Antologia - Stało się jutro 28 - Małgorzata Kondas.doc

(515 KB) Pobierz
Małgorzata Kondas — W ogródku działkowym

Małgorzata Kondas — W ogródku działkowym

— Żart

— Wszystkie zgubione przedmioty

— Wizyta o zmierzchu

— Zacząć od początku

— Eksperyment

— Jasnowidz

— Spór o czarownice 

— Nowa

— Mumia sumeryjska

— Portret na tle pejzażu

— Jeszcze jedna pani Smith

— Pensjonat na końcu drogi

— Na granicy

— Siła wyobraźni

— Wymowa kwiatów

W ogródku działkowym

Dzień zaczął się pechowo. Rano stłukła ulubioną filiżankę, a potem jeszcze ta wiadomość. Kierowniczka działu socjalnego oświadczyła jej, że wczasów nie dostanie. Mówiła to równie autorytatywnie, jak przedtem zapewniała, że je otrzyma. „Musi pani zrozumieć. Mamy mniej miejsc, niż przewidywaliśmy, a pani jest dopiero stażystką. Pierwszeństwo mają koleżanki z dziećmi". Rozumiała, i co z tego? Trudno przecież przesiedzieć cały lipiec w domu. Chociaż jak się dobrze zastanowić, to ostatnio ma dość widoku ludzi... Pierwsze dwa tygodnie zamierzała spędzić na działce. Teraz, kiedy domek został już wykończony i urządzony, można w nim właściwie mieszkać całe lato, a w lipcu nie zabraknie roboty od świtu do nocy. Czuła, że dobrze jej zrobi taka izolacja w połączeniu z pracą fizyczną, dietą witaminową i słońcem. Zdecydowała się spędzić cały urlop we własnym ogrodzie.

Wieczorem wpadła Helena. Dawno się nie widziały. Odkąd zaczęła pracować w instytucie poza Warszawą, odwiedzała Martę znacznie rzadziej.

— Mam coś dla ciebie — wyjęła małą paczuszkę białego proszku i położyła na stole. Z miny przyjaciółki Marta wywnioskowała, że prezent jest drogocenny, chociaż nie domyślała się, co zawiera foliowa torebka.

— Heroina? — zażartowała.

Helena nie zwróciła uwagi na dowcip, jej wyjaśnienia

brzmiały poważnie jak wykład.

To preparat, który dostaliśmy do wypróbowania na roślinach ogrodniczych. Prawdziwa rewelacja.

— Coś w rodzaju nawozu sztucznego?

— Ależ nie! To rodzaj stymulatora przyspieszającego rozwój rośliny dziesięciokrotnie.

— Co to znaczy?

— No, weź na przykład pomidor. Wysiewasz go w marcu, w maju przesadzasz do gruntu i owoce zbierasz w sierpniu lub wrześniu. Jego wegetacja trwa dwadzieścia tygodni. Stosując preparat NX-03 skracasz okres wegetacji dziesięciokrotnie, a więc od posiania do zbioru owoców upływa zaledwie dwa tygodnie.

— To rzeczywiście rewelacyjne, ale czy preparat nie daje jakichś skutków ubocznych?

— Nie. Wymaga tylko dostarczenia roślinie odpowiedniej ilości wody i składników mineralnych.

— Jaki jest mechanizm działania tego stymulatora? Czy następuje szybszy podział komórek, tak jak przy raku?

— To niedobre porównanie. Proces rozwoju przebiega naturalnie, nie ma mowy o jakichkolwiek zwyrodnieniach. NX-03 jest czystym katalizatorem reakcji biochemicznych zachodzących w roślinie zgodnie z jej genetyką.

— Jest czymś w rodzaju hormonów dla roślin?

— Jeśli koniecznie tak to chcesz nazwać...

— A jaki ma wpływ na ludzi i zwierzęta?

— To nie było przedmiotem badań naszego instytutu. Jak wiesz, zajmujemy się wyłącznie roślinami, ale informowano nas, że środek jest zupełnie obojętny dla organizmów zwierzęcych. Bez wykluczenia ewentualnej toksyczności nie dano by nam przecież preparatu do doświadczeń. Zresztą w zakładzie próbowaliśmy już jarzyn wyhodowanych na NX-03 i cieszymy się dobrym zdrowiem.

— Rzeczywiście długo musiałaś mnie przekonywać, ale wiesz, jaki jest mój stosunek do chemikaliów.

— Wiem. Gdyby był bardziej pozytywny, truskawki byłyby pewnie większe — Helena poczęstowała się owocami wysypanymi na tacę. — Smaczne, ale nie handlowe — oceniła fachowo.

— Dawno ich nie przesadzałam. Zajmę się tym. A wiesz, mam właśnie zamiar spędzić cały lipiec na działce.

— Wspaniale. Żałuję, że nie będę mogła cię odwiedzać. Wyjeżdżam do Bułgarii, ale pod koniec miesiąca wpadnę na inspekcję. Ciekawa jestem, czego dokonasz. Za pomocą NX-03 — zapewne cudu.

W tym roku przygotowania do urlopu miały całkiem inny charakter. Nie zajrzała nawet do walizki z letnimi sukienkami. Tych kilka najpotrzebniejszych rzeczy miała pod ręką. Starannego przemyślenia wymagało natomiast zaopatrzenie w żywność. Chciała mieć wszystko, co będzie jej potrzebne, żeby nie ruszać się z działki. Lista zawierała:

chleb chrupki — zapewnia smukłą- linię, jajka, mleko w proszku, kawę, herbatę, konserwy. Przyprawy i cukier są na miejscu. Tego ostatniego nawet dużo, bo w zeszłym roku nie było urodzaju, nie smażyła więc konfitur. Puste słoiki czekają na zbiory tego lata.

Przyjechała około południa. Przywiezione torby ustawiła na środku pokoju, który spełniał również funkcje kuchni i łazienki. Spora powierzchnia i wygodne urządzenie zapewniały jednak wystarczający komfort. Nie przebrała się

nawet, tylko od razu zabrała do roboty. Rośliny były w opłakanym stanie. Po ostatnich dwóch upalnych dniach wymagały natychmiastowego podlewania. Kiedy uporała się z tym co najważniejsze, chwilę odpoczęła i zabrała się do układania przywiezionych przez siebie rzeczy. Zawiesiła czysty ręcznik, ustawiła kremy na półeczce nad miednicą i wtedy przypomniała sobie, że zapomniała kupić nowe lustro. Stare stłukła w zeszłym roku i starannie wyrzuciła wszystkie odłamki, żeby nie zapeszać. Teraz nie ma ani skrawka — no trudno. Wytłumaczyła sobie, że wcale nie musi się przeglądać. Lustro jest chyba ostatnim przedmiotem potrzebnym na bezludnej wyspie. A właśnie to miejsce miało być jej bezludną wyspą przez najbliższy miesiąc. Opalenizna nie sprawdzana codziennie będzie miłym zaskoczeniem nawet dla niej samej.

Rano ogród wyglądał prześlicznie. Nigdy go takim nie widziała. W porannym słońcu krople rosy drżały na sztywnych płatkach kwiatów. Marta schyliła się i powąchała purpurową różę, której zapach uważała za najpiękniejszy w świecie. Jakże dalekie i nierealne wydały jej się wczorajsze kłopoty.

Tyle tu było do zrobienia. Najpierw trzeba koniecznie opielić grządki z truskawkami. Przestały owocować, tonęły wśród chwastów i własnych rozłogów. Słońce było już po drugiej stronie nieba, kiedy na zakończenie podlała truskawki wodą z rozpuszczonym nawozem. Niech się wzmocnią. Przyjemnie było patrzeć, jak czysto wyglądają teraz zielone kępki. Szkoda, że nie czerwienią się w nich pachnące jagody. Ale właśnie... Gdyby tak zastosować preparat NX-03. . Starannie odmierzyła dawkę proszku i wsypała do butelki zawierającej 200 ml wody. Rozpuścił się niemal natychmiast. Roztworem podlała kilka krzaczków, dozując po łyżeczce płynu na roślinę; Torebkę z preparatem, butelkę i łyżeczkę odłożyła do schowka z narzędziami. Umyła się starannie i zabrała do przygotowania posiłku. Wieczorem zamierzała " poczytać w łóżku, ale była zbyt senna. Obudziła się bardzo wcześnie, zupełnie wypoczęta. Wstała i od razu wyszła do ogrodu. Oglądanie go o tej porze dnia było całkiem nową przyjemnością. Właśnie zakwitły maki. Jaskrawoczerwone płatki przyciągały wzrok. A tam za nimi jakieś małe białe kwiatki. Co to może być? Podeszła bliżej. Ależ to truskawki! Krzaczki podlane wczoraj preparatem NX-03 obsypane są dziś kwiatami. To zakrawa na cud, Helena mówiła prawdę.

Marta kilkakrotnie w ciągu dnia odrywała się od zajęć, żeby śledzić wynik eksperymentu. Ziemia wysychała tu mocniej niż w innych miejscach, co wymagało ciągłego podlewania. Do wody dodała trochę superfosfatu, aby ułatwić zawiązywanie się owoców. Przed wieczorem krzaki pełne były małych zielonych jagódek.

Tym razem słońce stało już wysoko, kiedy się obudziła. W piżamie i na bosaka wyszła do ogrodu. Za kępą jasnoczerwonych maków widniały inne czerwone plamki. Truskawki były większe niż zwykle, słodkie i aromatyczne. Z koszyczkiem owoców Marta usiadła na leżaku. Oddała się miłym marzeniom, które tak łatwo było spełnić. Mogła planować teraz swoje jarzynowo-owocowe menu prawie dowolnie. Miała na przykład ochotę na sałatkę z pomidorów, ale były jeszcze małe i zielone.

Zaraz po śniadaniu wybrała najładniejszy krzaczek i podlała go preparatem. W kilka godzin później jadła pierwszego w tym roku pomidora z własnej działki. Ciekawe, jak zachowałaby się sałata. Wiadomo, że w lipcu się jej nie sieje, bo przy tej długości dnia nie daje główki, a od razu wybija w kwiat. Marta zaplanowała doświadczenie niemal naukowe. Parę nasion wysiała rano, parę w południe i kilka przed wieczorem. Z porannego siewu wszystkie rośliny utworzyły kwiatostany, z południowego niektóre, a z przedwieczornego uzyskała piękne główki sałaty. W kilka dni później przypomniała sobie o worku z nasionami różnych rzadkich warzyw, które się jej nie udawały. Na przykład papryka — w naszym klimacie miała za mało czasu, aby dojrzeć. Teraz — była wręcz znakomita. Marta długo wahała się przed doświadczeniem z drzewem. . W końcu wybrała niewielką śliwkę węgierkę. W dziesięć dni później zbierała owoce. Teraz prócz pracy w ogrodzie musiała co chwila doglądać powideł, które smażyły się na wolnym ogniu. Ten eksperyment poszedł jednak nieco za daleko. Po kilku dniach drzewo pożółkło i straciło wszystkie liście.

Na przyszłość postanowiła ograniczyć się tylko do roślin jednorocznych. Było z tym wystarczająco dużo pracy. Dziesięciokrotnie szybszy rozwój wykazywały nie tylko uprawy ogrodnicze, ale i chwasty. Zanim zdążyła wyrwać małą roślinkę, ta rosła, dojrzewała i rozsiewała nasiona. Pielenie zajmowało Marcie coraz więcej czasu, a chwasty rosły i tak coraz bujniej. Urlop dobiegał końca, a działka wyglądała na bardziej zapuszczoną niż na początku, pomimo że wiele godzin dziennie przesiadywała na małym

stołeczku pieląc grządki, podczas gdy następne zarastały jeszcze prędzej.

Śliwa zakwitła ponownie, a co dziwniejsze, wyraźnie w jej ślady szła jabłoń, chociaż wcale nie podlewana preparatem. Nie rozumiała, dlaczego koksy, które powinna zbierać jesienią, dojrzały w lipcu i opadły wraz z liśćmi. Teraz najwyraźniej drzewo miało pąki, które niebawem zakwitną. Czyżby przyczynił się do tego kompost z chwastów wyrosłych na pożywce, któremu wyznaczyła miejsce opodal drzewa? Musiała w nim być spora kumulacja preparatu, ale proces butwienia nie następuje przecież tak szybko. Miała nadzieję, że Helena wytłumaczy jej przyczynę tego zjawiska. Na razie trzeba było się spieszyć. Pracy przybywało z każdym dniem. Pozwalała sobie jedynie na krótkie chwile wypoczynku podczas posiłków składających się głównie z tych cudów natury, które potrafiła wyczarować w ciągu kilku dni, a niekiedy nawet godzin. Zbliżał się koniec urlopu, a tyle było jeszcze do zrobienia. Siedziała na małym stołeczku pieląc grzędę cebuli. Nie od razu odwróciła się słysząc za sobą głos Heleny, która pozdrawiała ją od furtki. Kark miała zesztywniały od tego ciągłego pochylania się. Pomału wyprostowała się i odwróciła w stronę nadchodzącej koleżanki. Helena przystanęła niezdecydowana. Wreszcie po chwili wahania powiedziała. — O przepraszam... Myślałam... Czy pani jest matką Marty?

Żart

Bachotek jest śmieszną nazwą pewnego prześlicznego miejsca położonego wśród lasów, pagórków i jezior, wymarzonego wprost na obóz wypoczynkowy dla młodych ludzi. Tamtego roku mieliśmy wspaniałą pogodę, dużo kajaków, świetlicę, w której można było tańczyć wieczorami, i leżaki, na których opalaliśmy się i odsypiali nocne szaleństwa. Mimo to pobyt w Bachotku udany nie był. Pogmatwane sprawy sercowe... ale lepiej opowiem po kolei.

Zjechaliśmy się z różnych stron Polski, wszyscy tuż po studiach, zaczynaliśmy właśnie prawdziwe dorosłe, nudne życie. Ten urlop był ostatnią przepustką do dawnych, beztroskich czasów.

Wieczorek zapoznawczy zapowiadał się interesująco. Umalowałam się starannie i włożyłam czerwoną, falbaniastą sukienkę. Z doświadczenia wiedziałam, że kolor czerwony przyciąga wzrok i jeżeli nie jest się odrażająco szpetną, to powodzenie murowane. Otóż tym razem moje kalkulacje zawiodły, przynajmniej częściowo. Tańczyłam sporo, ale nie z tym, z którym chciałabym najbardziej. Mirosław wpadł mi w oko od pierwszej chwili. Wysoki blondyn, o bardzo męskiej twarzy, miał w sobie coś nieodparcie pociągającego. Sposób, w jaki patrzył na Annę, przyprawiał mnie o kłucie w sercu. Ona miała na sobie ciemną, luźną sukienkę, poruszała się z wdziękiem i odrobiną nonszalancji. Kokietowała go w sposób wyrafinowany, a przy tym jej uroda... Całkiem inny typ niż ja. Jeżeli on gustuje w tajemniczych brunetkach, to jako atrakcyjna blondynka nie mam u niego szans-— myślałam zawiedziona.

Chwila niewesołej refleksji była krótka. Nie należę do osób, które łatwo dają za wygraną. Pierwsze takty rock and roiła zmobilizowały mnie natychmiast. Trafił mi się partner z dobrym wyczuciem rytmu i daliśmy popis na całą salę. Mirosław też musiał mnie zauważyć, chociaż wtedy nie <iał nic po sobie poznać, wpatrzony w Annę. Romans ich trwał całe dwa dni. Byli absolutnie nierozłączni. Trzeciego wieczoru on znalazł nowy obiekt zainteresowania. Maria była niewątpliwie ładna. Czy ładniejsza od Anny, trudno powiedzieć, całkiem inna. Puszyste, rude włosy

nadawały jej wygląd lalki. W jasnoniebieskiej sukience mogła przyprawić o kompleksy niejedną z dziewczyn. Bezwzględność, z jaką Mirek zostawił Annę dla Marii, była zdumiewająca. No cóż, urlop to tylko dwa tygodnie, a jeśli jest się prawdziwym koneserem kobiecej urody — szkoda czasu. Uznałam, że jestem kolejną na liście urodziwych, i nie pomyliłam się. Mirosław zauważył mnie wreszcie.

— Zapraszam cię jutro na kajak — powiedział.

— Nie zmieścimy się.

— Dlaczego?

— Bo jest to już trzecie zaproszenie. Co zrobimy z tamtymi <iwoma chłopakami.

— Utopimy — zażartował, ale minę miał mniej pewną siebie niż zwykle.

Postanowiłam, że go utrzymam przy sobie do końca turnusu, i było w tym więcej hazardu niż prawdziwego zainteresowania jego osobą. Chociaż muszę przyznać, że należał do bardzo wąskiego grona chłopaków, którzy wiedzą, jak się kobietom podobać. U boku takiego mężczyzny można czuć się królową. Dlatego pewnie Anna i Maria robiły wrażenie zdetronizowanych władczyń. Zaprzyjaźniły się i unikały towarzystwa mężczyzn.

Ja przeciwnie: stwarzałam okazje, w których Mirek był co prawda na pierwszym planie, ale nie jedyny z towarzyszących mi kolegów. W tej sytuacji nie mógł przestać mnie adorować, bo mogła zaistnieć wątpliwość, kto kogo porzucił, a to nie dogadzałoby jego próżności. Tak zakładałam, a okoliczności potwierdzały moje kalkulacje. Uważałam, że wszyscy dobrze się bawimy, bo ja bawiłam się doskonale aż do połowy drugiego tygodnia.

Była ciepła, księżycowa noc. Okna i drzwi świetlicy pootwierane. Adapter grał sentymentalne tango. Zmęczeni całodniowym upałem nie mieliśmy ochoty na żywsze tańce. Był miły, kameralny nastrój i wydawało się, że nic go nie zakłóci. Przyćmione światła nie stanowiły konkurencji dla księżyca, którego blask spotęgowany odbiciem w jeziorze wpadał przez szeroko otwarte drzwi. Nad szuwarami unosiła się leciutka biała mgła. Przy każdym obrocie powolnego tańca w ramionach Mirka obserwowałam mgłę, jak rośnie i zbliża się.

Nagle... Nie, to niemożliwe — pomyślałam. — A jednak, w drzwiach stała dziewczyna w białej sukience. Pojawiła się tak niespodziewanie... Ciemne włosy spływały na ramiona, wysoko uniesioną rękę oparła o framugę drzwi. Na przegubie dłoni miała zamotaną wstążkę czy jakąś białą

bransoletkę — trudno powiedzieć. Sukienka robiła wrażenie utkanej z mgły. W pierwszym momencie uznałam ją za niezwykle piękne zjawisko, ale zaraz przyszła refleksja. Jeżeli Mirek ją zobaczy...

Usiłowałam manewrować w tańcu tak, aby mu to uniemożliwić. Moje wysiłki spełzły jednak na niczym, jak nietrudno było przewidzieć. Zauważył ją. Płyta skończyła się, wszyscy przystanęli. Mirek był zafascynowany postacią na tle księżycowego blasku. Ta niezwykła, niema scena trwała pewnie nie dłużej niż parę sekund, ale pozostała mi w pamięci jak fotografia.

Nieznajoma wolno opuściła rękę, odwróciła się i wyszła. Mirek podbiegł do drzwi, ale zatrzymał się tuż za progiem i wrócił. Odetchnęłam z ulgą, chociaż zaraz wyszło na jaw, że moje zadowolenie było przedwczesne.

— Gdzie ona się podziała? — zwrócił się akurat do mnie.

— Kto? — spytałam głupio.

— Nie udawaj. Ta dziewczyna w białej sukience, oczywiście.

— Nie było tu żadnej dziewczyny w białej sukience — odparłam bezczelnie.

— Jak to? Przecież wszyscy widzieli! Najbliżej nas stał Jacek z Moniką. Podchwycili mój żart i zaczęli przekonywać Mirka, że uległ złudzeniu. Inni przyłączyli się i wszyscy bez wyjątku twierdziliśmy, że nie było tu żadnej dziewczyny. Żart udał się. Mirek był wyraźnie zbity z tropu. Nie wiedział, komu ma wierzyć: własnym oczom czy naszym zapewnieniom. Wreszcie postanowił zbagatelizować incydent i nie wracać do tematu. Muszę przyznać, że zwiódł mnie tą nonszalancją. Tym bardziej że zdawał się usilniej niż dotychczas zabiegać o moje towarzystwo. Zaczęłam wietrzyć w tym podstęp, ale może to ja jestem podstępna — myślałam — i dlatego innych podejrzewam o nieszczerość okazywanych uczuć? Następnego dnia byliśmy prawie nierozłączni, aż do wieczora. Po kolacji Mirek znikł. Głupio mi było rozpytywać o niego, nie.wiedziałam, co z sobą zrobić. Poszłam na spacer dróżką tuż nad jeziorem. Słońce zapadało w wysokie trawy błyskając ostatnimi słabymi promieniami. Z szuwarów powoli wyłaniała się mgła, lekko zaróżowiona przez zachodzące słońce. Zawisła nad spokojną tonią jeziora. Było bardzo cicho. Wszystko to zauważało jakieś drugie moje ja, pierwsze pochłonięte było bez reszty myślą o Mirku. Podejrzewałam, że jednak spotkał tamtą dziewczynę. Zazdrość i urażona ambicja dokuczały mi nieznośnie. Obmyślałam przeróżne sposoby zemsty, ale to wszystko

było nie to. Widziałam własną bezsilność i śmieszność zarazem.

Siedziałam na powalonej wierzbie wśród młodych, dopiero co wyrosłych pędów. Drzewo nie poddawało się losowi nawet w tak ciężkiej sytuacji... Bardzo wyraźnie doleciał mnie głos Mirka. Wyjrzałam ostrożnie z przypadkowej kryjówki, ale w zapadającym zmierzchu niczego nie dostrzegłam. Zaczęłam nadsłuchiwać. Niewykluczone, że sam Mirek znajdował się po drugiej stronie jeziora, a dźwięk odbity o taflę wody był słyszalny aż tutaj.

— Powiedz, co ja mam zrobić, zabić się? — W jego głosie była jakaś udręka. Osoba, do której mówił, nic nie odpowiedziała.

Siedziałam cicho, bojąc się poruszyć, żeby nie zdradzić swojej obecności. Było już zupełnie ciemno, kiedy usłyszałam kroki na ścieżce.

— Co ty tu robisz! — wykrzyknął Mirek.

— Wyszłam na spacer. — Miałam nadzieję, że moja odpowiedź brzmi całkiem obojętnie.

— No to wracajmy — powiedział prawie wesoło — bo potańcówkę zaczną bez nas.

Rzeczywiście zaczęli, ale odrobiliśmy stracony czas nie przepuszczając żadnego tańca. Jakie śmieszne były moje zmartwienia sprzed dwóch godzin! Nic się przecież nie zmieniło w stosunku Mirka do mnie. Samotny spacer to najzwyczajniejsza rzecz pod słońcem. Teraz nabrałam pewności, że tamto zdanie, wypowiedziane przez Mirka do rzekomej nieznajomej, było moim własnym urojeniem. Wyszliśmy przed końcem zabawy. Jak zwykle, zaproponował, żebym do niego poszła, a ja, jak zwykle, odmówiłam. Ta cowieczoma pożegnalna wymiana słów stała się czymś w rodzaju konwencji. Jego rzeczą było proponować, moją odmawiać i rozstawaliśmy się bez urazy. Niewykluczone, że nasz flirt tylko na tym zyskiwał.

— Bardzo cię proszę — nalegał.

Znowu zabrzmiała ta nuta udręki, którą już dzisiaj słyszałam. ' Był to zupełnie nieodpowiedni ton dla takiego mężczyzny. W moim wyobrażeniu mógł budzić różne uczucia, ale nigdy litości! Odpowiedziałam bez cienia kokieterii i bardzo stanowczo:

— Nie.

Następnego rana Mirek czekał przed moimi drzwiami.

Poszliśmy razem na śniadanie.

— Źle wyglądasz — powiedziałam. — Co się stało ?

— Nie mogłem spać.

— Zdarza się.

— Nie mnie.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Na razie nic. Jeżeli mi nie pomożesz...

—Ja! W jaki sposób?

Nie odpowiedział. Coś się w nim zmieniło, ale nie umiałam tego określić. Czy nie jest to aby preludium do zerwania? Czy nie szuka pretekstu? Jak wyglądały pożegnania z Anną i Marią? Nie potrafiłam odpowiedzieć na te pytania. Dręczona niepewnością, próbowałam zachowywać się w sposób, którym mogłabym go zjednać, ale na obojętność sposobu nie ma.

— Dokąd idziesz? — zapytałam, kiedy po śniadaniu nic nie mówiąc wstał z zamiarem opuszczenia jadalni.

— Przed siebie.

Nieuprzejma odpowiedź zmusiła mnie do zaniechania

dalszych pytań i pozostania na miejscu. Dobrze, że nawinął

się Andrzej. Popłynęliśmy kajakiem na drugą stronę

jeziora.

Zmęczona codziennym upałem chętnie zanurzyłam się

w wysokich paprociach na stoku wzgórza. Bez słowa

brnęliśmy w mrocznym lesie. Andrzej jest małomówny, nie

przeszkadzał mi więc w snuciu monologu wewnętrznego na

temat Mirka.

Moje nagłe zatrzymanie się spowodowało drobną kolizję, ale

on o nic nie spytał, nie było potrzeby. Scena rozgrywająca

się przed naszymi oczami mówiła sama za siebie.

Mirek siedział na kłodzie drzewa tyłem do nas, dziewczyna

w białej sukience tuż koło niego. Ciemne włosy spływały na

ramiona lekko odsłaniając zarys policzka. Nie chciałam

dłużej na to patrzeć. Odwróciłam się i ruszyłam szybkim

marszem w powrotną drogę. Popłynęliśmy w drugą stronę

jeziora, a kiedy wracaliśmy, złapała nas burza. Do brzegu

przybyliśmy kompletnie przemoczeni.

Mirek obserwował nasz powrót przez okno jadalni. Przy

obiedzie zrobił mi najzwyklejszą scenę zazdrości, czym

wprawił mnie w zdumienie. Takiego tupetu nigdy się po nim

nie spodziewałam. Nie wiedziałam, jak się bronić. Miałam

zamiar w ogóle nie wspominać o dziewczynie w białej

sukience, ale sprowokowana wyrzuciłam z siebie potok słów,

których nie umiałabym nawet przytoczyć. Zapadło milczenie,

a po dłuższej chwili Mirek powiedział bardzo spokojnie:

— Zapomnij o niej, tak jak ja próbuję to robić. Dziwne wydały mi się jego słowa, nic jednak nie odpowiedziałam, bo nie chciałam, żeby nasza kłótnia

rozgorzała na nowo. Zależało mi na nim bardziej, niż powinno, zważywszy, że to tylko letnia przygoda. Jego niestałość budziła we mnie uczucie zagrożenia. Zdawało mi się, że coś knuje, nie wiedziałam tylko, jaką wyznaczył mi rolę.

Niebawem sytuacja stała się jasna. Po prostu usiłował zachłannie wykorzystać ostatnie dni urlopu. Do maksimum. Nowa, tajemnicza dziewczyna fascynowała go i nie mógł odmówić sobie przyjemności spotykań z nią. Dlaczego nie zerwał ze mną — tego nie wiem. Tamta była poza naszym obozem, może nie miała zbyt wiele czasu? A może zwyczajnie bawiła go ta podwójna gra. Robił wrażenie aktora, któremu nagle zmieniono rolę. Był teraz kimś innym. Z pewnego siebie i pełnego czaru młodzieńca zmienił się w romantycznego bohatera cierpiącego z nieznanego powodu.

Sposób, w jaki próbował mnie zatrzymać, był chwilami wręcz śmieszny i myślałam, że mi już na nim nie zależy, ale kiedy żarliwie zapewniał o swoim do mnie przywiązaniu, traciłam pewność siebie. Widziałam jego krętactwa, a mimo to chwilami wierzyłam mu. Tak właśnie było ostatniego dnia. Znikł na parę godzin i nie wrócił nawet na kolację. Siedziałam na ławce z dala od uczęszczanych ścieżek. Robiłam coś w rodzaju bilansu. Wypadł ujemnie. Trzeba prawdzie spojrzeć w oczy i przyznać, że dostałam kosza. Dla ratowania resztek honoru powinnam zerwać z Mirkiem oficjalnie. Za późno było na znalezienie kogoś innego, a ostentacyjna samotność żałośnie upodabniałaby mnie do Anny i Marii. Powinnam udawać, że nic się nie stało. Jutro przecież wyjeżdżam.

Stanął przede mną nagle, nie zauważyłam, kiedy podszedł.

— Ach, jak dobrze, że jesteś! — wykrzyknął. Uklęknął i wtulił głowę w moją falbaniastą sukienkę. Zdumiona nie mogłam wykrztusić słowa. Co za farsę odgrywa? — myślałam. Wreszcie powiedziałam:

— Usiądź i nie wygłupiaj się.

W ogóle nie zwrócił uwagi na moje słowa. Nic nie wytrącało

go z nowej roli nieszczęśliwego kochanka.

— Tylko ty możesz mnie uratować.

— Czy nie masz przypadkiem gorączki? — Zaniepokoiłam się.

— Ona zostawi mnie w spokoju tylko wtedy, kiedy ty będziesz cały czas w pobliżu.

— Mam być strachem na tego wróbla w białej sukience?

— Pojawia się i znika, kiedy chce. Pamiętasz, wtedy na

tańcach. Znikła. Rozpłynęła się. Ach, prawda — wy wcale nie widzieliście jej. Prześladuje tylko mnie.

— Uspokój się. Widzieliśmy. Wcale nie znikła, tylko odeszła. To był żart z naszej strony. Nie przypuszczałam, że tak się przejmiesz. Nikt przecież nie wierzy w duchy.

— Ona jest duchem, i to moja wina.

— Nonsens. Masz gorączkę. Chodź, musisz położyć się do

łóżka.

Nie protestował, potulnie pozwolił zaprowadzić się do

swojego domku. Przykryłam go dodatkowym kocem, bo

drżał z zimna. Gorączka najwyraźniej rosła. Byłam

w poważnym kłopocie — co robić. Nasz lekarz obozowy

z połową uczestników wyjechał właśnie godzinę temu.

Nikt z pozostałych nie miał aspiryny. Ostatni domek, do

którego wstąpiłam, był Anny i Marii. Niestety, one również

nie miały żadnego leku.

Anna zaproponowała, żeby pójść do sąsiedniego obozu.

Było już ciemno i żadnej z nas nie uśmiechał się

trzykilometrowy spacer przez las, ale czy miałyśmy jakąś

alternatywę?

Po półgodzinnym marszu okazało się, że zabłądziłyśmy.

Po następnej godzinie znalezienie drogi do domu zaczęło być

najpoważniejszym problemem.

Ciemności nocy zaczęły się wolno rozpraszać, kiedy

w oddaleniu zamajaczyły zabudowania naszego obozu.

Nie mam pojęcia, dlaczego wracałyśmy zupełnie z innej

strony. Chłód przed świtem był dojmujący, a mgła znad

jeziora rozlewała się szeroko. Widziałyśmy tylko dachy

naszych domków campingowych. Mimo zmęczenia i braku

lekarstwa postanowiłyśmy najpierw odwiedzić Mirka, żeby

zobaczyć, jak on się czuje i czy mimo wszystko możemy

coś dla niego zrobić.

Pozostało nam do przebycia nie więcej niż dwadzieścia

kroków, kiedy stanęłyśmy zdumione. Drzwi się otworzyły

i zobaczyłyśmy ich wychodzących. Trzymali się pod ręce.

Dziewczyna w swej niezmiennie białej sukience, z rozwianymi

ciemnymi włosami i szczęśliwą twarzą wesoło pomachała

do nas ręką owiniętą w przegubie dłoni wstążką czy

bandażem. Mirek był uśmiechnięty, patrzył w naszym

kierunku. Mogłabym przysiąc, że jego wzrok wyrażał

drwinę.

Nie pamiętam, jak z powrotem znalazłam się w swoim

domku. Poduszka, na której leżałam, mokra była od łez.

Nikt nigdy nie upokorzył mnie tak dotkliwie i to jeszcze

wobec tamtych dwóch... Zasnęłam wreszcie po to tylko,

żeby męczyły mnie koszmary. Kiedy usłyszałam ostre pukanie do drzwi, w pierwszej chwili byłam zadowolona z przebudzenia. Wszystko co złe uznałam za nieprawdziwe, ale po chwili zreflektowałam się: Zachowanie Mirka nie było snem. Naprawdę czułam się skrzywdzona. Najchętniej nie odpowiedziałabym na pukanie. Nie miałam ochoty widzieć kogokolwiek. Otworzyłam jednak.

— Wiesz, która godzina? — zapytał Andrzej.

— Nie i mało mnie to obchodzi.

— O czwartej będzie autokar.

— Wiem — spojrzałam na zegarek. Dochodziła trzecia.

— Mogę usiąść?

Zrobiłam gest, który mógł oznaczać zaproszenie. Usiadł i odchrząknął, jakby przygotowywał się do dłuższej przemowy.

— Rano była karetka, a teraz kręcą się tu milicjanci — powiedział.

— Dlaczego? — spytałam bez ciekawości. Co może mnie

jeszcze obchodzić w tym obozie? O czwartej wyjadę

i zapomnę o wszystkim tak szybko, jak to tylko możliwe.

— Zabrali Mirka.

— I dziewczynę?

— Nie, jaką dziewczynę?

— Dlaczego go zabrali?

— Poszedł do niego rano Jacek i okazało się...

— ...że go nie ma?

— Był. Ale już nie żył.

W pierwszej chwili nie zrozumiałam, co powiedział, albo

raczej nie chciałam uwierzyć, potem zaczęłam mówić

sama:

— A więc jednak ta gorączka... Próbowałyśmy z Anną i Marią ratować go... To wina Jacka, nie miał aspiryny. Ty też nie miałeś... — mówiłam, mówiłam, mówiłam. Andrzej próbował mi przerwać, ale nie dawałam mu dojść do głosu. Wreszcie, kiedy skończyłam, powiedział:

— Przeciął sobie żyły na przegubie ręki.

Wszystkie zgubione przedmioty

Lubię swoje mieszkanie, chociaż sąsiedzi z góry niekiedy nie pozwalają mi zasnąć do późna w nocy, a ci z prawej budzą o świcie. Ale jedni i drudzy nie robią tego złośliwie i w końcu na tyle rzadko, że nie ma o czym mówić. Innych mankamentów mój dom nie ma... znowu rzecz rozpatrując raczej ogólnie... Tak czy siak, mieszkam tu dość długo i wcale nie miałabym ochoty na zmianę, mimo tych nieprzyjemnych wypadków, jakie ostatnio miały miejsce. Zaczęły ginąć różne drobne prze...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin