Wojna z Rullami.rtf

(609 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

 

 

Wojna Z Rullami

 

 

A.E. Van Vogh

 

 

 

 

 

 

(Przekład: Izabela Bukojemska)

 

 

SCAN-dal


1

 

Gdy tylko statek kosmiczny zniknął w mglistej atmosferze Eristana II, Trevor Jamieson wyjął z kabury pistolet i zaczął pilnować ezwala. Był otumaniony i miał mdłości od wstrząsów w zawirowaniach powietrza spowodowanych przez spadający wrak. Świadomość, że grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo, utrzymywała go jednak w napięciu. Zdołał zachować wyprosto­waną pozycję w uprzęży przyczepionej linkami do dysku anty-grawitacyjnego, służącego mu za spadochron.

Ezwal obserwował go uważnie trojgiem ustawionych w jed­nym rzędzie oczu o ciemnoszarej barwie polerowanej stali. Ma­sywna niebieska głowa była czujnie wyprostowana, gotowa cof­nąć się natychmiast, gdyby tylko ezwal wyczytał w myślach Jamiesona zamiar użycia broni.

- A więc - odezwał się Jamieson, gdy już przybrał względ­nie stabilną pozycję - znajdujemy się tu obaj, tysiące lat świetl­nych od naszych ojczystych planet. I spadamy w najgorsze pie­kło, jakiego ty, chociaż czytasz w moich myślach, nie potrafisz sobie nawet wyobrazić, bo znasz tylko swoje samotne życie na planecie Carsona. Ale tutaj ezwal, choćby i trzytonowy, nie prze­żyje w pojedynkę.

Wielka łapa z ostrymi pazurami prześliznęła się przez kra­wędź dysku. Szybkim ruchem chwyciła jedną z trzech linek przy­trzymujących uprząż. Dało się słyszeć wyraźne „ping" i linka została gładko przecięta. Jamieson podskoczył co najmniej na metr, ale zaraz ciężko opadł i zaczął się kołysać w uprzęży jak na trapezie, niezdarnie celując w ezwala z pistoletu, żeby obronić przynajmniej dwie ostatnie linki.

Jednak ezwal już się opanował. Teraz widać było tylko wiel­ką głowę i oczy, które spokojnie obserwowały Jamiesona. Po dłuż­szym czasie do Trevora dotarła pewna myśl, przekazywana nie­spiesznie i z całkowitą obojętnością:

- Jest coś, co mnie niepokoi: stu kilkunastu ludzi z twojego statku zginęło, ale ty uszedłeś z życiem. Jesteś więc jedynym przedstawicielem ludzkości, który wie, że ezwale z planety na­zwanej przez ciebie Carson wcale nie są bezrozumnymi zwie­rzętami, lecz istotami inteligentnymi. Twój rząd napotyka wielkie trudności, kiedy chce utrzymać kolonistów na naszej planecie. Na szczęście traktuje nas jak coś w rodzaju żywiołu, bardzo trudnego do zwalczania, lecz nieuniknionego. I pragnie­my, żeby tak pozostało. Gdyby ludzie przekonali się, że jeste­śmy wrogiem wyposażonym w inteligencję i że zrobimy wszyst­ko, by wypędzić z naszej planety każdego intruza, wydaliby nam bezlitosną, totalną wojnę. Skoro jednak ty już wiesz, że jeste­śmy istotami rozumnymi, postanowiłem nie ryzykować, choć­by nawet w najmniejszym stopniu, że uda ci się uciec ode mnie, i zeskoczyłem na twój dysk antygrawitacyjny w chwili, gdy wylatywałeś ze śluzy.

- Dlaczego jesteś taki pewny - spytał Jamieson - że wyeli­minowanie mnie rozwiąże twój problem? Zapomniałeś o drugim statku, z dwoma ezwalami na pokładzie, samicą i jej małym? Podczas ostatniej rozmowy radiowej dowiedzieliśmy się, że krą­żownik rullów, który zniszczył nasz statek, tamtego nawet nie uszkodził. Najprawdopodobniej jest teraz w drodze na Ziemię.

- Wiem o tym - odparł pogardliwie ezwal. - Wiem również, jak zareagował jego kapitan, gdy napomknąłeś, że ezwale mogą być inteligentniejsze, niż się ludziom wydaje. Po prostu ci nie uwierzył. Tylko ty możesz przekonać rząd Ziemi o prawdziwo­ści tego twierdzenia. A ezwale, które trzymacie w niewoli, nigdy nas nie zdradzą.

- Ezwale wcale nie muszą być aż tak pełne poświęcenia, jak sądzisz - zauważył cynicznie Jamieson. - W końcu ty jednak zadbałeś o swoje cenne życie i skoczyłeś na dysk. Nie potrafił­byś uruchomić łodzi ratunkowej, więc gdybyś nie skorzystał z mo­jego spadochronu, leżałbyś teraz gdzieś zmiażdżony razem ze statkiem. Wątpię, żeby nawet ezwal umiał...

Jego głos przeszedł w okrzyk zdumienia. Ezwal konwulsyjnym ruchem wyprostował się na całą swoją niesamowitą wyso­kość, ukazując przerażające kły i pazury tak mocne, jakby były z żelaza. W stronę dysku nurkował gigantyczny ptak. Ogarnięty paniką Jamieson widział przez sekundę jego wyłupiaste oczy i za­krzywione, gotowe do ataku szpony.

Uderzenie wstrząsnęło dyskiem, który zaczął się huśtać jak korek na wzburzonych falach. Jamiesonem gwałtownie rzucało na boki. Znowu go zemdliło. Nad jego głową nieprawdopodob­nie wielkie skrzydła waliły w dysk jak pioruny. Ciężko dysząc, wycelował z pistoletu. Płomień dotknął jednego ze skrzydeł i zo­stawił na nim szarą smugę. Skrzydło zwisło bezwładnie. W tym samym momencie ezwal zebrał siły i zrzucił ptaka, który zaczął opadać, lekko wirując w podmuchach powietrza, aż zniknął na ciemnym tle ziemi.

Skrzypienie nad głową sprawiło, że Jamieson szybko spoj­rzał w górę. Ezwal chwiał się niebezpiecznie na samej krawędzi dysku, a jego cztery górne kończyny bezradnie tłukły powietrze. Dwie pozostałe w rozpaczliwym wysiłku uczepiły się żelaznych prętów pod dyskiem i wzmocniły chwyt. Ogromne stworzenie zapadło się w sobie. Po chwili znów widać było tylko jego ma­sywną głowę.

- Widzisz - powiedział Jamieson z wisielczym humorem -nawet ptak jest dla nas zagrożeniem, z którym ledwo potrafimy sobie poradzić. A przez tę chwilę, gdy miałeś uwagę zaprzątnię­tą czymś innym, bez trudu mogłem strzelić ci w brzuch. Ale je­steś mi potrzebny, tak samo jak ja jestem potrzebny tobie. Oto jak przedstawia się sytuacja: o ile wiem, statek rozbił się na lą­dzie w pobliżu Cieśniny Demona. To trzydziestokilometrowa odnoga oceanu oddzielająca wielką wyspę od kontynentu. Wy­skoczyliśmy ze statku w ostatniej chwili. Minuta później, a za­wirowania powietrza pozostawione przez opadający kadłub wcią­gnęłyby nas i zabiły. Teraz naszą jedyną szansą na przeżycie jest odnalezienie wraku. Są tam zapasy żywności, a poza tym znaj­dziemy w nim schronienie przed tutejszymi zwierzętami, które są chyba najokrutniejszymi drapieżcami w całej znanej Galakty­ce. Spróbuję naprawić podprzestrzenne radio, a może nawet uda mi się doprowadzić do stanu używalności jedną z szalup ratun­kowych. Ale po to, by znaleźć wrak, będziemy potrzebowali wszystkich umiejętności, twoich i moich. Najpierw czeka nas przejście co najmniej osiemdziesięciu kilometrów nieprzebytą dżunglą, stąd do Cieśniny Demona. Potem trzeba będzie zbudo­wać tratwę, wystarczająco dużą, by obronić się przed olbrzymi­mi morskimi potworami. Jeśli mamy się uratować, musimy wy­korzystać całą twoją nadzwyczajną siłę i telepatyczne zdolności, a także moją zręczność. Niewątpliwie nieraz będę też musiał użyć pistoletu. Co o tym myślisz?

Ezwal milczał. Jamieson włożył pistolet do kabury. Na pew­no nic by nie osiągnął, raniąc jedyną istotę, która może pomóc mu się stąd wydostać. Niestety, mógł tylko żywić nadzieję, że ezwal także powstrzyma się przed wyrządzeniem mu krzywdy.

Owiewał go ciepły, wilgotny wiatr, przynosząc z ziemi przy­prawiające o mdłości zapachy. Spadochron znajdował się jesz­cze bardzo wysoko, ale w prześwitach miedzy mgłami otulają­cymi ten prymitywny świat coraz wyraźniej było widać skrawki dżungli i morza. Masy ciemnych drzew tu i ówdzie ustępowały miejsca wodzie, skrzącej się w słonecznym świetle.

Z minuty na minutę widok rozszerzał się i stawał się coraz bardziej niezwykły. Na pomocy, jak okiem sięgnąć, między falu­jącymi mgłami rozciągał się chaos roślinności potrzebującej do życia podmokłych gruntów. Jamieson wiedział, że dalej znajduje się przerażająca Cieśnina Demona. I oto spadał teraz w to kipią­ce roślinne życie, nieokiełznane i śmiertelnie niebezpieczne, pie­niące się na planecie zwanej Eristan II.

- Skoro nie odpowiadasz - podjął spokojnie - to prawdopo­dobnie doszedłeś do wniosku, że potrafisz sam sobie dać radę. Wasza rasa istnieje od niepamiętnych czasów. Nieskończona licz­ba pokoleń twoich przodków zawdzięczała przeżycie swoje} nad­zwyczajnej sile. Przez ten czas ludzie, przerażeni wszystkim, co ich otaczało, gromadzili się w jaskiniach, odkrywali ogień jako środek jako takiej ochrony, rozpaczliwie wymyślali nowe rodza­je broni, a mimo to ciągle znajdowali się zaledwie o mały krok od zagłady. A przez te wszystkie setki wieków ezwale żyły sobie spokojnie na żyznej planecie Carsona, wolne od lęku, bo nie miały nikogo równego im siłą i inteligencją. Nie potrzebowały domów, ognia, ubrań, broni...

- Przystosowanie do życia we wrogim otoczeniu - przerwał mu ezwal - jest logicznym celem, do jakiego dąży każda istota myśląca. Ludzie stworzyli coś, co nazywają cywilizacją, a co w rzeczywistości jest tylko materialną barierą między nimi a ich otoczeniem. Jednak ta bariera jest tak skomplikowana i tak trud­na w utrzymaniu, że pochłania to bez reszty wszystkie siły wa­szej rasy. Jednostka ludzka jest niewolnikiem zależnym od sztucz­nego środowiska, a w końcu nędznie umiera z powodu słabości ciała wyniszczonego chorobami. I taki arogancki głupiec, ze swoją nienasyconą żądzą panowania, stanowi największe niebezpie­czeństwo dla mądrych i niezależnych ras wszechświata. Jamieson zaśmiał się.

- Jednak powinienaś chyba przyznać, że nawet według wa­szych własnych standardów ten mało ważny okruch życia, który skutecznie walczył przeciw wszystkim zagrożeniom, pragnął zdobywać wiedzę i w końcu dotarł do gwiazd, ma spore poczu­cie godności.

- Bzdura! - parsknął ezwal niecierpliwie. - Człowiek i jego idee to prawdziwa plaga. A oto dowód: co robiłeś przed chwilą? Przedstawiałeś wyrafinowane argumenty po to tylko, by raz jesz­cze spróbować mnie namówić, abym udzielił ci pomocy. Dosko­nały przykład ludzkiej nieuczciwości.

Chętnie podam ci inny dowód - ciągnął ezwal. - Zwróć tyl­ko uwagę na moment, kiedy wylądujemy. Nawet zakładając, że nie zechcę ci wyrządzić krzywdy, przy swojej żałosnej słabości będziesz nieustannie wystawiony na śmiertelne niebezpieczeń­stwo, natomiast ja... nawet jeżeli żyją tu zwierzęta o wiele sil­niejsze ode mnie, różnica nie będzie aż tak wielka, bym ze swoją inteligencją nie potrafił dać sobie rady. A tak naprawdę to wątpię, by istniało tu choć jedno zwierzę przewyższające mnie szybko­ścią i siłą.

- Owszem, istnieje, i to niejedno - powiedział cierpliwie Ja­mieson. Był bardzo zdenerwowany, bo argumenty, jakie podawał, mogły zadecydować o jego życiu lub śmierci. - Musisz wiedzieć, że twoja planeta, tak licznie zamieszkana, przy tej tutaj wydawała­by się całkowicie pusta. Nawet dobrze uzbrojony i wyćwiczony żołnierz poniesie klęskę, mając do czynienia z przewagą liczebną.

Odpowiedź przyszła natychmiast:

- Rozumując w ten sposób, trzeba uznać, że dwie istoty też sobie nie poradzą, a już zwłaszcza wtedy, gdy jedna z nich jest cherlawa i stanowi raczej utrudnienie niż pomoc dla drugiej... chociaż dysponuje bronią, na którą zresztą przesadnie liczy.

Jamieson usiłował nie pokazać po sobie, jak bardzo te słowa go oburzyły.

- Nie liczę za bardzo na pistolet, chociaż nie powinieneś go nie doceniać. Chodzi o to...

- Czy to twoja wybitna inteligencja każe ci ciągnąć w nie­skończoność tę jałową dyskusję? - spytał złośliwie ezwal.

- Nie moja - odparł żywo Jamieson - lecz nasza inteligen­cja. Chcę ci wyjaśnić, jakie korzyści...

- To, co chcesz powiedzieć, nie ma najmniejszego znacze­nia. Już mnie przekonałeś, że nie ujdziesz z życiem z wyspy, która znajduje się pod nami. A zatem...

Tym razem para ogromnych ramion opadła jednocześnie. Obie pozostałe jeszcze linki przytrzymujące uprząż zostały od­cięte z taką łatwością, jakby to były cienkie sznureczki. Szarp­nięcie okazało się tak mocne, że Jamieson wyleciał w powietrze i zatoczył trzydziestometrowy łuk, zanim zaczął opadać w gę­stym, wilgotnym powietrzu.

Dotarła do niego jeszcze pełna bezlitosnej ironii myśl:

- Trevorze Jamiesonie, zauważyłem, że jesteś człowiekiem przewidującym. Masz na plecach dodatkowy spadochron. To powinno ci ułatwić bezpieczne dotarcie na ziemię... a tam bę­dziesz już mógł do woli ćwiczyć umiejętność argumentacji na pierwszym mieszkańcu dżungli, jakiego spotkasz. Żegnam.

Jamieson pociągnął za linkę otwierającą spadochron, zacisnął zęby i czekał. Przez jedną okropną chwilę szybkość opadania nie zmniejszała się. Wygiął z trudem ciało, by spojrzeć do góry, prze­rażony, że spadochron mógł się zaplątać w jedną z trzech przecię­tych lin, nadal przywiązanych do uprzęży, ale z prawdziwą ulgą zobaczył, że spadochron zaczyna się wysuwać z plecaka. Natych­miast nasiąknął wilgotnym powietrzem i minęła dobra chwila, za­nim rozwinęła się cała czasza.

Odwiązał resztki lin od uprzęży i odrzucił je szerokim ru­chem. Teraz opadał z umiarkowaną prędkością, hamowany przez gęstość powietrza, wynoszącą na poziomie morza około tysiąca dwustu sześćdziesięciu pięciu gramów na centymetr kwadrato­wy. Skrzywił się. Poziom morza. Znajdzie się tam o wiele szyb­ciej, niżby chciał.

Jednak, gdy spojrzał w dół, zorientował się, że nie ma pod sobą wody. Owszem, zobaczył parę jeziorek, rosło tu też kilka samotnych drzew, ale poza tym teren był szary i odrażający. Nagle rozpoznał, co to jest i zbladł z przerażenia. Moczary... nieskoń­czony ocean lepkiego, kleistego błota! W panice szarpnął za linki od spadochronu, jakby w ten sposób mógł przenieść się nad dżun­glę, tę dżunglę tak bliską, a jednak tak bardzo oddaloną - o całe pół kilometra. Jęknął i aż się skulił, wyobrażając sobie, że za chwilę pogrąży się w bagnie.

Ale już po chwili świadomość śmiertelnego niebezpieczeń­stwa pobudziła go do działania. Zaczął manewrować spadochro­nem, by uzyskać maksymalny skręt Niestety, spostrzegł, że nie zdoła dolecieć do drzew. Spadochron był teraz zaledwie siedem­dziesiąt metrów nad tymi straszliwymi moczarami. Chociaż dżun­gla rozciągała się zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej w kierun­ku północno-zachodnim, żeby do niej dotrzeć, musiałby opadać pod kątem co najmniej czterdziestu pięciu stopni. Na nieszczę­ście nie było wiatru, więc nie zdoła tego osiągnąć. W tej samej chwili, kiedy o tym pomyślał, niespodziewany powiew uniósł spadochron i popchnął go w stronę dżungli. Jednak wiatr był za słaby, by mu się to na coś przydało.

Chwila katastrofy zbliżała się bardzo szybko. Skraj dżungli znajdował się tylko o sześćdziesiąt metrów, potem o trzydzieści. Za kilka sekund Jamieson dotknie stopami cuchnącego, zielono-szarego błota. Podkurczył nogi i jednocześnie obiema rękami szarpnął za linki spadochronu. Ogromnym wysiłkiem owinął je wokół nadgarstków i uniósł ciało na wysokość ramion. Ale na­wet to nie wystarczyło. Już orał kolanami w błocie, a ciągle jesz­cze miał jakieś dziesięć metrów do zarośli, których obecność oznaczała suchy ląd.

Rozpłaszczył się na miękkim podłożu, by rozłożyć równo ciężar ciała, chociaż okropny słony odór bagna niemal odbierał mu dech. Zanim powietrze spod czaszy spadochronu uciekło zu­pełnie, rozluźnił chwyt na linkach, żeby zaciągnęła go jak najda­lej. Może przypadek sprawi, że...

Szczęście jeszcze go nie opuściło. Oklapnięty spadochron spadł na najbliższe krzaki i zaczepił się na tyle mocno, że gdy Jamieson ostrożnie spróbował go poruszyć, nie przesunął się ani o centymetr. Jednak, na wpół zanurzony w błocie, zapadał się coraz bardziej. Kilka razy potrząsnął linkami, by uwolnić się od uprzęży, a potem ostro szarpnął. Bez skutku. Błoto wciągało go nieubłaganie.

W rozpaczy pociągnął za linki, wkładając w to wszystkie siły, i udało mu się częściowo uwolnić. Jednocześnie usłyszał trzask rozrywanego materiału i linki przestały się opierać. Drżąc na całym ciele, Jamieson ścisnął je, aż poczuł opór, a potem znów bar­dzo mocno pociągnął. Tym razem było mu łatwiej. Jeszcze dwa pociągnięcia i ześliznął się w bulgoczące błoto.

Ciągnąc jednostajnymi ruchami za linki, czołgał się do przo­du, dopóki nie zobaczył w zasięgu ręki mocnych korzeni jakie­goś krzaka. W ostatnim gwałtownym przypływie energii i obrzy­dzenia zarazem rękami i nogami utorował sobie drogę między zaroślami i rzucił się na spadochron, zaczepiony na wysokim krze­wie. Krzew ugiął się pod jego ciężarem, ale wytrzymał.

Jamieson nie miał już siły na nic. Przeleżał na brzuchu dłu­gie minuty, prawie nieświadomy otoczenia.

Gdy wreszcie się rozejrzał, ogarnęła go głęboka rozpacz. Znajdował się na małej wysepce, oddzielonej od głównej masy drzew bagnem szerokości jakichś trzydziestu metrów. Wysepka miała z dziesięć metrów długości i siedem szerokości; w jej gąb­czastym, ale stosunkowo stałym gruncie udało się urosnąć pięciu drzewom. Najwyższe osiągnęło wysokość dziesięciu metrów.

Jednak po chwili rozpacz ustąpiła miejsca nadziei. Wszyst­kie drzewa razem miałyby trochę ponad trzydzieści metrów dłu­gości. Wystarczająco, jak dla jego celów. Ale... Pierwsza iskra nadziei zgasła tek samo szybko, jak się pojawiła. W plecaku miał tylko mały toporek. Wyobraził sobie, jak ścina drzewa tym to­porkiem, obdziera z gałęzi i układa jedno za drugim. Wyjątkowo męczące i czasochłonne zajęcie.

Usiadł, po raz pierwszy uświadamiając sobie, że ramiona przeszywa mu ostry ból, a ciało ma napięte. Poczuł, że jest strasz­liwie gorąco. Ledwo widział słońce. Na zamglonym niebie wy­glądało jak biała plama, ale wisiało prawie dokładnie nad jego głową. Na tej planecie, o długim czasie obrotu, oznaczało to, że do zmroku pozostało jeszcze jakieś dwanaście godzin. Westchnął i powiedział sobie, że powinien skorzystać z tego, iż na wysepce jest stosunkowo bezpieczny, i trochę odpocząć. Ale zaraz nawie­dziło go wspomnienie gigantycznego ptaka, więc poszukał osło­niętego miejsca. Wreszcie położył się na wilgotnej trawie, pod gęstwiną gałęzi.

Upał był tu trochę mniej dokuczliwy. Niebo nad głową lśniło oślepiającą bielą, powodując ból oczu.

Musiał zasnąć, bo gdy uchylił powieki, słońce nie stało już prosto nad nim, lecz przesunęło się w kierunku horyzontu. Za­pewne minęły co najmniej dwie godziny... może nawet trzy. Jamieson poruszył się, przeciągnął i stwierdził, że wypoczął cał­kiem nieźle i teraz może się zabrać do... w tym momencie zoba­czył coś, co sprawiło, że jego umysł przestał działać.

Przez błoto, do lasu naprzeciwko, prowadził most ułożony z pni drzew o wiele grubszych niż te, które rosły na wysepce. Po jakimś czasie umysł Jamiesona znów podjął pracę. W końcu nie mógł mieć żadnych wątpliwości, kto dokonał tego wyczynu. A jednak, chociaż jego domysły okazały się słuszne, ogarnął go nieokreślony lęk, gdy masywne, niebieskie, niemal gadzie ciało ezwala wychynęło znad krzaków. Spojrzało na niego troje stalo­wych oczu.

- Trevorze Jamiesonie, nie bój się - us...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin