Jack London - Wyga [pl].pdf

(981 KB) Pobierz
382263199 UNPDF
J ACK L ONDON
W YGA
PRZEDSMAK MIĘSA
I
Na początku był Krzysztofem Bellew. Z czasem, kiedy chodził do gimnazjum, stał się
Krzychem Bellew. Następnie w kołach cyganerii artystycznej w San Francisco nadano mu
przezwisko Kit Bellew. W końcu znany był tylko pod imieniem Kurzawy. Dzieje ewolucji
jego imienia są zarazem historia jego rozwoju osobistego. Ale nie byłoby żadnej historii,
gdyby nie miał słabej matki, żelaznego wuja i gdyby nie otrzymał listu od niejakiego Gilleta
Bellamy'ego „Właśnie przejrzałem numer Fali — pisał z Paryża Gillet. — Prawdę mówiąc,
O'Harze może się to udać. Ale są błędy i niedopatrzenia. (Tu następowało szczegółowe
wyliczenie braków tygodnika puszczającego swe pierwsze pędy). Zajdź do niego i powiedz,
że to twoje własne zdanie, nie wspominając ani słowem o mnie. Gdyby się dowiedział, że ja
to napisałem, zaraz by mnie zrobił swoim korespondentem paryskim, na co nie mógłbym się
zgodzić, ponieważ wielkie miesięczniki i tygodniki naprawdę płacą mi za moje rzeczy. A
przede wszystkim nie zapomnij mu powiedzieć, żeby koniecznie spławił cymbała, który pisze
recenzje muzyczne i tym podobne. Pamiętajcie, że San Francisco miało zawsze swą własną
literaturę. A dziś jej nie ma. Poradź mu, niech się rozejrzy i wyszuka takiego wariata, który by
mu pisał tygodniową kronikę artystyczną, tylko żeby w tym była prawdziwa poezja, blask i
koloryt San Francisco".
Zgodnie z tą instrukcją Kit Bellew udał się do redakcji Fali z radami i wskazówkami.
O'Hara wysłuchał. O'Hara spierał się, O'Hara ustąpił, O'Hara spławił cymbała-krytyka. Ale
miał też swoje własne pomysły i zrobił właśnie to, czego się obawiał Gillet w dalekim Paryżu.
Jeśli O'Hara czegoś chciał, nikt nie mógł mu odmówić. Był słodki i niezłomnie uparty. Toteż
zanim Kit Bellew zdołał się wymknąć z redakcji, został współwłaścicielem i
współpracownikiem pisma, przyrzekł pisać co tydzień całe kolumny recenzji, dopóki nie
znajdzie się ktoś przyzwoitszy, i zobowiązał się dostarczać co tydzień felieton na dziesięć
tysięcy słów z życia San Francisco — wszystko za darmo. O'Hara tłumaczył, że Fala jest na
razie pismem deficytowym; twierdził też z równym przekonaniem, iż w San Francisco jeden
tylko człowiek może pisać felietony tygodniowe — a tym człowiekiem jest Kit Bellew.
— O Boże, więc to ja jestem tym wariatem — jęknął Kit schodząc wąskimi schodami.
W ten sposób stał się niewolnikiem O'Hary i nienasyconych kolumn Fali. Tydzień po
tygodniu spędzał w krześle redakcyjnym, walcząc z wierzycielami, zmagając się z zecerami i
1
wypisując dwadzieścia pięć tysięcy słów tygodniowo. A pracy nie ubywało. Fala była
ambitna. Zachciało się jej ilustracji. Koszty były wielkie. Fala nigdy nie mogła zapłacić
honorarium Kitowi ani też innym swym współpracownikom.
— Oto, do czego dochodzi, gdy się jest dobrym kolegą — mruknął Kit pewnego razu.
— Bóg zapłać dobrym kolegom — zawołał O'Hara, ze łzami w oczach potrząsając
prawicą Kita Bellew. — Uratowałeś mnie, Kit, toteż w ogień bym skoczył za ciebie. Jeszcze
trochę, stary, a będzie lepiej.
— Nigdy — jęknął Kit. — Jasno widzę swój los. Nigdy się stąd nie wydostanę..
Wkrótce potem już mu się zdawało, że przecież znalazł wyjście z sytuacji. Upatrzył
odpowiednią chwilę i w obecności O'Hary omal się nie przewrócił, potknąwszy się o krzesło.
W kilka minut później uderzył się znów o róg biurka i macając niepewnie palcami, zaczął
szukać gumki.
— Lampartowałeś się? — mruknął O'Hara.
Kit przetarł oczy dłonią i przez chwilę patrzył na niego niezupełnie przytomnym
wzrokiem.
— Nie, to nie to — odpowiedział po jakimś czasie. — To moje oczy. Po prostu pomału
tracę wzrok.
Przez kilka dni przewracał się i potykał o wszystkie sprzęty w redakcji. Ale O'Hary to nie
wzruszyło.
— Wiesz co, Kit? — odezwał się pewnego dnia. — Coś ci powiem. Idź do okulisty.
Mam znajomego, niejakiego doktora Hassdapple'a. To równy gość. Nic cię to nie będzie
kosztowało. Zapłacimy mu ogłoszeniami. Ja sam z nim pomówię.
W końcu postawił na swoim i wyprawił Kita do okulisty.
— Nic pańskim oczom nie brakuje — zawyrokował lekarz po starannym zbadaniu. —
Doprawdy, oczy ma pan świetne — para takich na milion.
— Nie wspominaj pan o tym 0'Harze — bronił się Kit. — I niech mi pan da czarne
okulary.
W wyniku tego wszystkiego O'Hara okazywał Kitowi dużo współczucia i z żarem mówił
o tym czasie, kiedy Fala stanie wreszcie na własnych nogach. Na szczęście Kit Bellew miał
własne dochody. Były małe w porównaniu z zarobkami innych ludzi, wystarczały jednak, aby
opłacić wpisowe w kilku klubach i kawalerski pokój w dzielnicy studenckiej. Prawdą też jest,
że od czasu kiedy Kit został wspólnikiem O'Hary, osobiste jego wydatki znacznie się
zmniejszyły. Nie miał czasu wydawać pieniędzy. W domu w ogóle nie bywał i nie urządzał
już dla członków miejscowej cyganerii owych słynnych kolacyjek z przepysznymi potrawami
2
podawanymi na gorących rusztach. Mimo to chodził wciąż bez grosza, ponieważ Fala w
swych groźnych i niestety częstych chwilach kryzysów finansowych pochłaniała jego „flotę"
nie mniej niż jego pracę umysłową.
Co jakiś czas zjawiali się w redakcji rysownicy pism ilustrowanych, którzy nie chcieli już
dostarczać ilustracji za darmo, drukarze, którzy znów odmawiali dalszego druku, wreszcie
chłopak redakcyjny co rusz to wypowiadał pracę. W takich chwilach O'Hara patrzył na Kita, a
Kit przykładał się do pracy aż miło.
Kiedy przybył z Alaski parowiec „Excelsior" i przywiózł wieści o nowej złotej febrze w
Klondike, od której cały kraj dostał bzika, Kit wypuścił balon próbny:
— Słuchaj, O'Hara — rzekł — ta gorączka złota rośnie jak na drożdżach. Wracają czasy
czterdziestego dziewiątego roku. A gdybym tak skoczył i „zrobił" Klondike dla Fali? Pojadę
na własny koszt.
Ale O'Hara potrząsnął głową przecząco.
— W żaden sposób nie mogę się obejść bez ciebie w redakcji, Kit. A poza tym, nie dalej
jak godzinę temu rozmawiałem z Jacksonem. Wyjeżdża jutro do Klondike i zobowiązał się
przysyłać co tydzień korespondencje i zdjęcia. Piłowałem go tak długo, aż mi to przyrzekł. A
co najlepsze, nic nas to nie będzie kosztowało.
Drugi raz zgadało się o Klondike tegoż popołudnia w klubie, do którego Kit „zajrzał"
przypadkiem. W jednej z nisz czytelni natknął się na swego stryja.
— Halo, bracie mego ojca — powitał go Kit osuwając się na obity skórą fotel i
wyciągając nogi. — Może się przysiądziesz do mnie?
Zamówił cocktail, ale stryj poprzestał na lekkim krajowym winku czerwonym — nic
innego nie pił. Pełne wyrzutu spojrzenie rzucił na cocktail, a potem na twarz bratanka. Kit
spostrzegł, że zbiera się na dłuższe kazanie.
— Wpadłem tu tylko na chwilę — pośpiesznie uprzedził atak. — Muszę zebrać trochę
danych o ekspedycji Keitha i Ellery'ego i zrobić z tego pół kolumny.
— Co się z tobą dzieje? — zapytał stryj. — Wyglądasz mizernie. Jesteś po prostu ruiną
człowieka.
Głuchy jęk był całą odpowiedzią Kita.
— Już widzę, że będę musiał wyprawić ci pogrzeb. Kit smutno potrząsnął głową.
— Nie znoszę robactwa, dziękuję pięknie. Wolę krematorium.
John Bellew należał do starego, krzepkiego i twardego pokolenia, które w latach
pięćdziesiątych przemierzyło stepy wozami. Była w nim siła, siła młodości spędzonej na
zdobywaniu nowej ziemi.
3
— Źle żyjesz, Krzysztofie. Wstyd mi za ciebie. — Droga do ołtarza, co? — zaśmiał się
Kit.
Starszy pan wzruszył ramionami.
— Szkoda tych piorunujących spojrzeń, bracie mego ojca. Bardzo bym chciał stanąć na
ślubnym kobiercu. Ale odcięto mi tę drogę. Nie mam czasu.
— Więc cóż do...
— Przemęczenie.
John Bellew zaśmiał się szorstko i nieufnie.
— Uczciwą pracą?
I znowu dał się słyszeć śmiech.
— Ludzie są tworami swego otoczenia. — rzekł Kit wskazując szklankę stryja. — Twój
humor jest cienki i cierpki jak twój napój.
— Przeciążenie pracą! — śmiał się stryj. — Toć ty przez całe życie ani centa nie
zarobiłeś.
— Załóżmy się, że tak. Zarobiłem, tylko nigdy nic mi nie wypłacono. Zarabiam pięćset
dolarów tygodniowo, a robię za czterech.
— Pewnie smarujesz obrazy, których nikt nie chce kupić, albo inne głupstwa. Umiesz
pływać?
— Pływałem czasem.
— Siedzisz na koniu jako tako?
— Próbowałem i tej emocji.
John Bellew wylał na niego całe swe oburzenie.
— Szczęśliwy jestem, że ojciec twój nie dożył dni chwały twojego niedołęstwa — rzekł.
— Twój ojciec był mężczyzną, mężczyzną w każdym calu. Rozumiesz? Mężczyzną całą
gębą. Pewny jestem, że wybiłby ci z głowy ten muzykalno-artystyczny obłęd.
— Niestety, żyjemy w epoce karłów — westchnął Kit.
— Mógłbym to zrozumieć i patrzyć na to przez palce — podjął stryj tonem
pojednawczym — gdybyś coś z tego miał. Ale nigdy przez całe życie ani grosika nie
zarobiłeś i w ogóle nie zrobiłeś jeszcze nic porządnego.
— Akwaforty, obrazy, wachlarze — wtrącił z uporem Kit.
— Jesteś bazgracz i pacykarz. Cóżeś ty za obrazy namalował? Brudne akwarele i kicze
jak zmory. Nic nigdy nie wystawiłeś nawet tu, w San Francisco.
— Ejże, zapomina stryj, że w hallu klubu wisi jeden mój obraz.
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin