laokoona

Dymitr Bilenkin    — Światło życia

Michał Griesznow — Jeszcze jedno martwe miasto

Dymitr Bilenkin   — Niedotykalska

Michał Griesznow — Kwiaty Albarossy

 

 

Ilia Warszawski                            Ściśle według reguł

Bugrow otworzył oczy i poczuł strach. Gdzieś w pobliżu kryło się niebezpieczeństwo, ale gdzie, tego już nie wiedział, gdyż w jego umiejscowieniu przeszkadzały zawroty głowy i nudności. Leżał w skafandrze bez hełmu, z nosem utkwionym w żwirze, i bał się podnieść głowę. Pięć lat Kosmicznej Akademii nie poszło na marne. „Jeżeli znajdziesz się w nienormalnej sytuacji, zanim zrobisz pierwszy ruch, spróbuj się wpierw w niej zorientować". I Bugrow spróbował.

Po to, żeby określić, gdzie się człowiek znajduje, niekoniecznie od razu trzeba się ruszać z miejsca. Można po prostu zerknąć w prawo, w lewo i do góry, a wtedy otaczająca człowieka przestrzeń rozszerzy się trochę. I tak — w dali pasmo wzgórz, a przed nimi kamienisty grunt z jakimiś roślinami przypominającymi kaktusy. Z lewej strony to samo pasmo, a po prawej miotacz promieni ze zwolnionym bezpiecznikiem. Nic więcej nie widać. Potwornie boli głowa. Gdyby nie ten ból i ostry zapach, którym przesycony jest grunt, o wiele łatwiej byłoby myśleć. Uczucie nieuniknionego niebezpieczeństwa nie mijało. Bugrow usiłował sobie przypomnieć, w jaki sposób się tu znalazł, ale nie mógł. Dlaczego bezpiecznik miotacza jest zwolniony?—zapytywał sam siebie, ale i na to pytanie nie znajdował odpowiedzi. Dziwne! — pomyślał. — Bardzo dziwne — a myśl ta wywołała istną lawinę nieoczekiwanych skojarzeń. Dziwne planety. Siedem dziwnych planet. Ratunkowy gwiazdolot „Dobrynia Nikiticz". Tak, tak, tak! Stażysta Bugrow. Siedem dziwnych planet i gwiazdolot „Dobrynia Nikiticz". Dlaczego dziwne planety? Wszystkie posiadają  -atmosferę. Na jednej z nich odkryto mchy i porosty. Sensacja na kosmiczną skalę. Pierwsze odkryte ślady życia. ' Mchy i porosty. To było na pierwszej planecie. Zresztą nie tylko to. Był tam drugi szturman. Teraz leży w izolatce, a lekarz przeprowadza doświadczenia na białych myszach. Dwa pokolenia białych myszy i poszukiwania surowicy. To było na pierwszej planecie. A na drugiej? Na drugiej nikt nie lądował. Nie wolno. Nieruchome ciało w izolatce i dwa pokolenia białych myszy. Statki niosące nieznaną infekcję nie wracają w granice Układu Słonecznego — takie jest niepisane prawo ustanowione przez samych kosmonautów. Ale       :

dowódca „Dobryni Nikiticza" może się nie obawiać. Dwa pokolenia białych myszy i jeszcze ogólna kwarantanna. Jak długo przebywali na orbicie parkującej? Nie sposób obliczyć.

Zresztą to nieważne. Co dalej? „Stażysta Bugrow! Oblot drugiej planety w kapsule do pomiarów grawimetrycznych!" Zgadza się! W rejonie równika odkrył interesującą anomalię. Przy przejściu na orbitę kołową coś się stało. Źle zrozumiał otrzymany rozkaz. Awaryjne lądowanie na skałach. Kapsuła poszła w drzazgi. Uratował go hełm, pękł na pół, tak że nie trzeba było nawet robić analizy składu atmosfery. Oddychaj, czym się da. Zresztą tak w ogóle ma czym oddychać, choć jest trochę duszno i boli go głowa. Czyżby to od uderzenia? Nie, to przez ten ohydny zapach.

Tak, chyba tak właśnie było. Co jeszcze? Radiostacja nie istnieje — rozbita, naprawić się jej nie da. Zabrał rakietnicę, pakiet z żywnością, miotacz i manierkę. Poszedł szukać miejsca dogodnego do lądowania oddziału ratunkowego, gdzieś na równinie. Schodził w dół. pełznął po skałach. Wyszedł na błota. Do pasa śmierdząca maź. Czerwona mgła. Wreszcie dobrnął do suchego miejsca, a tam... Tfu, a niech to diabli! Jak mogłem zapomnieć?! Bugrow przypomniał sobie dziwne, podobne do pająka stworzenie, skokami przenoszące się z wzgórza na wzgórze, i bezwiednie wciągnął głowę w ramiona, gdyż wspomnienie nie zaliczało się do najprzyjemniejszych. W jednej z łap stworzenie to trzymało coś bardzo podobnego do przedpotopowego ziemskiego automatu z ogromnym dyskiem magazynka. Zauważyli się prawie jednocześnie i równocześnie zniknęli za stertami kamieni. Widocznie wtedy Bugrow zwolnił bezpiecznik miotacza. Dobrze, że ze strachu nie strzelił. Potem stracił przytomność, a ten drugi cierpliwie czekał schowany za kamieniami. Kosmiczne kontakty. Ileż artykułów, dysertacji, katedr i laboratoriów. Było wszystko prócz samych kontaktów. Im głębiej zapuszczano się w kosmos, tym mniejsze zdawały się być szanse na spotkanie. Sceptycy cieszą się. Nawet czasopisma satyryczne straciły zainteresowanie tym tematem.

A przecież praca trwała nadal. Kierujący katedrą kosmicznych kontaktów profesor Surwillo zawsze zaczynał swój pierwszy wykład tak: „Za rozumne może się uważać każde stworzenie, które przewiduje skutki swych postępków". Dalej szło sto dwadzieścia reguł zachowania się w wypadku zetknięcia się z innymi cywilizacjami. Trzeba było znać je na wyrywki. Profesor był na egzaminach bezlitosny. Dobra, reguły regułami, ale przecież trzeba coś zrobić! Jak

długo można leżeć nieruchomo z nosem utkwionym

w żwirze. Trzeba koniecznie działać, ale działać ostrożnie.

Najpierw zobaczymy, co się dzieje dookoła.

Przewrócił się na lewy bok. W odległości mniej więcej

dziesięciu metrów od miejsca, w którym leżał, równina

przechodziła w spiętrzenie skał tonące w kłębach różowej

mgły. Obserwacje przeprowadzone na prawym boku też

nie wniosły niczego ciekawego. Ten sam kamienisty grunt

pokryty tymi samymi roślinami i pieniące się błoto. Dalej —

te same skały. Krajobraz nie najprzyjemniejszy, ale można

wytrzymać. No cóż, spróbujemy nawiązać kontakt

z autochtonami. Podpeiznął do ogromnego głazu

i przykucnąwszy za nim podniósł w górę splecione ręce —

symbol pokoju i pokojowych zamiarów. W odpowiedzi

rozległ się pojedynczy wystrzał.

Bugrow nie usłyszał uderzenia kuli, widocznie broń nie

zaliczała się do dalekosiężnych. A poza tym to wcale nie

powiedziane, że na tej planecie strzela się takimi kulami jak

niegdyś na Ziemi. Czort wie, czym się tu strzela. Tak...

„Za rozumne może się uważać każde stworzenie, które

przewiduje skutki swych postępków". Teraz dopiero Bugrow

zrozumiał całą akademicką nieprzydatność tego

sformułowania. Stworzenie strzelające do niego najwyraźniej

przewiduje skutki swych postępków, podczas gdy on,

Bugrow, przedstawiciel wysoko rozwiniętej cywilizacji.

skutków swych postępków w podobnej sytuacji przewidzieć

niestety nie może.

No nic, będziemy próbować dalej. Pokażemy im, że i my

nie jesteśmy w ciemię bici, choć nie przejawiamy

agresywnych zamiarów.

Bugrow wydobył ż kieszeni rakietnicę i wystrzelił w niebo

racę, która rozsypała się kaskadą oślepiających gwiazd,

niebieskich i czerwonych.

— No i co na to powiecie?

W odpowiedzi rozległy się trzy wystrzały, jeden po drugim.

Zaklął. Przez chwilę miał nawet ochotę wygarnąć z miotacza

w tę kupę kamieni, ale tego nie wolno mu było zrobić.

Zbyt dobrze zdawał sobie sprawę ze skutków tego postępku.

Pozostawało czekać, aż wojowniczy tuziemiec oswoi się

z jego obecnością.

Znów spróbował odtworzyć w pamięci szczegóły

z przeszłości. Wszystko było niby w jak najlepszym

porządku, ale jego wciąż niepokoiło jedno, W pamięci

wyraźnie rysowały się wydarzenia ostatnich dni na

„Dobryni Nikiticzu". mnóstwo bezwartościowych

szczegółów z życia na Ziemi; towarzysze z Akademii, profesorowie, znajomi, treningowe loty, ale gdzieś w tych wspomnieniach była luka. Za nic nie mógł sobie przypomnieć startu statku z Ziemi, a nawet gotów był przysiąc, że w jego nazwie jest coś obcego. Nie było takiego gwiazdolotu w rejestrze „Kuriera Kosmicznego", nie było tego wszystkiego tutaj! Jakiś dziwny rodzaj amnezji.

„Kiedy coś jest dla ciebie niejasne, unikaj nieprzemyślanych posunięć". Niejasnych rzeczy było niestety wiele. A więc trzeba przemyśleć wszystkie posunięcia. Zaczął przebierać we wspomnieniach jak w otwartej księdze, lecz jego myśli jak na złość obracały się wokół wszystkiego, tylko nie tego, co trzeba. Niebieskooka, wyniosła asystentka z katedry kosmicznych kontaktów. Wstępne egzaminy -Znowu nie to.

Szkolne lata, dzieciństwo spędzone w internacie, wszystko to nie miało teraz znaczenia. Ale właściwie co takiego powinien sobie przypomnieć?

Znów poczuł nasilające się duszności i zawroty głowy. Byleby tylko nie stracić przytomności, bo wtedy... Musiał przez jakiś czas leżeć nieprzytomny, bowiem kiedy ponownie otworzył oczy. cień rzucany przez ogromny kamień nieznacznie przesunął się w prawo- Wydawało mu się, że ohydny przewracający wnętrzności zapach pochodzi z przypominających kaktusy roślin, a jedna z nich sterczała przecież tuż przy jego nosie. Dotknął jej ręką i szarpnął do góry. Roślina nieoczekiwanie rozsypała się w jego rękawicach w proch. Bugrow podniósł rękawicę ku twarzy i żachnął się. To był po prostu źle utwardzony gips, partacka robota dyletanta.

Wszystko natychmiast ułożyło się w logiczną całość. To aż dziwne, że też się nie domyślił wcześniej. Przecież kto jak kto, ale on powinien znać sztuczki profesora Surwillo.

Rok temu szperając w bibliotece natrafił na jedną z wcześniejszych prac swego szefa. W związku z niemożnością zbadania zachowania się kursantów w zetknięciu z przedstawicielami innych cywilizacji profesor zaproponował oryginalne rozwiązanie: w stanie głębokiej hipnozy kursantowi pokazywano film przedstawiający lądowanie na nieznanej planecie, a następnie umieściwszy go w urządzeniu treningowym badano jego reakcję w zetknięciu z telesterowaną kukłą. Potem oczywiście, także w czasie hipnozy, usuwano wszystkie wspomnienia, dlatego też

nikt z poddanych badaniom ludzi nie mógł niczego

wygadać,

Teraz wiadomo, skąd te przerwy w pamięci. Nie mogło ich nie być na styku rzeczywistości i hipnotycznej sugestii. Ale tu przeliczyliście się, towarzyszu profesorze! Oszczędzaliście na taśmie i nie sfotografowaliście startu. Myśleliście, że i tak się uda, ale niestety... A i fantazji wystarczyło wam tylko na jakiegoś pająka z wulgarnym automatem. Teraz jasne, dlaczego to stworzenie strzela ślepakami. Bugrow śmiało rozejrzał się na boki. Gdzieś za tymi atrapami gór kryją się obiektywy kamer telewizyjnych przekazujących na salę egzaminacyjną każdy jego ruch. Sprytne! A potem przeglądając wideozapisy profesor powie:

„A ty co, dobrodzieju, będąc przedstawicielem humanoidalnej planety, nie potrafiłeś nawiązać elementarnego kontaktu? Niedobrze, bardzo niedobrze!" A właśnie że nie będę tańczyć tak. jak ktoś mi zagra! Teraz, szacowni egzaminatorzy, zacznie się prawdziwy cyrk! Kursant Bugrow szturmuje piątkę! Z trudem stłumił śmiech. Przed obiektywami kamer telewizyjnych nie wolno robić takich rzeczy. Niech nadal myślą, że tę całą grę traktuje serio. A więc sto dwadzieścia sześć reguł. Tak, tylko że postępowanie w myśl każdej z nich wymaga dysponowania jakimś wyposażeniem, a Bugrow nie posiadał ani zestawu figur geometrycznych, ani magnetofonu z zapisem symfonii Czajkowskiego, ani lingwistycznego analizatora. No cóż, spróbujemy przejawić inicjatywę. Zagarnął do siebie kupkę kamieni i wybrał dziesięć jednakowych. Następnie rzucił kukle najpierw trzy, potem dwa, a po pewnym czasie— pięć. Przybysz na pewno zna dodawanie, a to już coś! W odpowiedzi rozległ się wystrzał. Niedobrze! Bardzo niedobrze! Trzeba było zacząć nie od tego. Spróbujemy porozumieć się za pomocą palców. Bugrow pokazał kukle trzy palce, dwa palce, a potem wszystkich pięć. Tym razem wystrzału nie było. Wspaniale! Teraz można wnieść do gry nieco humoru. Nieważne, że nie ma magnetofonu. Zaśpiewamy! — Nie licz diamentów w kamiennych pieczarach! — zaśpiewał z lekka drżącym głosem. Egzaminatorzy dali mu zakończyć arię nie przerywając jej palbą. Też nieźle, ale co dalej?! Co dalej — Bugrow nie miał pojęcia. Wyobraził sobie wlepione w ekran wyczekujące oczy Surwilli, ironiczny uśmiech asystentki i zdenerwował się. „Ach tak, a więc dobrze!"

Wstał, wyprostował się, teatralnym gestem odrzucił miotacz

i z podniesionymi rękami ruszył przed siebie.

Czuł się jak bohater,

Pocąc się w niewygodnym skafandrze, wysoko

podniósłszy głowę, szedł na spotkanie niebezpieczeństwu,

a pulsująca w jego uszach krew wystukiwała marsz

gladiatorów...

Od nieoczekiwanej eksplozji bólu w lewym ramieniu jego

ręka opadła bezwładnie jak proteza.

— Co oni tam, powariowali czy co?

Druga kula trafiła w nogę, mężczyzna upadł na ziemię

boleśnie uderzając głową w kamień.

— Czyżby naprawdę?...

Nie zdążyłby sobie odpowiedzieć na to pytanie, gdyby " nie sekcja ratunkowa „Ilji Muromca". która błyskawicznie spikowawszy w dół przyjęła na prawą burtę serię z automatu, którą wypuściło w Bugrowa czterorękie stworzenie na włochatych łapach pająka, stworzenie doskonale zdające sobie sprawę ze skutków swego postępowania.

Dymitr Bilenkin — Grupa Laokoona

Ruch huraganu mangry odkryły jak zawsze we właściwym momencie, choć, jak się zdawało, nic jeszcze nie świadczyło o jego bliskości. Gdyby mogły nadać swoim odczuciom kształt słów, to zapewne powiedziałyby, że to okrutne ze strony przyrody tak brutalnie odganiać je od nakrytego stołu, kiedy się jeszcze nie nasyciły. Ale niestety— myśl i słowo były im obce. Po prostu nogokorzenie zaczęły się pośpiesznie wydobywać z gruntu, a czamofioletowe pokrowce uniosły się i wydęły na wietrze niczym parasole. Bezlitosna . ewolucja dobrze wpoiła w nich surową wiedzę koczownika:

kto zwleka, ten ryzykuje śmierć w szponach huraganu, żeby nie wiadomo jak mocno czepiał się gruntu. Nie minął nawet kwadrans, kiedy równiną wciąż przyśpieszając ruszyła zlana masa ciemnych żagli, poganiana wiatrem i wysiłkiem setek tysięcy mackopodobnych nóg. Nieomylny instynkt najkrótszą drogą prowadził mangry do miejsca, którego w najbliższym czasie nie ruszy burza, miejsca gdzie można się będzie spokojnie paść. W tym samym czasie to samo zadanie rozwiązywał wzmocniony siłą wszystkich maszyn, odległy o setki kilometrów i obserwujący wszystko z wysokości kosmosu, ludzki rozum. Oddziaływające na siebie z niewyobrażalną nie tylko dla człowieka, ale i mangrów siłą sygnały elektronowe i laserowe badały rejon polarny, obliczały krzywą ruchu niezliczonych burz. chaos wiatrów, wściekłe uderzenia strumieni powietrza, całą tę przyprawiającą o zawrót głowy łamigłówkę atmosferycznych zjawisk, z którą z takim trudem radziła sobie ziemska matematyka, a wszystko po to, by znaleźć taki skrawek powierzchni, gdzie można będzie wysadzić desant nie narażając go na natychmiastowy atak miejscowych żywiołów. Ponieważ przyroda jest obiektywna, nic więc dziwnego, że różne, w niczym do siebie niepodobne -metody dały ten sam wynik — i but Ziemian skierował się tam, dokąd zdążały mangry.

Ruch ustał, kiedy mangry osiągnęły kotlinę, w której mogły się bezpiecznie paść. „Żagle" zwisły, ich płaszczyzny legły horyzontalnie chłonąc skąpe światło dalekiego słońca, a' macki wryły się w ziemię, by dać wielohektarowemu ciału sole pokarmowe.

Teraz już nic nie mówiło, że mangry to koczownicy: miało się wrażenie, że zawsze rosły one i będą rosły na tym stromym zboczu wzgórza. Uspokoiła się też i zajęła własnymi sprawami cała ta fauna, która zawsze towarzyszyła mangrom. Gruchot, narastający grzmot, silny powiew powietrza

wprawiły mangry w popłoch zmuszając do mocniejszego wczepienia się w grunt. Spoza obłoków wysunęło się cygaro, wsparło się na słupie ognia, a potem powoli opadło. Mangry odnotowały prawie cały proces przybycia człowieka na ich planetę, prócz ostatniego etapu: but usiadł za szczytem wzgórza.

Ucichł wiatr, uspokoiły się również mangry. To. co widziały, nie było trąbą powietrzną, która mogła wyrządzić im krzywdę, a jeżeli nawet było, to przecież zniknęło gdzieś z boku. Niebogaty zespół reakcji na bodźce zewnętrznego środowiska spisał się jak należy, więc mogły paść się spokojnie, rozkoszując się chłodnymi promieniami swego słońca, delektując pożywieniem i poczuciem bezpieczeństwa. Wszystko to, co związane było z pojawieniem się człowieka, znajdowało się daleko poza granicami ich mizernej świadomości i choć ich droga skrzyżowała się z drogą człowieka, to dla nich wszystko wciąż jeszcze było takie samo jak zawsze.

Człowiek również nie podejrzewał, że ich drogi skrzyżowały się, choć wiedział, że istnieje coś takiego, jak mangry, ba, nawet zdążył się nimi zainteresować. Może wydać się to dziwne, ale obie strony znajdowały się prawie w identycznej sytuacji: dla mangrów nie istniał człowiek, zaś dla człowieka mangry istniały jedynie jako zagadka, bo cóż można zobaczyć z kosmosu? Chyba tylko to, że jakieś plamy, najwidoczniej roślinność, albo zmieniają swą barwę (tradycyjna, dlatego też najbardziej prawdopodobna hipoteza), albo zakopują się pod ziemię na czas niepogody, albo też przemieszczają się z miejsca na miejsce w jakiś nieznany sposób. Więcej nie mogły powiedzieć nawet automaty zwiadu, które w tej obcej i burzliwej atmosferze zwiewało niczym jesienne liście. Zresztą, jakie znaczenie mogły mieć mangry. Były one zaledwie drobnym kamyczkiem, kolejnym pyłkiem na wielkiej gwiezdnej drodze człowieka. Pyłkiem, który należy mimochodem zbadać, nic więcej.

Kiedy lądowanie dobiegło końca, dno desantowego buta rozsunęło się wypuszczając kotwiczne łapy, które natychmiast zagłębiły się w gruncie, na wypadek nieprzewidzianego huraganu. Bo co to takiego miejscowy huragan, ludzie wiedzieli nie gorzej od mangrów, tylko że w przeciwieństwie do nich nie mogli polegać na swych obliczeniach, kiedy i skąd nadciągnie, w takim stopniu,

w jakim mangry polegały na swym instynkcie. W godzinę po opadnięciu pyłu z otwartego luku wysunęła się szyna, po której zjechał wszędołaz. Ludzie zstąpili na jeszcze jedną planetę.

Wszędołaz uporał się ze szczytem wzgórza i oto ludzie po raz pierwszy zobaczyli z bliska mangry, a właściwie nie mangry, lecz coś zwykłego, dobrze im znanego— krzaczaste zarośla. Rzecz jasna nie były to zwykłe zarośla — niska ściana gęstych gołych gałęzi, z których wiele kończyło się pękiem podługowatych ciemnych liści. Liście te układały się swymi płaszczyznami prostopadle do promieni słonecznych. Co to jest. wiedział każdy, więc kierowca bez namysłu skierował pojazd na zarośla. Gąsienice zgniotły zbity „materac" gałęzi, nawet nie racząc zareagować na przeszkody. W proch' obrócono pierwsze liście, wszędołaz szedł pozostawiając za sobą groch z kapustą.

— Kolejny przystanek w środku zarośli — nie odrywając się od fotowizjera powiedział biolog. — Trzeba pobrać próbki i z bliska przyjrzeć się temu zagajnikowi. Wszędołaz zatrzymał się jednak wcześniej, niż to było zamierzone. I to wbrew woli ludzi. Zmysły mangrów poczuły ból, który rozprzestrzeniał się w miarę tego. jak wszędołaz miażdżył żywe ciało. Ale mangry nie śpieszyły się — ich życie było stałą walką o istnienie, wiedziały więc. co i jak należy robić. Napastnika zauważyły już dawno, a jego identyfikacja była kwestią zaledwie kilku chwil. Nic nowego — po prostu kolejny napad ich zatwardziałego wroga - urbana. Niezliczone pokolenia Urbanów żywiły się mangrami, prowadziły z nimi brutalną walkę, a niezliczone pokolenia mangrów bądź zwyciężały, bądź ginęły w tych starciach. Ginęły jednak tylko mniej przystosowane osobniki, bowiem silne i sprytne potrafiły przetrwać, by z kolei niszczyć mniej szczęśliwe urbany. W ten sposób oba gatunki niszczyły swych najsłabszych przedstawicieli w walce, która była gwarancją rozwoju tak jednych, jak i drugich.

Niski, masywny wszędołaz nie za bardzo przypominał urbana, ale co najważniejsze — napadał. Nic więc dziwnego, że ruch gąsienic włączył cały arsenał środków walki z takimi niszczącymi wszystkich i wszystko gigantami. Reakcja wroga, gdyby mangry wiedziały, co to zdziwienie, zapewne zdumiałaby je swą powolnością. Wszystko układało się nad podziw dobrze: nieroztropny przeciwnik został oderwany od gruntu, pozbawiony możliwości poruszania się i jego śmierć była teraz już tylko kwestią czasu.

Mangry odczuwały zadowolenie — to nieświadome uczucie było im znane.

— Hallo, but, zostaliśmy napadnięci, aż śmiech powiedzieć, przez zarośla!

— A dokładniej?

—Gąsienice pojazdu młócą powietrze, najwidoczniej te krzaki pozbawiły je oparcia. Te ich zwinne gałązki, a dokładniej macki, oplotły nadwozie tak szczelnie, że nie możemy otworzyć drzwiczek, by użyć broni.

— Niebezpieczeństwo?

— Bezpośredniego niebezpieczeństwa nie ma, krzaki niczego nie przedsiębiorą, ale nasza sytuacja jest bardzo głupia:

zostaliśmy jeńcami, i to nie wiadomo nawet czego. Na razie nie widzimy wyjścia.

Wszystko jasne. Za dziesięć minut atakujemy te wasze roślinki.

— Biolog odradza: drugiego wszędołaza nie mamy, a bez niego każdy atak jest ryzykowny, gdyż nie znamy możliwości przeciwnika.

— Pozytywny program?

— Należy pobrać próbki tych zarośli i ustalić, co Io takiego.

— To wiemy. Ale czy możecie zagwarantować, że w tym czasie nic się wam nie przytrafi?

— Nie, oczywiście, że nie, choć powtarzam, zarośla przerwały atak. Najwidoczniej nie wiedzą, co mają z nami zrobić.

— W takim razie czekajcie. Nasz plan jest nadal aktualny.

Ludzie mylili się sądząc, że mangry nie wiedzą, jak postąpić z uwięzionym dziwolągiem. Mylili się też co do tego. że nie przedsiębiorą one żadnych kroków. Mangry działały, d/iaiały lak. jak zwykłe były działać, i w czasie gdy trwała rozmowa, usiłowały rozerwać wszędołaz podobnie jak rozrywały złapane urbany. Rzecz zrozumiała nie wychodziło im Io. Zresztą w ogóle wszystko było nie tak: wróg nie wyrywał się, a gałęzioręce, te, które powinny były ścisnąć niebezpieczne szczypce urbana, zamiast nich ściskały powietrze. Fakt ten zaniepokoił nie tylko mangry, ale i ludzi, którzy ze zdziwieniem obserwowali, jak z lewa na prawo od nadwozia, chwytając pustkę, kołysały się pęki macek. Cóż to miało znaczyć? Po kilku minutach oszołomienia ludzie zrozumieli poprzednie postępki mangrów. Ten natomiast był niewytłumaczalny,

więc można było spodziewać się najgorszego—jakiś diabelski, zgubny zamysł.

Pozostawiwszy na pokładzie dyżurnego, trzech ludzi szybko dotarło do szczytu wzgórza. Choć wyposażeni w karabiny plazmowe — broń o potężnej sile rażenia — natychmiast zrozumieli, że nawet one nie dają gwarancji szybkiego sukcesu. Co innego groźne potwory, które plazmowy wystrzał przebijał na wylot, a co innego rozległe zarośla „zagajnika", w którym należało wypalić drogę do pokonanego pojazdu. Ale w końcu cóż mógł przeciwstawić „zagajnik" broni, która tak wspaniale torowała człowiekowi drogę we wszystkich, bez wyjątku, światach?

Upewniwszy się, że rozerwać ofiary nie można, mangry jak zwykle zmieniły taktykę: gałęzioręce ścisnęły wszędołaza, zgniotły go tak, że żadnemu Urbanowi nie wyszłoby to na dobre, a spektrolitowy pancerz wszędołaza nawet nie zgrzytnął. Ludzie -w jego wnętrzu znów nie zauważyli tych nowych potężnych wysiłków mangrów. „Zagajnik" należało wypalać stopniowo, metr po metrze, i tak postępowali atakujący. W sukces rzecz jasna nie wątpili. Mangry oczywiście nie uświadamiały sobie, że te rażące je z oddali figury i pojmany gigant — to ogniwa jednego łańcucha. Wiedziały, że mają przed sobą nowego wroga — ot i wszystko. Co prawda z takim rażącym z oddali przeciwnikiem nie miały jeszcze do czynienia, ale strach przed tym. co nieznane, w ogóle strach — był im obcy. Dopóki uszczerbek, jakiego doznały, był niewielki, mogły i powinny były walczyć, gdyż w przeciwnym razie, mówiło im to milionietnie doświadczenie, nie przeżyją. Ludzie z zadowoleniem odnotowali fakt, że już pierwsze wystrzały zmusiły „zagajnik" do cofnięcia się. Odstępował co prawda na całym froncie, ale wlókł za sobą wszędołaza. Wróg ucieka, trzeba go ścigać! Odezwała się w ludziach stara łowiecka zasada. Zresztą czyż mogli postąpić inaczej, skoro zwiększająca się odległość osłabiała silę ognia? Zaczął się pościg.

Mangrom obca była taka abstrakcja, jak pułapka, a przecież zastawiły właśnie pułapkę, bowiem i ten środek znajdował się w arsenale ich metod walki. Cofały się, to prawda, ale nie wszystkie. Niektóre nogokorzenie zarywszy się w grunt -zostawały tam, gdzie były, czekając na moment, w którym ich górne odrostki poczują na sobie stąpnięcia atakującego przeciwnika.

Nawet taka walka, jak niszczenie zarośli, rodzi hazard, nic więc dziwnego, że ludzie miotający błyskawice nie zwracali uwagi na opalony ich wystrzałami grunt. Zapadnia zadziałała błyskawicznie. Ludzie nie zdążyli jeszcze zrozumieć, co się stało, kiedy ich nogi zostały oplecione wyskakującymi spod ziemi mackami. Jeszcze chwila — i ich ciała znalazły się w powietrzu, a kolejne macki unieruchomiły ręce.

To było tak straszne — te wyskakujące spod ziemi macki — że ludzie przegapili bezcenny moment, kiedy broń mogła ich jeszcze uwolnić.

Oczywiście, jak się tego należało spodziewać, mangry natychmiast ścisnęły swoich nowych jeńców, ale sil pojedynczych nogokorzeni, które tak błyskotliwie wykonały swoje zadanie, nie starczyło na pokonanie oporu skafandrów. Lecz do czasu. Ledwie ustały wystrzały, w stronę trzech bezsilnie w iszących w powietrzu jeńców ruszyła cała zwarta masa mangrów.                                          • Czym to grozi, ludzie zrozumieli w lot. Ich ręce i broń zostały unieruchomione w tak dziwny sposób, że mogli poruszać dłońmi. Działać w takiej sytuacji nie było zbyt wygodnie, ale taki cel, jak „zagajnik", można razić i bez celowania. Na mangry znów posypały się błyskawice. Zrozpaczeni ludzie oczekiwali, że macki w tym samym momencie pochwycą, ścisną, wyrwą broń. Ale ku ich zdziwieniu nic takiego nie nastąpiło —"macki nie poruszyły się.

Opalony ogniem front mangrów zamarł. Ludzie przestali strzelać — w ich nowym rozpaczliwym położeniu drogi był każdy pocisk.

Mangry znowu ruszyły. Znów zatrzymały je wystrzały. Powtórzyło się to jeszcze kilka razy. Wreszcie ludzi przestał męczyć koszmar — mangry uspokoiły się. Mangry, choć ich organizacja była prymitywna, umiały się uczyć. W tym konkretnym wypadku ich możliwości były jednak bardzo ograniczone. Wystrzały co prawda wyrobiły w nich umowny refleks, ale dalej szło już gorzej. Mangry, jeżeli można tak powiedzieć, zgłupiały, gdyż walka rozwijała się coraz bardziej „nie według zasad". I właśnie wtedy gdy program instynktu został wyczerpany, włączył się mechanizm metody prób i błędów. — Zróbcież cokolwiek! — dzwonił w nausznikach bezsilny krzyk. Ludzie we wszędołazie woleli nie patrzeć na siebie. Ich położenie było koszmarne — sami chronieni pancerzem, mieli bezsilnie patrzeć na agonię przyjaciół, którzy szli im

na pomoc i przez to siali się ofiarami. A agonia musiała nadejść wcześniej czy później. Nawet jeżeli wszystko zostanie tak, jak jest, i „zagajnik" nie będzie działać, to i tak tlen w skafandrach skończy się wcześniej, aniżeli mknący z sąsiedniej planety gwiazdolot przyjdzie im z pomocą. Był jeszcze dyżurny, jeden jedyny wolny człowiek, który opuścił swoje stanowisko, i teraz jego samotna sylwetka majaczyła na szczycie wzgórza. Ale strzelać nie mógł— nie można było zniszczyć macki nie trafiając przy tym człowieka. Podejść z nożem? Bardzo ryzykowne przedsięwzięcie. Nieoczekiwanie pojazdem wstrząsnęło. Jego burta przekrzywiła się, ludzie ledwie zdążyli uchwycić za poręcze. Nie, mangry bynajmniej nie zapomniały o swym pierwszym przeciwniku! Przewracały go do góry nogami! Po co? Tego nie wiedzieli ani ludzie, ani mangry. Przewróconemu do góry nogami wszędołazowi mangry nie były w stanie zaszkodzić, ale za to z uwięzionymi ludźmi mogły sobie poradzić co najmniej na trzy różne sposoby:

zabić mocnymi uderzeniami o ziemię, skręcić ich ciała tak, by spowodować rozerwanie skafandrów, albo też, jak to miało miejsce w wypadku wszędołaza, odwrócić głowami w dół.

Drugi sposób zachował się w pamięci dziedzicznej mangrów, ale na szczęście dla ludzi program ten zakończył się takim niewypałem, że instynkt automatycznie się wyłączył. Program „postępuj jak zawsze" został osłabiony innym:

„próbuj, jeżeli nie wychodzi tak jak zawsze". Skoro więc ludzi z błyskawicami oraz wszędołaz uznano za dwóch różnych wrogów, także i próby były różne: macki wypuściły jedynie sok. którym rozkładały minerały gruntu, i zaczęły potrząsać ludźmi tymi samymi ruchami, jakimi spulchniały ziemię. Nie było to zbyt przyjemne, ale potrząsanie przynajmniej niczym nie groziło. Co zaś się tyczy białego płynu, który pociekł po skafandrach, to tu można się było spodziewać wszystkiego najgorszego. Wróg który tak szybko i umiejętnie zadał klęskę, wydawał się ludziom uosobieniem bezwzględnego i wyrachowanego rozumu. Na szczęście nie wszystkim.

Ludzie we wszędolazie pomimo ciężkich przejść mogli myśleć." W czasie gdy obserwowali wydarzenia, stopniowo brała w nich górę skłonność do analizowania. Proces ten, choć nieświadomy, był efektem ogromnego doświadczenia ludzkiej kultury, które podpowiadało, że wszystkie zwycięstwa poprzedzało zawsze twórcze podejście, że tam gdzie go nie było, nie było i zwycięstwa.

Przyczyną całego nieszczęścia był stereotyp myślenia, ale drugiego podobnego błędu udało się im uniknąć. Skoordynowane, pewne, a stąd i zewnętrznie rozumne posunięcia „zagajnika" tylko na moment zachwiały początkową pewnością biologa, że mają do czynienia z prymitywnym, choć jedynym w swym rodzaju stworzeniem. Pewność ta nie była ślepa, gdyż opierała się na znajomości ogólnych praw ewolucji życia, na świadomości, że treść określa formę. Fakt. że „zarośla" nie unieruchomiły broni. nie znalazły pewnej metody zgładzenia bezbronnych ludzi, rozwiewał ostatnie wątpliwości. Przeciwnik nie był ani mądry. ani głupi, tak jak nie była ani mądra, ani głupia dowolna ziemska roślina; był jedynie doskonale przystosowany do ściśle określonych warunków i sytuacji, nic więcej. Kiedy to zrozumiano, do znalezienia wyjścia z beznadziejnego, jak się wydawało, położenia był już tylko jeden krok. W rozumowaniu błędu nie było. W tych rejonach, gdzie nie kipiał bój, liście mangrów nadal chłonęły światło. Tam gdzie ucichły wystrzały, pojawiły się podobne do stonogi duże stworzenia, które bez cienia strachu snuły się pomiędzy gałęziami i zjadały liście. Rzecz jasna, idylla ta nie dotarła do ogłuszonego wydarzeniami rozumu, ale na szczęście pozostała w świadomości ludzi. By jednak zrodziła się z tego myśl. trzeba wpierw było zrezygnować z kilku uprzednio przyjętych ustaleń. Jak na przykład: że cała siła człowieka tkwi w potędze ujarzmionych przez niego energii. doskonałości stworzonych przez niego maszyn, bo w rzeczywistości tkwi ona w giętkości, dalekowzroczności jego myślenia! A także, że taktyka, która nie zawiodła nawet tysiąc razy, niekoniecznie sprawdza się za tysiąc pierwszym. No i że człowiek jest zawsze rozumny: tak naprawdę jest on rozumny tylko wtedy, kiedy potrafi dostrzec, ocenić nowość i zmieniwszy uprzedni obraz świata działać odpowiednio do rzeczywistości, jaka by ona nic była Niezauważalnie dla siebie (konieczność to najlepszy nauczyciel!) biolog przebył • całą tę drogę. I wtedy zrozumiał, co należy robić. Zrozumiał to w tym momencie, w którym w nausznikach rozległ się rozpaczliwy krzyk:

— Płyn rozpuszcza skafander!

Nadeszła krytyczna minuta i biolog zrozumiał, że jego

odkrycie jest bezużyteczne: nie ma czasu na wyjaśnienia,

wydarzenia wyprzedziły pracę rozumu.

A jednak...

— Z czego wnioskujecie, że sok rozpuszcza siliket?!

— Łuszczy się i odpada jego zewnętrzna warstwa!

„Sok został wypuszczony pół godziny temu — przeleciała przez głowę myśl. — A warstw jest trzy...":

— Stój! — krzyknął. — Mamy jeszcze czas i pewną metodę!

Za późno. Jedyny znajdujący się na wolności człowiek załogi już podbiegał do uwięzionych. Zgrzytnęło ostrze noża... Zanim nóż zdołał odciąć drugą mackę, kilka innych zsunąwszy się z jeńców pochwyciło śmiałka- l choć był on przygotowany na atak, macki uprzedziły jego reakcję. Sekunda — i znalazł się w takim samym położeniu co pozostali.

Strach nie przeszkodził biologowi w stwierdzeniu, że jego plan potwierdził się w swym najsłabszym punkcie. Teraz pewny był swego. Chyba że „zagajnik" jakimś sposobem uniemożliwi realizację jego planu. Tego jednakże można się było nie obawiać. Mangry wiedziały, że ich sok działa powoli, i nie śpieszyły się z innymi środkami. Co zaś się tyczy pierwszego wroga — wszędołaza — to jego zachowanie wskazywało na to, że jest martwy. Teraz wypadało już czekać na moment, kiedy płyn rozmiękczy tkanki tego dziwnie twardego urbana. Wszystko było nie tak, a przecież szło jak trzeba.

Denny luk otworzył się do wewnątrz. Pierwszy wyszedł biolog. Luk natychmiast zatrzasnął się za nim — żeby nie wiadomo jak pewna była teoria, ryzykowanie wszystkim nie ma sensu.

Przewracając wszędołaz mangry ułatwiły realizację planu, gdyż teraz człowiek miał dużo przestrzeni na manewr, którego przecież nie byłoby, gdyby denny luk znajdował się na właściwym miejscu.

Na czworakach, starając się nie dotykać bez potrzeby macek, człowiek ześliznął się z pancerza wszędołaza i lawirując ruszył poprzez sploty strasznych ramion. Naj straszniejszą rzeczą dla biologa była konieczność dotykania tych bladooleistych macek i świadomość, że w każdej chwili mogą one pochwycić go i udusić. Wbrew wszystkiemu wyobraźnia bezwolnie wyposażała je przecież w rozsądek, który mógł przełamać szablon instynktu. Przecież to jasne, że skrada się wróg!

Tymczasem mangry wiedziały jedynie, że poprzez sploty gałęziorąk pełznie coś nieszkodliwego, a nawet pożytecznego. Żadne inne stworzenie po prostu nie mogło się znaleźć i poruszać w sercu ich organizmu, bowiem zostałoby

zatrzymane, rozpoznane i zniszczone na granicy ciała. Nie orientowały się, co krząta się pośród nich, nie zwracały uwagi na te stworzenia, które zjadały chore liście, zbierały szkodliwe owady czy żywiły się obumarłymi tkankami. Przecież nawet człowiek bez pomocy nauki nie jest w stanie zauważyć tych szkodliwych stworzeń, które gnieżdżą się w jego organizmie! Właśnie dlatego biolog był bezpieczny, mógł spacerować jak po parku. Wkrótce zrozumieli to wszyscy. Biologa mogły zgubić tylko dwa błędy, ale na swoje szczęście uniknął ich. Nie ruszył wprost przed siebie, gdyż wtedy trzeba byłoby pełznąć poprzez opalone ogniem strefy, a to mogłoby sprawić mangrom ból i prawdopodobnie spowodować reakcję obronną. I choć znacznie wydłużyło to jego trasę, wydostał się na zewnątrz tam, gdzie nic mangrów nie niepokoiło. A wydostawszy się nie wstał i nie pobiegł przed siebie, gdyż doskonale rozumiał, że przeciwnik już nauczył się kojarzyć niebezpieczeństwo z syl...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin