Dzień czwarty.doc

(960 KB) Pobierz
Dzień pierwszy (Sobota 02

Dzień czwarty (Wtorek 05.08.2008)

Trochę zaspaliśmy tego dnia. Nasze organizmy po wczorajszym jeszcze nie doszły do siebie, a jak się chce zobaczyć całe Bieszczady to trzeba startować z samego rańca. Ruszamy około godziny dziesiątej. Przed wyjazdem było dosuszanie ubrań i smarowanie łańcuchów po deszczu, bo były ze smarowidła wypłukane doszczętnie, aż  prosiły o odrobinkę oleju. Jak komuś nie zdążyło wyschnąć ubranko to musiał dosuszać na bieszczadzkich winklach.

Zanim motocykle się rozgrzały trzeba było już robić postój bo piękne widoczki zalewu w Sieniawie kusiły by zrobić fotkę.

Przy zaporze w Sieniawie była mała zamiana za sprzęty. Chciałem kupić DS. od Majkelpl i trzeba było go przetestować.

Pierwsze chwile na DS. były jak by mi dodano skrzydeł, motorek ładnie ciągnął i bardzo łatwo się go prowadziło, ale po kilkunastu kilometrach czar prysł i coś mi zaczęło przeszkadzać, coś było nie tak. Motorek niczego sobie, ale chyba nie dla mnie. Cieszyłem się, że z powrotem siedzę na moim kochanym Jelonku. Byłem też, zdziwiony, że hamulec przedni mam znacznie lepszy niż w DS, no ale to może kwestia zużycia tarczy bo DS. miał już troszkę przejechane.

Następny przystanek pod klasztorem w Komańczy, gdzie był więziony Kardynał Wyszyński.

Majkelpl został ranny w palec jadąc na moim Jelonku i zakonnica z klasztoru udzielała mu pierwszej pomocy, przyklejając maleńki plasterek na paluszek.

Teraz jedziemy zobaczyć co słychać na Słowacji i zaraz wracamy. Jedziemy sobie z górki podziwiając widoki, a ja jako prowadzący w ostatniej chwili zobaczyłem dobre miejsce na robienie fotek, więc kierunek i trochę mocniejsze hamowanko.

W tym czasie właśnie Cjt7 podziwiał okoliczną przyrodę i zbyt późno zauważył, że ja hamuje. Patrzę w lusterku a tu Cjt7 sunie w moim kierunku bokiem i zaraz będę robił za kręgle na kręgielni. Szybko odpuściłem hamulce i dodałem gazu. Cjt7 zyskał trochę miejsca i też odpuścił hamulec i w tej chwili stało się coś niewyobrażalnego. Prawie leżący motocykl jakby nigdy nic po prostu sobie wstał do pionu razem z Cjt7. Normalnie wszystkie pokazy kaskaderskie się umywają do tego co pokazał Cjt7. Wszyscy z tyłu z zamarciem patrzyli co się dzieje. Mógł być niezły karambol i koniec wyprawy, bo ja bym leżał podcięty przez Cjt7 a na nas najechała by cała reszta gawiedzi, a tak zupełnie nic się nie stało. Cjt7 razem z moto nawet nie został draśnięty.

Nie ma co, trzeba było zrobić przerwę na duużą ilość papierosów i podziękować Panu Bogu za cud.

Jak już przestały nam się trząść ręce i aparat mógł w końcu złapać ostrość to porobiliśmy parę upamiętniających tą piękną chwilę ocalenia fotek.

Jedziemy dalej w stronę Cisnej, tam mała przerwa na smaczne, gorące, prosto z grila wędzone scypki bo oscypki mogą tylko robić Górale z Tatr, a ci z Bieszczad to już nie, bo UE nie pozwala no to mają scypki zamiast oscypek. Moim zdaniem smakują lepiej niż te z Zakopanego. Jedziemy dalej w stronę wysokich Bieszczad i tam robimy parę fotek na łonie przyrody.

Piękne bieszczadzkie serpentynki i w tym miejscu zaczęły się lekcje jazdy Shippa. Jechał z tyłu i dobrze widział jak kto jeździ. Lekcja nr1 : większe odstępy jeden od drugiego, lekcja nr2: hamujemy przed zakrętem na serpentynach a nie podczas pokonywania całego zakrętu. Prędkość trzeba dostosować przed, a nie  w trakcie.

Lekcja nr3: serpentyny pokonujemy na trzecim biegu i wyższych obrotach, wtedy można łatwo pokonywać ostry zakręt sterując samą manetką.

Lekcja nr4: trzymamy się swojego pasa bez wypadania z zakrętu na sąsiedni.

Szkolenie było przeprowadzone w tymże pięknym otoczeniu. Dla tych co się nie dostosują były przewidziane sankcje w postaci jazdy na największych serpentynach w Polsce aż do skutku. Jak będzie trzeba to nawet do samego rana.

Na efekty dydaktyczne nie trzeba było długo czekać bo z minuty na minutę grupa coraz lepiej pokonywał zakręty a chwilami nawet było prawie wyczynowo. Udało się nawet coniektórym prawie pozamykać oponki i poprzycierać to i owo.

Jedziemy dalej, kolejnym obowiązkowym punktem programu jest tablica w Ustrzykach.

Przed Czarną zatankowaliśmy na maleńkiej bieszczadzkiej stacyjce paliwo ponoć z Orlenu i ku naszemu zdziwieniu nasze motocykle dostały skrzydeł. Jakby im koników przybyło.

Jedziemy dalej a za Czarną koniec drogi, zerwany most. Jest jakaś stroma droga prowadząca przez las ale tam stał znak zakaz ruchu i pod spodem pisało droga zakładowa.

Na szczęście jeden z robotników w żółtym kasku budowlanym machnął by jechać, no to pojechaliśmy. Droga była bardzo stroma ale utwardzona kamieniami to obeszło się bez grzebania tylnym kołem. Mi przednie koło na wertepach zaczęło tracić kontakt z podłożem to pochyliłem się do przodu i sterowność została odzyskana. Ten objazd pokonaliśmy na pierwszym biegu, bo na dwójce już dusiło silnik a to o czymś świadczy. Nie chciał bym pokonywać tej stromizny podczas ulewnego deszczu.

Na szczęście pogoda w Bieszczadach nam dopisała i tylko przez chwile delikatnie pokropiło w wyższych partiach gór.

Po pokonaniu tego karkołomnego objazdu przywitały nas znowu piękne widoczki.

Jedziemy dalej w stronę Polańczyka. Po drodze trafiliśmy na stado krów idące całą drogą i była zabawa w slalom między rogami. Jako, że prowadziłem peleton to przebiłem się pierwszy. Podczas gdy reszta walczyła jeszcze z bydłem, ja wchodziłem w ostry niewidoczny zakręt i w ułamku sekundy przed sobą zobaczyłem lampę i kawałek grila furgonetki. Zadziałał instynkt i przeciwskręt, automatycznie zjechałem z asfaltu na trawę i minąłem się z  kupą blachy na żyletki. Jakiś bezmózgi kierowca furgonetki tak ściął niewidoczny zakręt, że jechał całkowicie lewą stroną przy samej lewej krawędzi  jezdni. Tak, że nie było miejsca nawet na rowerzystę, czy pieszego. Jak już się minąłem to widziałem w lusterku, że kierowca odbił na prawą stroną tylko, że o wiele za późno, musztarda po obiedzie. Jechał bardzo szybko i mało nie wypadł z zakrętu, po odbiciu na prawo, prawe koła furgonetki pojechały poboczem wzbijając tumany kurzu. Był to ułamek sekundy,  serce wskoczyło mi do gardła, ręce długo się trzęsły. Pytałem jadących za mną, czy widzieli tą akcję, ale byli wtedy zajęci krowami i tylko widzieli jak już furgonetka jechała prawym poboczem wzbijając tumany kurzu.

Człowiek nie jest w stanie w takiej chwili pozbierać myśli, dopiero później dotarło do mnie, że trzeba było dogonić gościa, wyciągnąć z samochodu i wyrzucić mu gdzieś kluczyki w krzaki, by jadąc dalej nie zabił kogoś, może był pijany albo co?

Po kilkunastu kilometrach stanęliśmy na smaczny obiadek w miłej knajpce, w której trochę doszedłem do siebie i napełniłem dobrociami skołatany układ pokarmowy.

Jedziemy dalej przez miejscowość Wołkowyja i lądujemy w Polańczyku na tarasie widokowym.

Motorki też podziwiają widoki.

Kolejnym etapem jest odwiedzana przez chyba wszystkich bieszczadzkich turystów Solina.

Tam parkujemy na parkingu o słonych opłatach ale dla motocyklistów jest co łaska. Szkoda, że wszystkie parkingi nie są tak przyjazne dla bikerów.

Idziemy na zaporę podziwiać to i owo.

 

 

Przy zaporze było wesołe miasteczko, Cjt7 zobaczył samochodziki i już nie było przeproś.

Pozakładaliśmy na siebie skóry, kaski  i była ostra jazda. Shipp robił za filmowca, a my się rozbijaliśmy na całego. Szaleństwo trwało tylko kilka minut, ale śmiechu było co niemiara, aż zrobiło się zbiegowisko równie ubawionych gapiów. Taki widok nie zdarza się co dzień.

Tomek wypatrzył jakąś szympansicę poruszającą się w specyficzny sposób i starał się nawiązać z nią jakiś kontakt, ale został przegoniony przez właściciela. Mi, aż łzy pociekły ze śmiechu.

Słoneczko już chyliło się ku zachodowi i trzeba było jechać dalej by zdążyć za dnia na największe serpentyny w Polsce na Górach Słonnych.

Po drodze podziwiamy jeszcze zalew w Myczkowcach, potem parę kilometrów jazdy po kostce brukowej i już jesteśmy w Lesku. Tam mała przerwa na obłupienie bankomatu i ruszamy dalej, bo słoneczko już chce iść spać.

Na serpentynach było trochę szaleństwa, lekcje Shippa nie poszły na marne. Uwieńczeniem całego dzisiejszego dnia była panorama Bieszczad przy zachodzącym słoneczku, widziana z tarasu  przy serpentynach.

No tak dzień się skończył, a do Sieniawy jeszcze z 45km, no to w drogę.

Dojechaliśmy w egipskich ciemnościach około 22, szybka kolacyjka, resztka 0,7 i lulu.

Dzień następny już na nas czekał i trzeba było zregenerować siły.

 

Podsumowanie dnia czwartego:

Przejechaliśmy 326km po pięknych górach.

Żadnych awarii sprzętu nie stwierdzono. Motorki nawet jakby się ulepszyły i nabrały większego wigoru, ale to chyba efekt mieszanki tego paliwa z bieszczadzkim powietrzem.

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin