Milena Wójtowicz - Bestie.docx

(61 KB) Pobierz

Bestie

 

 

Muszę zapalić. Przez to wszystko wpadłam w cholerny nałóg. Teraz to już zupełnie wyglądam jak jakaś artystka alternatywna: rozczochrana, z obłędem w oczach, odpalająca jednego szluga od drugiego. I chuderlawa. Jedyny plus całej sprawy, schudłam dziesięć i pół kilogramów. No kurde, żadna dieta nie da ci tego, co zwidy i wariactwo – dobrze, że nikt mi tego nie powiedział, jak byłam młoda, głupia, pulchna i dwa miesiące żarłam zawiesinę z kapusty, jak nic specjalnie bym się w psychozę wpędziła, byle zmieścić się w 36.

Teraz już na szczęście, czy nieszczęście może, młoda, głupia i pulchna nie jestem. Jestem... no, starsza, chuda i psychiczna. Noż improvement aż dupę z żalu ściska.

Wszystko się zaczęło... No, w zasadzie od tego właśnie, że byłam głupia. Głupia z matmy, głupia z historii, tępa jak tłuczek do mięsa z chemii i fizyki. Za to niezła z polskiego i języków. Ślepy fart i Opatrzność wysłały mnie na właściwe studia, gdzie wyszlifowałam umiejętności i skończyłam jako tłumaczka. Książek, tak dla jasności. A dla jeszcze większej jasności, nazwanie niektórych tekstów, które tłumaczę, książkami, to zbytek łaski. Nie jestem ani tak dobra, ani tak ambitna, żeby brać się za Literaturę przez duże L. Literaturę przez L małe też rzadko tykam. Specjalizuję się w – uwaga, uwaga – grach komputerowych i fanfikach do tychże gier. O ile granie jeszcze mogę zrozumieć, to za Chiny nie łapię, po cholerę ktoś miałby czytać książkę opisującą grę. Ale co tam – nie będę darowanemu źródłu utrzymania w zęby zaglądać.

Ale wracając do ad remu: tłumaczyłam sobie radośnie te gry i fanfiki przez parę lat. Czasem trafiały się prawdziwe perełki, czasem gnioty straszliwe. Nie mnie oceniać, mnie to przełożyć z ichniego na nasze. Ale jakbym obojętnie do tego nie podchodziła, coś mi we łbie zostaje. Jakieś tam skrawki fabuły, nazewnictwo, obrazki...

I dlatego nie miałam najmniejszych problemów z rozpoznaniem stada gderlingów, które zaczaiły się w nocy przy krzakach pod moim domem.

No historia jak z filmu klasy D normalnie. Tyle, że w takim filmie bohaterką byłaby chuderlawa niuńka z biustem a la arbuzy, wracająca do domu po ciężkiej wyczerpującej pracy, którą wykonuje nocami, żeby zarobić na studia, utrzymanie babci staruszki czy sfinansowanie innego szczytnego celu. Wycieczki na Hawaje na przykład. Ale jako że to był real, nie żadne filmidło, bohaterką byłam ja: metr sześćdziesiąt pięć, rozciągnięty sweter i początki drugiego podbródka. I żadnych szczytnych celów nie miałam, tylko straszliwie nieekologiczną plastikową siatkę z pięcioma wuzetkami, dwoma eklerkami i pączkiem. Taki mój mały rytuał z okazji skończenia roboty. Bo normalnie to ciastek nie tykam. W którymś odcinku Dilberta przeczytałam, że siedzenia rosną tak duże, jak im na to pozwala otoczenie. A ja mam duże, wygodne krzesło i siedzącą pracę...

No więc wracałam wieczorem z cukierni z tymi ciastkami, kiedy coś zaszurało w krzakach. Spojrzałam oczywiście, no i zobaczyłam ślepia. Czerwone. Jedne ślepia, drugie ślepia, trzecie ślepia... przy czwartych ślepiach było widać łeb. Gderling jak w mordę strzelił, tłumaczyłam jakieś parę miesięcy wcześniej bestiariusz i dostałam egzemplarze autorskie. Tłumaczowskie znaczy. Zasadniczo takich egzemplarzy nie kartkuję nawet, bo z góry wiem, co tam stoi napisane, ale tym razem obrazki sobie obejrzałam z ciekawości. Kto by pomyślał, że mi się wiedza jak rozpoznać gderlinga, kiedyś w życiu przyda...

Wedle tej mojej nabytej wiedzy, jak się zobaczy gderlingi, najlepiej kazać drużynie sięgać po łuki i wystrzelać paskudy zanim podejdą bliżej. I tu wyłoniły się pewne trudności.

Primo, nie miałam łuku.

Secundo, nie miałam drużyny.

Tertio, właśnie doznawałam wyjątkowo realistycznej halucynacji, co jak nic świadczyło o tym, że praca mi się na mózg rzuciła i powinnam pizgnąć tę całą fantastykę w cholerę, przynajmniej na jakiś czas i zająć się czym innym. Na przykład tłumaczeniem poradników typu „Jak dobrze żyć”, „Jak schudnąć, jedząc ciastka” i „Jak samodzielnie wyleczyć sobie psychikę”...

Wobec powyższych mogłam zrobić tylko jedno.

Jak przystało na normalnego, zdrowego psychicznie człowieka, zignorowałam halucynacje. Niestety, halucynacje nie zignorowały mnie. Dopadły mnie przed wejściem do przedsionka, skurwysyny jedne, i zabrały mi ciastka.

Na klatkę schodową wpadłam w takim tempie, że niemal stratowałam faceta z pierwszego piętra i jego pudla. Miły był z niego sąsiad, ale jakoś tekst „niech pan tam nie idzie, gderlingi czatują!” nie przeszedł mi przez gardło.

Nawet nie przeprosiłam za to, że się z nim prawie zderzyłam. Po pierwsze, jak człowiek ucieka ratując swoje życie, to savoir vivre mu nie w głowie, po drugie, co się oszukiwać, długo moimi przeprosinami pan sąsiad by się nie cieszył.

Jasne, miałam kaca moralnego – i to kaca przez duże K. Zwłaszcza ze względu na pudla – zawsze byłam zdania, że psy są od ludzi szlachetniejsze. Taki pies to by na pewno zaszczekał, wzorem Lassie, ostrzegając wszystkich przed potworami. Ale ja nie jestem Lassie i szczekać nie umiem. Na drugim piętrze okazało się, że w zamek kluczem trafić też nie umiem, ręce mi się trzęsły potwornie. No i podskakiwałam na każdy szelest dochodzący z dołu, z góry i zza innych drzwi. Cholerna akustyka bloków.

Wreszcie mi się udało, wpadłam do mieszkania, zamknęłam wszystkie zamki, pod drzwi kopnęłam wszystkie stojące w przedpokoju buty, potem przesunęłam tam szafkę na buty – łatwo poszło, bo bez zawartości nawet lekka jest – i zniosłam krzesła z całego mieszkania.

Fakt empirycznie potwierdzony: budowanie barykady ze sprzętów domowych fajnie wygląda tylko w książkach, komiksach i filmach. Tak się zmachałam, próbując to wszystko jako tako ustawić, żeby nie spadało, nie łamało się, nie wisiało na słowo honoru i spełniało swoją docelową funkcję, czyli blokowało drzwi, że prawie zapomniałam, po co ja to robię.

Kiedy już wreszcie wszystko stało, nie spadało, i blokowało, mogłam sobie usiąść, odsapnąć, powachlować się frontem własnego t-shirta i wrócić do zdrowych zmysłów.

Przy tych zdrowych zmysłach, co to je niby miałam, zapaliło mi się jakieś czerwone światełko, ale nie zdążyłam przemyśleć głębiej tego tematu, bo zajęłam się ważniejszym problemem: czy gderlingi byłyby w stanie wejść przez okna?

Obleciałam mieszkanie w panice – okno w kuchni było uchylone, ale na szczęście w pionie, nie w poziomie. Gderling musiałby się spłaszczyć maksymalnie, żeby wleźć przez nie, nie zostawiając śladów. A że śladów nie było, wyglądało na to, że domu mi nie zaatakowały. Pocieszające, ale nie do końca. Dalej nie wiedziałam, czy umiałyby się wspiąć po ścianie bloku – albo po drzewach. Cholerne drzewa, co za kretyn zadrzewiał osiedla? Po co ludziom zieleń i cień, kiedy gderlingi atakują?!

Nie było co się oszukiwać, z oknami miałam problem do kwadratu. Dwa pokoje, kuchnia – wszędzie okna. Czemu ja sobie nie wstawiłam szyb pancernych? Takie zwykłe, co z tego, że podwójne, gderling raz-dwa zbije...

Na wszelki wypadek musiałam się jakoś uzbroić. I o prowiant zadbać.

 

***

 

Ze sobą do przedpokoju zabrałam butelkę mineralnej, patelnię, dwa największe noże, pudełko herbatników, camemberta, paczkę chipsów, pomidora i sól. Z łazienki przyniosłam sobie dezodorant w sprayu – pomyśleć, że miewałam wyrzuty sumienia, że psikadła są nieeekologiczne. A tu proszę, jakie przydatne – jak nic psiknięcie w ślepia powinno takiego gderlinga zaboleć.

Z całym tym piknikiem bojowym rozłożyłam się pod drzwiami łazienki, na wprost mojej barykady blokującej drzwi wejściowe. Muszę przyznać, że nieźle mi się warowało. Żarcie miałam, napitek miałam – nawet zaryzykowałam skok do kuchni po butelkę wina – nie żebym miała się upić, wyłącznie dla odrobiny kurażu. Przecież nigdy nie walczyłam ze szturmującymi mój dom bestiami – z niczym i nikim w ogóle nie walczyłam, maksimum przemocy w moim wykonaniu to pociągnięcie koleżanki za warkocz gdzieś we wczesnych klasach podstawówki. Kuraż zrobił mi doskonale i zaczęłam myśleć, niekoniecznie trzeźwo, ale za to myśleć w ogóle. Pierwszą myślą było, że powinnam chyba postarać się o skierowanie do Abramowic. Te zdrowe zmysły, rozumiecie. Słusznie mi się zapaliło czerwone światełko, bo, kurde, kto przy zdrowych zmysłach barykaduje się przed potworami z erpegów? Zaczęło do mnie docierać, że mi odpierdoliło. Nie miałam pojęcia czemu – praca przy kompie? Za dużo czasu na necie? Telewizja? Ukryte choroby dziedziczne? Kurde, możliwości było zdecydowanie za dużo, zresztą pal licho przyczynę, ważniejszy był skutek. Zwariowałam. Spójrzmy prawdzie w oczy – halucynacje miałam. Omamy wzrokowe. Przez chwilę pożałowałam, że nie ćpam – gdybym ćpała, wystarczyłoby odstawić prochy i bestie by sobie poszły. A jeśli coś mi się w mózgu przepaliło... Własnego mózgu odstawić nie dam rady.

Napiłam się jeszcze wina, dobrze mi robiło na myślenie. Jestem wariatką, to raz. Dwa – mam zwidy. Trzy – nie mogę nawet nażreć się słodkiego na poprawę humoru, bo cholerne zwidy wyrwały mi siatkę z ciachami. Podłą, podstępną siłą pozbawiły mnie źródła hormonów szczęścia, odcięły od tego, co kocham najbardziej, i zeżarły same, świnie jedne, moje wuzetki. Jak barbarzyńcy, ciamkając i mlaszcząc obleśnie. Miałam absolutną pewność, że ciamkały i mlaskały, chociaż w tym cholernym bestiariuszu nic na ten temat nie było.

No i przyznaję, tu mi rozumowanie lekko zaczęło zgrzytać. Halucynacje – jasne, medycyna zna takie przypadki. Halucynacje wyrywające ciasta? Coś mi tu nie grało. I chociaż oczywiście nadal byłam zdania, że najpewniej zwariowałam, to powstała straszliwa wątpliwość – a co, jeśli nie? A co, jeśli te sukinkoty są – nieważne, jak mało to prawdopodobne – prawdziwe, a ja uznam je za omamy i zignoruję zagrożenie? Już widziałam oczami duszy, jak potworki, korzystając z chwili mojej nieuwagi i beztroski, napadają na mnie i pożerają żywcem. Mlaszcząc.

To mlaskanie przesądziło sprawę. Nie miałam zamiaru dać się pożreć. Nic, kurde, z tego. Nie sprzedam tanio swojej skóry. W ogóle jej nie sprzedam. Będę się bronić, powiodę lud na barykady i takie tam.

Na pohybel gderlingom!

Pojawił się tylko mały, subtelny problem, a mianowicie: JAK mam się niby bronić. Rzecz w tym, że zawsze byłam pacyfistką. Błąd, teraz to widziałam. Modna ideologia sprawiła, że stałam się całkiem bezbronna wobec nieoczekiwanego zagrożenia. W filmach nigdy tak to nie wyglądało – w filmach zawsze była cała grupa ludzi, od razu wiadomo było, kto idzie na odstrzał, a główna piękna heroina i główny piękny heroin... tfu, heros, całkiem przypadkowo wyposażeni w idealnie ze sobą współgrający zestaw umiejętności umożliwiający zlikwidowanie zła wszelkiego, ze szczególnym wskazaniem na to aktualnie atakujące, obowiązkowo dożywali końca filmu i całowali się namiętnie na tle nadchodzącej świetlanej przyszłości.

Widziałam siebie w roli takiej pięknej heroiny, nie miałam z tym najmniejszych problemów. Jakieś pięć kilogramów mniej w całości, piętnaście centymetrów w biuście więcej, obcisły podkoszulek a la Lara Croft, a przy boku heros z twarzą Geralda Butlera. Ciało Gerarda Butlera też mógłby mieć. I dużą, naprawdę duuużą maszynową spluwę, którą wykosiłby wszystkie gderlingi. Ja miałam wiedzę o bestyjkach, on miałby brutalną męską siłę i razem ocalilibyśmy świat. A potem przyszłość, buzi-buzi i tak dalej...

Niestety, zaraz do mnie dotarło, że primo: tych kilogramów pewnie nigdy w życiu nie stracę, a centymetry zyskam tylko wtedy, gdy pójdę do chirurga plastycznego z pękiem gotówki i powiem „na Pamelę poproszę”. Nie, no, na to nie było szans, żadnych operacji plastycznych, musiałam sobie kupić nowego laptopa, wymienić kuchenkę, ZUS zapłacić... Zwyczajnie nie miałam warunków do zostania chudą seksbombą. Secundo: moja wiedza o gderlingach wcale nie była wyjątkowa, zaskakująca czy unikatowa.

Wyobraźnia podsunęła mi obraz pryszczatego, lekko pulchnego gracza z przydługimi włosami związanymi w kucyk, który z podręcznikiem – zresztą tym tłumaczonym przeze mnie – właśnie podążał za ratującym świat Gerardem. No porażka. Pocieszyło mnie tylko i wyłącznie to, że graczyk miał większą nadwagę niż ja. Z całego serca mu pożyczyłam, żeby się jej nigdy nie pozbył.

Gderlingi jakoś nie atakowały, więc zaryzykowałam skok do kuchni po drugie wino.

W lodówce znalazłam jeszcze piwo, też zabrałam do przedpokoju. Kuraż ważna rzecz. W tych niby-książkach, co ja je tłumaczę, nikt tak po prostu nikogo ani niczego nie morduje. Dyshonor to chyba byłby wielki. Wrogów morduje się: skacząc, wykręcając piruety, wydając donośne okrzyki bojowe, zadając starannie wymierzone pchnięcia, tudzież biegnąc na nich z wrzaskiem i wcześniej wycelowaną bronią. W tym ostatnim przypadku należy wroga chyba grzecznie poprosić, żeby stał w miejscu. Nie byłam pewna, czy gderlingi byłyby skłonne poczekać grzecznie, aż natrę na nie z nożem, nie wspominając już o tym, że w żadnych fanfikach, grach czy podręcznikach nie było nic o tym, po jakiemu z nimi gadać. Kuraż był absolutnie potrzebny.

Postanowiłam, ze napiszę maila do producentów gry. Zdecydowanie pominęli bardzo istotny element tworzonego świata. Karygodne zaniedbanie, które mogło mnie kosztować życie!

No, ale co takich wielkich amerykańskich producentów obchodzi życie jakiejś tłumaczki z Polski? Nic! Globaliści cholerni, gdyby nie te zanieczyszczenia środowiska, ozony, torebki foliowe i inne takie, gderlingów by nie było. Godzilli też. I żadne paskudne toksyczne opary nie szkodziłyby mi na mózg i psychikę...

 

***

 

Nazajutrz dokonałam odkrycia, że sąsiad z pierwszego i jego pudel żyją.

Nie od razu to zauważyłam. Wpierw stwierdziłam, że cholernie boli mnie głowa. Potem, że cholernie boli mnie szyja. Plecy też mnie bolały, ale w chwili, kiedy to poczułam, odkryłam też przyczynę tego stanu rzeczy. Zwinięta w straszliwie niewygodny kłębek spałam przykryta szlafrokiem na dywaniku łazienkowym, tuląc do siebie patelnię i puszkę po piwie. Rzecz jasna, miałam kaca.

Powlokłam się do kuchni po wodę, kefir i jakieś proszki od bólu głowy. Najpierw pięć minut szamotałam się z drzwiami, które z jakiegoś powodu były zamknięte, potem potknęłam o garnek stojący na środku podłogi i stłukłam leżącą obok szklankę. Dopiero, kiedy zaglądałam w głąb lodówki, wypatrując wymarzonego kefirku, przypomniałam sobie, czemu zatrzasnęłam wczoraj z całej siły drzwi.

Przeszedł mnie lodowaty dreszcz i to wcale nie dlatego, że tkwiłam do połowy w lodówce. Bardzo, bardzo powoli wyprostowałam się, trzymając w trzęsącej się ręce kefir. I w tej samej chwili przez okno, zamiast hordy czających się na drzewach gderlingów, zobaczyłam sąsiada z pudlem. Całych, żywych i zdrowych. Na ile się dało stwierdzić, nadgryzieni też nie byli.

To mnie upewniło, że jak nic zwariowałam.

 Uprzątnęłam z podłogi w przedpokoju mój barłóg, butelki po winie, puszkę po piwie i zgniecione opakowanie po deserze czekoladowym. Rozebrałam barykadę ustawioną pod drzwiami. Umyłam podłogę.

Mętnie przypomniało mi się, że w mojej przychodni jest coś takiego jak „poradnia zdrowia psychicznego”. Jak znalazł dla mnie. Nie byłam pewna, czy przypadkiem nie potrzeba tam skierowania od rodzinnego, ale liczyłam na to, że w rejestracji mi powiedzą. Ubrałam się, zrobiłam makijaż, przed lustrem poćwiczyłam normalny wygląd zdrowej psychicznie osoby i już byłam gotowa do wyjścia.

Oczywiście mogłam spróbować uzyskać potrzebne mi informacje telefonicznie, ale z doświadczenia wiedziałam, że dodzwonienie się do rejestracji graniczy z cudem. Do przychodni miałam dziesięć minut drogi, o wiele prościej było tam po prostu pójść. Poza tym coś mi się kołatało po głowie, że spacery na świeżym powietrzu są zdrowe i zalecane ludziom chorym. A ja niewątpliwie byłam chora. Miałam coś psychicznego i jeszcze odciski.

Wyszłam z...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin