Antologia - Stało się jutro 10 - Wiktor Żwikiewicz.doc

(374 KB) Pobierz
Wiktor Żwikiewicz — Maszyna — Happening w oliwnym gaju

Wiktor Żwikiewicz — Maszyna — Happening w oliwnym gaju

Maszyna

Wiatr marszczył piaski zbierając z grzbietów wydm ziarnisty pył i wypełniając nim bruzdy kolein, szeregiem blizn tnące twarz pustyni aż po daleki horyzont. Szkarłat. Biel. Pod stopami dudnienie blach głuszone izolacją obcasów. Niechętnie patrzył przed siebie, z przymusem kierował oczy w nabrzmiały żarem krąg słońca, aby zmęczone źrenice znalazły dostęp do ogniska promieniującego zarzewiem czerwieni.

— A-ast... Astu-ud!

Miarowe podmuchy gnają kurzawę przesypując piach przy wtórze szelestu, który przez swą wszechobecność staje się niemal ciszą, zdławionym głosem pustyni.

— As-tu-ud!

Ktoś woła, słowa rozpadają się na szereg pustych dźwięków. Nasłuchuje długą chwilę, lecz nie ma sił obejrzeć się, wyjaśnić przyczyny głosu, który i tak nic nie znaczy. Obraz nieba ucieka w purpurę krwi ściskającej skronie, przeistacza myśli w strzępy neuronowych drgań. Lecz wołanie nie ustępuje.

Natrętne echo sięga podświadomości, przenika zakamarki mózgu, po których zwykle błądzą ostatki sennych rojeń wymazywanych w czas przebudzenia. Logika rzeczywistości odrealnia, czyni absurdalną próbę ucieczki przed światem noszącym w sobie skotłowany puls atomowych mięśni maszyn, chłód elektronicznych obwodów i teatralną pantomimę ludzkich twarzy. Niepodobna uciec, gdy pod stopami wibruje metalowy pomost transportera, a łopaty gąsienic znaczą przebyty szlak zawieszoną w powietrzu smugą lotnego pyłu- Nie można uciec, kiedy wiatr wciska do uszu czyjś krzyk.

— A-astu-ud!

Wysiłkiem woli przemógł sprzeciw ciała i niechętnie spojrzał za siebie.

Na pomoście transportera idącego ich śladem stał wyprostowany mężczyzna i balansując na szeroko rozstawionych nogach usiłował zrównoważyć częste przechyły pojazdu.

Pomyślał, że po raz pierwszy ktoś z nich wylazł na zewnątrz w samo południe. To było zachowanie nocnej ćmy, która pomyliła porę dnia, komika albo mącznobiałej mrówki z termitiery, gdy oślepiona światłem nie znajduje drogi w ukryte przed światłem tunele i ginie przepalona na wylot słonecznym promieniowaniem. Przyjrzał się uważniej. Nawet z tej odległości można rozróżnić nagi kształt czaszki wystającej z metalowego kołnierza niczym zmarszczona

zapałczana główka, czarny skafander, szeroki biały pas tnie figurę na połowę, jeszcze białe naszywki, jak otwory przewiercone kulą — Natan Savary, najstarszy z grupy. Trzymaną w ręku strzelbą wskazuje przed siebie. Astud podniósł oczy. Jednostajna do tej pory żółć nieba nabiegła siecią szkarłatnych zmarszczek, wydzieliła obszary nastroszone cytrynowym pierzem i spłynęła na boki ściekającymi od zenitu krwistymi smugami w roztoczu chmur. Było późno, o wiele później, niż myślał. Żylaste kliny czerwieni wlokły po pustyni zapowiedź wczesnego zmroku.

Chwilę przypatrywał się horyzontowi, po czym uspokajająco machnął ręką i nie spojrzawszy więcej w kierunku Natana przeszedł do włazu. Namacał stopą szczeble drabinki i wśliznął się do kabiny.

Barton siedział przy sterach zanurzony w łożysku amortyzacyjnego pęcherza.

— Zatrzymamy się?—spytał.

Transporter nabranym pędem przeskakiwał wklęsłości

między wydmami, ciężarem podwozia znosił wierzchołki

mniejszych wzniesień i tępym ryjem torował drogę

w półksiężycach barchanów.

Astud wskazał szczelinę przeziemika.

— Widzisz ten cień?— zapytał.

— Skały?

— Raczej ich pozostałość. Stań na zawietrznej. Karawana wygięła prosty dotąd szlak swej drogi zbaczając ku grupie skał. Szeregi sterczących pionowo żeber wyrastały z chaosu nagromadzonych odłamków tworząc niesamowitą palisadę, od strony pustyni otoczoną jeszcze wieńcem luźnych głazów — kredowych brył rozwleczonych kolejnymi przypływami i odpływami piaszczystych mas na kilkaset metrów od głównego skupiska. Już cała przestrzeń płonęła czerwienią, nawet kamienie. Barton podprowadził transportery w miejsce ześlizgu łagodnej niecki terenu pod nawis skalnego tarasu. Dziewięć opancerzonych maszyn uformowało ciasne półkole, końcami zwrócone do skał. Z lotu ptaka, gdyby w tym świecie istniało choć jedno skrzydlate stworzenie, można by sądzić, że u brzegów kamiennej wyspy szuka schronienia stado żółwi, które wyłoniły się z oceanu piasków gnane niepojętym strachem, a zdając sobie sprawę z absurdalności tej próby wymknięcia się ścigającym je siłom — przystanęły pogodzone z losem, tylko w przedzgonnej obecności sobie podobnych znajdując pocieszenie.

— Optymizmem miejsce nie napawa— mruknął Barton. —

Może za to będzie bezpieczniej.

Astud zmierzył go przelotnym spojrzeniem.

— Sądzisz?—zapytał.

— Ostatecznie wolę mieć za plecami kawałek kamienia niż sterczeć na wolnej przestrzeni, gdzie wystarczy zmrużyć oczy, aby nie obudzić się wcale lub z kilkumetrową kryptą piachu nad głową. — Barton wygasił ostatnie ogniwa silników. Cisza zapadła nagle, jak zatrzaśnięte wieko skrzyni.

— Archeologowie wygrzebali szczątki ruin rozwalonego miasta, ponakładali na głowy jakieś miedziane siateczki, świecidełka—ciągnął. — I, w natchnieniu koczując między resztkami murów, udowadniali wysłanej na ich poszukiwanie wyprawie, że każdy z nich, co do jednego, jest wypisz-

—wymaluj rdzennym przedstawicielem rasy antropoidalnych tubylców. Żeby tylko antropoidalnych... Wystarczy usłyszeć coś takiego i wiadomo — to mogło się zdarzyć tylko na tej cholernej Drugiej Altaira.

— Więc po co wybrałeś się tutaj?— zapytał Astud,

— Czemu nie? Raz kozie śmierć. Zresztą ty siedzisz tutaj Bóg wie jak długo i nic.

— Ja co innego.

— Z innej gliny?— Barton uśmiechnął się pod nosem. — Dałbyś spokój. Czasami odkrywam w tobie szczególny rodzaj manier, przy których naprawdę można uwierzyć...

— W co?

— Sądzisz, że mało gadają o takich jak ty? Odchylił łożysko fotela do poziomu i, już półleżąc, podwinął rękaw bluzy. Tuż nad przegubem lewej ręki błysnęła szeroka na kilkanaście centymetrów obręcz.

— Nie spałem trzy doby — rzucił w stronę Astuda. — Obudź, gdyby nie można się było obejść beze mnie.

—- Wątpię. Śpij spokojnie.

— Dziękuję. Aha. jeśli nie narzekasz na nadmiar zajęć, zrób w końcu szkic dalszej marszruty.

— Pamiętam drogę.

— Rzecz w tym. żebyśmy my ją znali. Ty wiecznie pokutujesz u góry, i takiej myszy jak ja, gnijącej dobę przy sterach, czort wie czego się trzymać. Co dopiero inni, wlokący się za nami jak na postronku.

— Tutaj nic nie da najlepsza mapa. Mówię o tym nie tobie pierwszemu i nie po raz pierwszy.

— Trzeba mieć „instynkt", co?

— Każdy rok zmienia wszystko, można liczyć tylko na szczęście.

I na ciebie, oczywiście. Rozumiem. Pomimo to sporządź szkic.

Astud wzruszył ramionami i zwrócił się do drabinki przed wieżyczką włazu. Podciągnął się na ramionach i, kiedy do opuszczenia kabiny wystarczyło odrzucić klapę, zawahał się. po czym powali odwrócił głowę czując wparte w plecy natarczywe spojrzenie.

Barton spoczywał z odchyloną głową i wykrzywionym karkiem, jakby śledząc zmierzającego do wyjścia Astuda. Kiedy len się obejrzał. Barton odwrócił wzrok.

Wiesz   powiedział z namysłem - jesteśmy ze sobą trzeci dzień, a nie pojmuję, jak ty wytrzymujesz swoje spacery. Na zdrowy rozum, każdego normalnego człowieka na twoim miejscu dawno powinien szlag trafić. Dwoma palcami, bardzo delikatnie i precyzyjnie, ustawił jedną z tarcz na obwodzie pierścienia opasującego przegub lewej ręki.

Na razie— powiedział i znieruchomiał. Astud patrzył na niego, jak leży bez drgnienia powieki, pozbawiony oddechu w mocno zarysowanej klatce piersiowej i z doskonałym odprężeniem twarzy. Tylko obręcz ledwie uchwytnym obrotem którejś z tarcz co pewien czas sygnalizowała letargiczną aktywność organizmu. - Normalny człowiek na moim miejscu — powtórzył Astud.

Jednym szarpnięciem odrzucił klapę włazu i wydostał się na zewnątrz. Z górnego pomostu rząd klamer prowadził na ziemię. Zeskoczył z ostatniego stopnia - nogi po kostki zapadły w piasek. Rozejrzał się.

Pusto. Nikt więcej nie wychodził z maszyn. W ograniczonej bryłami transporterów przestrzeni wiatr kręcił wiry. wygrzebywał w piachu ospowate leje i wydmuchując z nich krzemowy miał ciskał go na burty maszyn. Te były gładkie i twarde mocą ceramicznych pancerzy, od których szeleszczące ziarna odpadały bezsilnie tworząc na ziemi rosnący powoli wał.

Astud ruszył przed siebie, między zwaliska luźnych głazów. Teren stromą pochyłością wznosił się ku podstawie skał i gdy po kilkudziesięciu krokach chciał spojrzeć w miejsce, skąd wyszedł, nie znalazł oczekiwanego widoku. Wystarczyło to niewielkie wyniesienie gruntu, aby grupę bliźniaczych transporterów zachwiana perspektywa osadziła nisko w dole, odkrywając przed oczyma niezwykłe usytuowanie otaczających je skał. Wydało mu się, że stoi we wnętrzu

rozcapierzonej rozety, którą utworzył gigantyczny szkielet jaszczura powalonego na pustynię przed milionami lat. Prehistoryczne monstrum hatterii wyprężyło się w przedśmiertnym spazmie i tak już zostało obalone na grzbiet, ogryzionymi z mięsnej tuszy pałąkami żeber mierząc w prześwit nieba. Piszczele łap dawno utonęły w piachu albo skruszone walały się wkoło chaotycznym zwaliskiem nictbremnych brył i tylko białe żebra zachowały symetrię równych szeregów, jakby przyrosłe skamieliną do podstawy kręgosłupa skrytej pod łachą piachu. Spoza tej palisady naga pustynia mamiła oczy korowodem atmosferycznych miraży, niosła astmatyczny kaszel wiatru wydmuchującego ze spieczonej gardzieli wydm suchy, ostro zacinający pył. Słońce zawisło nad linią horyzontu kładąc na pustynię długie, polanę purpurą cienie skał i piaskochodów. Astud dobrnął przed koślawy głaz, do połowy zaryty w ziemię, i usiadł wspierając plecy o nagrzany kamień. Jeszcze raz sięgnął oczyma czerwonego kręgu słońca i pomyślał, że dzisiaj nie będzie trzeba czekać długo. Trwał w bezruchu ze skrzyżowanymi na piersi rękoma i tylko wiatr gorącymi palcami przebierał mu w stalowoszarych włosach, jakby chcąc spopielić je do reszty. Błyski fioletu tańczyły na niebie zawojem niespokojnej, roziskrzonej zorzy, festonami dymów osuwały się nisko wsiąkając w piasek pustyni, tworząc z nią jednorodny , przestwór nadciągającej nocy. Astud wiedział, że kiedy tarczę Altaira przesłoni owal planety, a pustynia wessie resztki fioletu — nastanie noc, piękna i groźna. Przez jej arterie pobiegnie puls nie znanego nikomu szeptu i tamci, których jeszcze nazywał ludźmi, wyjdą ze skorup swoich maszyn i będą nasłuchiwać, lecz głos pustyni pozostanie dla nich obcy, nie rozszyfrowany jak język altairskich ludów/które wymarły prędzej, nim pierwotny człowiek skrzesał pierwszą iskrę podobną do gwiazd.

Więc posłuchają i odejdą — takie jest prawo sprawdzone nie tylko tu i nie po raz pierwszy.

A on? Zostaje mu tylko milczeć i czekać, samemu nie wiedząc — na co, chociaż czasami zdawało mu się, że jest bliski poznania, zrozumienia tego świata i zawsze brakowało nieokreślonej pewności wiedzy, przeczuć, zmysłów do przełamania bariery obcości. Już ostatecznie. Przeprowadził przez pustynię dziesiątki wypraw. Ci, którym pomagał, byli z zasady młodzi i pewni siebie. I z każdym rokiem bardziej obcy. Prowadził ich od podbiegunowego Kosmodromu przez piekło żaru do podziemi Kontynentu.

Między tymi punktami odniesienia leżała pustynia jak wygotowane, przed miliardami lat odparowane z resztek wilgoci morze. Karawany, które je przekraczały, niknęły w labiryncie dróg wykutych w miąższu planety — on zostawał u podnóża gór, przed wylotem podziemnych tuneli. Wiele razy czekał daremnie, kiedy indziej wracali w pojedynkę, bredząc już nie o miastach zalegających mrok, lecz o jakiejś planecie imieniem Ziemia. Współczuł im wtedy. Tylko wtedy. Ziemia była dlań niewiadomą zachowującą rangę symbolu, którego urokowi podlegali wszyscy nowi, przybywający z gwiazd.

On sam był przewodnikiem prowadzącym ich przez pustynię. Znał drogi zmierzające do podziemnych miast, chociaż sam nigdy w nich nie był. Nie obchodziło go, czego szukają w wymarłych sztolniach, co znajdują, a co ciągle pozostaje dla nich zagadką. Przybyszy wabiły ślady zaginionych cywilizacji — on żył pustynią. Dla wszystkich była po prostu pustynią, jak na tysiącu innych światów, tymczasem on od pierwszego dnia, kiedy postawił stopę na białym piasku, wypełzając z wraka rozprutej rakiety, w niej upatrywał zagadkę tego świata. Wtedy jeszcze był sam, przez długie lata sam na sam z pustynnym morzem. Pamiętał ze swoich wędrówek burze, kiedy ramiona piaskowych gejzerów spinały ziemię z tężejącym niebem, i spokojne zmierzchy, gdy gwiazdy osiadały na lustrzanej tafli równiny, a z ich lśnień kiełkowały kwiaty ognia wypalającego transportery w zlepki stali sterylnie czystej, bez śladu żywej pleśni. Pamiętał z jądra planety wyrastające widma miast, których jeszcze nie zagarnęła w posiadanie zachłanna ludzka ciekawość, oraz chwile, kiedy błędne ognie ciągami zwodniczych płomyków sprowadzały zagubionych w miejsca, skąd nie było powrotu. Czasami słyszał przelatujący nad wydmami krzyk albo kształtowane prądami wiatrów krople słów nieartykułowanych, podobnych do jęku. Wtedy zaciskał powieki, nabierał w dłonie sypkiego piachu i czuł się wiatrem niosącym ten krzemowy miał nad otchłanią równin, ponad oceanem prężących grzbiety wydm i pod-nalanym purpurą niebem. Czasami lot trwał godziny. Czasami ułamki sekund.

Oko cyklonu zwijało pętlę orbity nad pokrywającym glob martwym oceanem.

Mógł widzieć — nie patrząc, pamiętać wstecz i w przód, ogarniać nienazywalną wiedzę i nawet zdawało mu się, ale tylko wtedy, że jest mikroskopijnym ogniwem w trybach

niesamowitej heteromorfozy świata. Lecz wiatr ulatywał swoją. drogą i pozostawiał go pośród wydm samotnego. Niebo mętniało opadająca kurzawą, a on zostawał pod gwiazdami beznadziejnie samotny - stary człowiek w wytartym skafandrze   i wysypywał z bezsilnych rąk zagarnięty strzęp pustyni.

 

Ze skał potoczyła się strużka zellałych kamieni.

Na grani osypiska stał Natan Savary wsparty na nieodłącznej

strzelbie, tyleż groźnej, co śmiesznej i bezużytecznej w tym

świecie. Chwilę przypatrywał się człowiekowi siedzącemu na

krzywym głazie, potem przewiesił broń przez ramię i zszedł

na dół uważnie stawiając stopy na porowatych występach

skał.

— Szukałem cię   powiedział.

Stał przed Astudem wysoki, rozrosły w barkach, pomimo gorąca szczelnie opięty czarną folią skafandra. Tylko głowa pozostawała odkryta i ostro zacinający wiatr mógł smagać do woli ogorzałą skórę nagiej czaszki i twarz o twardym podbródku, spłaszczonym u nasady nosie i oczach lekko skośnych, osadzonych głęboko pod okapem czoła.

— Szukałem ciebie   powiedział po raz drugi. — Cały dzień przebywałeś na pomoście transportera- W samo południe. Wołałem cię. lecz nie słyszałeś. Umilkł, lecz nie doczekał się odpowiedzi.

—- Tak - powiedział wreszcie. — Pierwszy etap mamy za sobą.

— Pierwszy   zgodził się Astud.

— Idzie lepiej, niż przypuszczałem. Za dwadzieścia dni powinniśmy dotrzeć do celu.

— Dwadzieścia dni...

— Prawda, czasami wystarczy jeden — i po wszystkim.

— Czasami...

Natan uważnie przyjrzał się Astudowi.

— Na razie wszystko w porządku?— zapytał. — Jak sądzisz?                 

— Na razie — znowu potwierdził Astud.

Było w jego głosie i ciągłym pow tarzaniu cudzych słów coś

takiego, że Savary pochylił się nad siedzącym i zajrzał mu

w twarz.

Astud miał oczy szeroko otwarte, pokryte siecią czerwonych

żyłek powieki drżały ledwie uchwytne z tajonego wysiłku.

— Ast!

Natan potrząsnął nim za ramiona.

— Na razie — powtórzył Astud.

Jego wargi poruszały się pewien czas, jakby nadając wypowiedzianym słowom niesłyszalny pogłos. Natan ujął go za przegub lewej ręki i szarpnął biegnący od łokcia błyskawiczny zamek. Przepołowiony rękaw bluzy odsłonił nagle przedramię. Natan cofnął się.

- Niemożliwe - szepnął.

Jeszcze nie dowierzając oczom zacisnął palce na prawej ręce Astuda. lecz i tam. pod miękkim materiałem skafandra, zrialazi jedynie miarowy puls krwi w przyciśniętej kciukiem tętnicy, podatną ustępliwość mięśnia i opór kości.

Przecież to niemożliwe — powtórzył znowu. Bezradnie opuścił ręce.

' Cienie transporterów majaczyły w zapadającym zmierzchu— zdawało się. że poza nimi dwoma nie ma tu żywej duszy. Wytężył.pamięć próbując odnaleźć w monokrystalicznych blokach coś, o czym. być może, wiedział kiedyś. Następnie . szybko pochylił się nad Astudem. z powrotem zapiął jego skafander i mrużąc oczy uderzył siedzącego w twarz. Raz i drugi. Mocniej.

Astud zachwiał się.                     Jeszcze raz odskoczyła głowa, ciało niezwykle powoli przechyliło się w bok i Astud upadł na ziemię, twarzą w piach.

Leżał zupełnie nieruchomo i tylko przepalone słońcem włosy chwiały się na wietrze niczym kępa suchej, pustynnej trawy. Natan stanął nad leżącym i czekał cierpliwie usiłując stłumić rosnący ciągle niepokój. Minęła długa chwila, nim jego uszu dobiegł przyduszony jęk.

Astud zakaszlał w ziemię ciężkim, chrapliwym spazmem płuc, jego wąskie plecy drgnęły konwulsyjnie, a ręce wparły się w piasek i dźwignęły tułów. Strużki białego pyłu osypały się ze skafandra. Astud klęknął i dopiero wtedy otworzył oczy. Spojrzenie miał przytomne. Wierzchem dłoni otarł z warg krew. która w gorącym powietrzu zdążyła sczernieć i na nie golonym podbródku zostawiła przylepione do zarostu okruchy brunatnych skrzepów.

Pod ostrym spojrzeniem Nalan poczuł nieprzyjemne mrowienie w karku.

— Nie powinieneś był tego robić—powiedział Astud. Natan bez słowa pomógł mu wstać i usiąść na jednym z kamieni.

Słońce zdążyło przestąpić próg antypodów i rzadkie iskrzenie fioletu ustępowało przed nadciągającym mrokiem, wbrew wszelkiej logice upodabniając do siebie ich twarze mimo

odmienności rysów i głębokimi zmarszczkami zaznaczonej różnicy wieku; mrok niweluje wszelkie różnice, jeśli ma do czynienia z dwojgiem ludzi — wnętrze nie ma znaczenia.

— Jak się czujesz?— zapytał Natan.

Astud odruchowo musnął ręką policzek.

Natan przypatrywał mu się z uwagą. Przez kilka minut

nieprzytomności Astuda zdążył zrozumieć wystarczająco

wiele, aby mieć nad nim przewagę, której istnienia tamten,

być może, nie domyślał się wcale.

— Sądziłem, że tak trzeba — powiedział. — Byłeś nieprzytomny. Co się stało?

— Nic. Przemęczenie.

— Tak?— Natan zastanowił się chwilę. — Możliwe.

Dzisiaj w drodze wołałem cię bardzo długo, nie mogłeś nie

słyszeć.

Astud wzruszył ramionami, otrzepał stary, spłowiały

skafander i już w pełni sił podniósł się, żeby odejść.

—Dokąd?—zdziwił się Natan.

— Odpocząć.

— Zbliża się noc, powinieneś iść i położyć się w swojej kabinie, zamiast włóczyć się między wydmami. Sam mówiłeś, że o tej porze to niebezpieczne.

— Nie dla mnie— stwierdził obojętnie.

Chciał wyminąć zagradzającego mu drogę człowieka, lecz

Natan znów stanął przed nim.

— Zaczekaj — powiedział kładąc mu dłoń na ramieniu. —

Zapominasz, że ja odpowiadam za tych ludzi.

Kiwnął głową w stronę ledwie widzialnych już transporterów.

— Za kogo?— spytał Astud.

— Za wszystkich — podkreślił Natan. — Jako dowodzący grupą, choćby formalnie, jednak ponoszę odpowiedzialność za. wykonanie programu badań i powrót każdego z nich.

— Chyba nie stoję temu na przeszkodzie?

— Mam nadzieję.

Astud wyprostował się i, chociaż niższy od stojącego przed

nim mężczyzny, jakby z góry zmierzył oczyma Natana.

— Jak to rozumieć?

— Dosłownie. Ty jeden znasz rozmieszczenie szybów na południe od dziewiętnastego równoleżnika i potrafisz przeprowadzić nas przez pustynię. Muszę mieć pewność, że nikt nie zakłóci tych zamiarów, przynajmniej nic z tego, czemu nie moglibyśmy zapobiec.

— Masz zastrzeżenia co do spełnienia przeze mnie obowiązków?

— Zaczynamy rozmawiać sensownie.

— O co chodzi?

— Otóż tak, mam wątpliwości szczególnego rodzaju i dobrze, że jesteśmy bez świadków.

— Słucham więc?—z pewnym zniecierpliwieniem powiedział Astud.

— Już od pierwszego dnia ekspedycji chciałem ci zadać kilka pytań, ale szukałem okazji. Pierwsze z nich to: Ile masz lat? Reakcja Astuda była natychmiastowa, zesztywniał cały

— i powoli, jakby z namysłem, zmarszczył brwi.

— Pomogę ci — powiedział Natan. — Średnia wieku każdego z nas nie przekracza trzystu lat. Teoretyczne odchylenie z wyliczeń biomechaneurystyki wynosi in plus in minus trzy lata.

— W takim razie zostało mi już niewiele.

— Ile?

— Może pięć-sześć lat.

Natan z satysfakcją skinął głową.

— Byłem pewien, że dasz mi mniej więcej taką odpowiedź

— powiedział. — Pod znakiem zapytania pozostaje, w jaki sposób zdołałeś osiągnąć ten wiek.

— Mów jaśniej.

— Znaczy to tylko tyle, że twoje wyznania mają niewiele wspólnego z prawdą. Rozepnij lewy rękaw.

— Skąd?,..

Astud zacisnął posiniałe wargi i odstąpił o krok.

W narosłej ciemności piasek leżał nieruchomy, wreszcie

pozostawiony w spokoju przez nieczęsto ustający wiatr. Lecz

w miejsce szelestu-krzemowych ziaren wystąpił z mroku inny

głos, równie natarczywy i niepokojący, jakby wszystkie

nagrzane w południe kamienie rozładowywały zapas

nagromadzonego ciepła suchym trzaskiem pękającego

szkliwa.

Astud stał ze zwieszoną głową, jakby w jednej chwili

utracił immunitet czyniący go odpornym na zwykłe, ludzkie

zmęczenie.

— Nie spodziewałem się, że żyje jeszcze ktoś taki — ciągnął Natan. — Ostatni był Komley z Trzeciej Transgalaktycznej, Zmarł, kiedy byłem szczeniakiem. Prawie sto lat temu.

— Wszystko? Mam nadzieję, że więcej nie mamy sobie nic do powiedzenia.

•- Tak pewnie byłoby lepiej — w zadumie stwierdził Natan. — Lecz ja dopiero teraz uświadomiłem sobie, że my właściwie nic o tobie nie wiemy. Drugą Altaira od niepamiętnych czasów kojarzono z twoją osobą, wszyscy

przyzwyczaili się do twojej tu obecności tak dalece, że nikomu nic przyszło na mysi. jak długo będzie to trwało. Ludzie zmieniali się, wykruszając lub idąc dalej— ty-zawsze byłeś tutaj i nikt jakoś nie zadał pytania: jak długo jeszcze ani od kiedy?

Nalan Savary usiłował przeniknąć wzrokiem ciemność odgradzającą od niego zgarbioną postać Astuda.

— Chcę wiedzieć, kim jesteś — powiedział. — Wiek każdego

z nas sięga trzystu lat. lecz to nie dotyczy ciebie. Umieraliście

bardzo wcześnie.

Astud potrząsnął grzywą ciężkich włosów i roześmiał się

nieprzyjemnym, sztucznym śmiechem. Gdzieś w pustyni

znowu przebudził się wiatr i szeleszcząc przebiegł po

skarpach wydm.

Cień Astuda poruszył się i Natan poczuł na twarzy

muśnięcie gorącego oddechu.

—: Wiesz, gdzie my jesteśmy? — usłyszał. — Za kilka godzin wstanie świt i zobaczysz tarczę Altaira nad martwą pustynią.

— Nie musisz mi tego mówić.

— Nie rozumiesz. To jest mój świat.

— Przybyłeś tutaj z Ziemi,

— Daliście mi imię Astud. Z Ziemi przyleciał kto inny. Wszyscy, których on znał - nie żyją, świat, jaki znał.— nie istnieje. Nie przeszkadzam wam, wręcz przeciwnie. I mam tylko jedną prośbę, żebyście mnie zostawili w spokoju. Natan poczuł skurcz w gardle i położył mu dłoń na ramieniu.

— Rozumiem, co czujesz— powiedział. Astud odtrącił jego rękę.

— Zostaw.

— Jak uważasz, ale pamiętaj, że jesteś jednym z nas.

— Chcę zostać sam.

— W porządku, nikomu nie narzucam przyjaźni. Spoza szeregu zarytych w piachu transporterów nadbiegło echo dalekiego głosu, jakby wiatr nastrajał się w szczerbach skał przedmuchując piszczały kamiennych organów.

—- Jestem tutaj po to, żeby przeprowadzić was przez

pustynię — powiedział Astud. - To wszystko.

Odwrócił się na pięcie i piasek zaskrzypiał mu pod nogami,

gdy mknął w ciemności. Jeszcze chwila i cień jego przepadł

w głębszej czerni.

Wtedy z wnętrza pustyni, zwielokrotniony rykoszetem

wiatru między wydmami, rozległ się balansujący na granicy

słyszalności dźwięk pękającego kryształu.

Savary wzdrygnął się, ale to tylko był chłód, nocny ziąb.

Z każdym świtem karawana transporterów mozolnym obrotem gąsienic odmierzała dalsze kilometry szlaku, a czas przesypywany klepsydrą pustyni zamieniał je w dni i noce. Dni jednakowo lejące z nieba spiekotę- lak samo duszne w obłokach białego kurzu i nieodmiennie konające pękaniem głazów w nadciągającym chłodzie nocy. U schyłku drugiego tygodnia pokonali przeprawę przez górski łańcuch, gdzie białe skały zastygły w fantastycznych nawisach niby skamieniałe resztki piany z wierzchołka ostatniej wielkiej fali. jaka przetoczyła się kiedyś nad obnażonym teraz dnem oceanu. Przekraczając jedną z przełęczy zostawili w skalnym kominie dwóch członków załogi z ostatniego transportera, którzy na chwilę odłączyli się od grupy, lecz w niczym nie powstrzymało to milczącego pochodu. Śmierć pozostaje śmiercią, jest zła. lecz nie najgorsza. Za dzień-dwa może spotkać każdego z nich. Człowiek rodzi się i umiera — na Ziemi. W trybach kosmosu istnieją rzeczy gorsze niż śmierć.

Gdy rozłożyli się na kolejny postój, wieczór był dziwnie chłodny, żar zastygł w niszach wydm pamięcią południa i wysączał się z nich powoli, rozkładając zapas nagromadzonego ciepła na długie godziny nocy. Między skłonami piaszczystych wzniesień ktoś znalazł szczątki drzew; zwęglone kikuty dawno wypartego przez pustynię lasu wyciągały ramiona, nagimi splotami przeczesywały wiatr. Ktoś podał myśl rozpalenia ogniska. znieśli więc suche naręcza przed zbite ciasno transportery. Nasycone tlenem powietrze przyjęło ofiarę i ogień buszował wesoło, trawiąc resztki wymarłego świata karłowatych drzewostanów, a oni siedzieli zapatrzeni w grę płomieni, .zasłuchani w trzask dopalających się głowni. Zdane na pastwę ognia gałęzie drzew, których barwy liści nie potrafili nawet odgadnąć, dały im. w zamian za przypieczętowanie zgonu, posmak żywicznej zieleni sosnowych szpilek, świeżej, od pnia odłupanej kory i przekwitłego mchu. którego nawet nie trzeba zapalać   wystarczy strzepnąć ręką, aby podniosła się rdzawa fala płomienia wyschłych zarodników, które nie dadzą więcej życia niż prawdziwy płomień. Ale wyobraźni człowieka nie trzeba wiele, czepia się byle pretekstu. Ewolucja zastawiła sidła na każdy gatunek bez wyjątku, choć zdawać by się mogło, że ten czy inny ma

większe predyspozycje nie tylko do przetrwania, lecz i doskonalenia się aż do pierwszych prób samodzielnego myślenia. W rzeczy samej każdy rodzaj żywych istot, prędzej czy później, kołacze w pułap nieprzekraczalnych konstant i zasada ta z jednakową mocą obowiązywała prahistorię, motywując kenozoiczne podzwonne wielkich gadów, agonię tytanoterii — ostatniego z ostatnich, wyłączenie spod znaku ewolucji owadów, gehennę mamucich cmentarzysk, jak i późniejsze wyginięcie wielu gatunków, przydatnych dla człowieka z racji futra, mięsa i innych dodatków stosowanych w „chińskiej medycynie", i tym samym potraktowanych jako łowne — aż do końca. Lecz fatalistycznej determinacji losu nie oparł się również człowiek neandertalski oraz, dzięki technice tylko pozornie uniezależniony od praw natury, homo sapiens. Nastąpiło tylko przewartościowanie kategorii ewolucyjnego ostracyzmu

— z biologicznych na psychiczne, gdyż człowiek — gdziekolwiek by nie był — pozostanie zawsze niewolnikiem obsesji lasów, rzek, pni opleśniałych w mule bagien, nie uwolni się od tundry, dżungli i buszu i nie zdoła uciec przed pamięcią rybich oczu w koralowym atolu czy u brzegów nadgryzionych golfstromem wulkanicznych wysp. Ten ludzki geocentryzm w erze kosmicznej ekspansji jest zarazem błogosławieństwem i przekleństwem człowieka, ograniczającym zasięg jego penetracji we wszechświecie, gdyż nie pozwala odejść tak daleko, żeby nie można było wrócić. Oczywiście, jeśli jest się naprawdę człowiekiem z krwi i kości. Jeśli się jest.

Tylko empiria pozwala rozłożyć na czynniki pierwsze sprzężenia cielesnej i duchowej osobowości człowieka, lecz kiedy to nastąpi, na wnioski może być za późno.

— Jeśli wyjdę stąd cało, lecę pierwszym rejsem na Tau Wieloryba — powiedział Yourcenar. Siedział na piasku przecierając kawałkiem filcu części prymitywnego mechanizmu. Był jednym z młodszych antropologów, którzy próbują swych sił w kosmosie, gdzie zawsze łatwiej błysnąć śmiałą, choćby i z gruntu bezpodstawną hipotezą o międzygatunkowych koligacjach planetarnej fauny, flory i człekopodobnych.

— Dlaczego akurat tam?—zapytał ktoś.

— Zawsze wolę wiedzieć, z czym mam do czynienia.

— Z czym czy z kim?

— Obojętne. Tam drzewo jest drzewem, skała — skałą, a dwunoźni-wielkogłowi również po prostu wielkogłowymi-

—dwunożnymi. Przynajmniej wiadomo, czego się trzymać.

Yourcenar jest ostatnią osobą, którą w zebranym wokół ogniska towarzystwie można posądzić o przywiązanie do matematycznie ścisłej analizy rzeczywistości, jest na to po prostu zbyt podszyty wiatrem i daleki od wyrachowanego rozsądku. Cechy charakteru są zawsze wypisane na twarzy, nawet nie trzeba się spowiadać, wystarczy pozostać sobą, kiedy każde słowo znajduje odbicie w drwiącej intonacji głosu, skrzywieniu warg, które tylko powstrzymują się od ciągłej wesołości, nie wzbraniając tego oczom.

— Skąd taka prostolinijność?— zapytał wąskolicy mężczyzna w kombinezonie, jak wszyscy czarnym, lecz -z żółtymi naszywkami geofizycznego pododdziału.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin