Doncowa Daria - Spij, Kochanie.pdf

(1046 KB) Pobierz
Doncowa Daria - Spij kochanie
DARIA DONCOWA
ŚPIJ, KOCHANIE
(Przełożyła: Ewa Niepokólczycka)
Świat Książki
2005
 
Rozdział 1
Marzec w tym roku był ciepły. Już około dziesiątego zniknął śnieg, a po
piętnastym z ziemi wysunęły nosy pierwsze źdźbła trawy, oszołomione mocnym
słońcem. Moskwianie skwapliwie zrzucili futra, kożuchy i ciężkie buty na grubych
podeszwach. Mieli ich serdecznie dość po całej zimie. W mieście zaroiło się od
dziewcząt w lekkich kurteczkach i chłopców w rozpiętych płaszczach. Nie mogli się
doczekać upragnionej wiosny. Ale ja z rodziną mieszkam za miastem, w Łożkinie, i
choć od obwodnicy Kolcowej dzieli nas jedynie pięć kilometrów, wkoło mamy las. W
naszej okolicy zaspy ledwo zaczynały tajać.
W piątek wieczorem, około piątej, szłam jak zwykle wzdłuż nasypu. To, że
dom wybudowaliśmy w tym miejscu, nie jest bynajmniej przypadkowe. Chcieliśmy
mieszkać jednocześnie i w mieście, i na wsi, toteż wybór padł na Łożkino. Stąd do
Twerskiej jest piętnaście minut samochodem, pierwszorzędna szosa pozwala uniknąć
korków, nawet jeśli jedzie się do stolicy w niedzielę wieczorem. Nasz jednopiętrowy
dom otaczają świerki, warzywnika nie mamy, bo w całej rodzinie brak amatorów
grzebania się w ziemi. Najbliżsi sąsiedzi nie pchają się na siłę z przyjaźnią. Przez
kilkanaście lat zaprzyjaźniliśmy się jedynie z bankierem Sołomatinem i jego rodziną.
A to też tylko dlatego, że ich kot, wielki czarny przystojniak, regularnie odwiedza
nasze kotki - trójbarwną Kleopatrę i białą Fifinę. Kocięta, które w efekcie tych
odwiedzin pojawiły się na świecie, Masza nazywa „domino”. Bo też istotnie
przypominają kostki domina - czarne z białymi łatkami.
Przez pierwszy tydzień po przeprowadzce do Łożkina żyliśmy w stanie
bliskim euforii, ale dość szybko zorientowaliśmy się, że miejsce to ma jednak dość
poważny mankament. W odległości około dwóch kilometrów biegnie linia kolejowa i
hałas ustawicznie kursujących pociągów początkowo doprowadzał nas do szału. Mój
syn Arkady oświadczył nawet w pewnej chwili:
- Dość tego, sprzedajemy dom i budujemy gdzie indziej.
Jego żona Olga, którą zresztą w domu wolimy nazywać Kicią, powiedziała
pojednawczo:
- Poczekajmy jeszcze trochę, zobaczycie, że przywykniemy.
- Jasne, a tymczasem Ańka i Wańka podrosną i pójdą się bawić na torach. -
Małżonek nie zamierzał ustąpić.
 
Ale bliźnięta, moje wnuki, ledwo skończyły roczek. Na krok nie odstępowała
ich niania Serafima Iwanowna, dlatego wizja dzieci bawiących się na torach
wydawała się tak niewiarygodna, że Kicia nadal łagodnie upierała się przy swoim:
- Jeszcze jedna budowa? Nigdy w życiu!
Mnie też ogarniało przerażenie na myśl o ponownym użeraniu się z
budowlańcami. Ale Arkady i Masza nie zamierzali ustąpić - pociągi przeszkadzają im
spać, jeść, czytać, po prostu żyć. Przez dwa tygodnie kłóciliśmy się zażarcie, a potem
na dworcu otwarto nowy wielki supermarket z działem zabawek i dyskietek
komputerowych. Mania spuściła z tonu. Osamotniony Kiesza z rezygnacją machnął
ręką. Po miesiącu zorientowaliśmy się, że w ogóle nie słyszymy żadnego hałasu, a
nawet odkryliśmy wiele korzyści z sąsiedztwa stacji. Kieszka kupuje tam gazety,
kasety wideo i niekiedy papierosy. Mania sieje spustoszenie w supermarkecie. Kicia
uwielbia buszować wśród motków wełny w butiku „Twój relaks”. A ja znalazłam
przyjemność w pieszych spacerach. Na co dzień wiodę obrzydliwie siedzący tryb
życia, nawet do piekarni jeżdżę samochodem. Dwa kilometry w jedną stronę i dwa z
powrotem rześkim krokiem pozwalają mi zachować figurę i prężne mięśnie.
Bezchmurne niebo cieszyło oczy, pachniało już wiosną i czymś podniecająco
znajomym. Nogi poruszały się szybciej, plecy się prostowały - miałam takie uczucie,
jakbym unosiła się w powietrzu.
Z przodu rozległ się gwizd lokomotywy. Niby nic szczególnego, bo pociągi
pospieszne, zbliżając się do stacji, na ogół wydają z siebie krótkie buczenie, żeby
ostrzec ewentualnych kierowców i gapiowatych pieszych. Ale ten wydawał z siebie
jakieś pełne lęku zawodzenie. Spojrzałam na tory. Odwrócona plecami do
nadjeżdżającego pociągu stała tam kobieta. Skład pędził wprost na nią. Maszynista,
który nie miał szans, by zatrzymać pędzący pociąg towarowy, nie przestawał
gwizdać. Ale kobieta nawet nie drgnęła.
Co sił w nogach rzuciłam się w dół nasypu. Boże, ona jest pewnie głucha albo
nienormalna. Ale to nie powód, by umierać straszną, męczeńską śmiercią pod kołami
pociągu. Śnieg sypał mi się za kołnierz kurtki, wpadał do krótkich botków i
natychmiast zamieniał się w wodę. Czapkę gdzieś zgubiłam, zresztą szalik i
rękawiczki też. W głowie tłukła mi się tylko jedna myśl: zdążyć za wszelką cenę.
Lokomotywa stała się nagle przerażająco wielka, kątem oka dostrzegłam, że
maszynista krzyczy, twarz ma wykrzywioną przerażeniem. Brudny żelazny potwór z
ogłuszającym rykiem przemknął obok nas, bo w ostatniej dosłownie sekundzie z
 
nieludzką wręcz siłą zdołałam pociągnąć kobietę za bezwolnie zwisającą rękę.
Upadłyśmy na bok z dziwnym odgłosem, niczym worki napełnione zgniłymi
kartoflami. Wagony towarowe przemknęły obok nas z hukiem, łomotem i syczeniem.
Od strony stacji, ślizgając się na resztkach brudnego śniegu, biegli ludzie. Z przodu,
machając chorągiewką, pędziła dróżniczka Lusia. Znam ją dobrze, zawsze oddaję dla
jej córki rzeczy, z których wyrosła Masza.
- Dano Iwanowno! - krzyczała. - Chryste, żyje pani!
W otępieniu kiwałam głową. Niebo nadal było błękitne, miły wiaterek
owiewał twarz, w oddali szczebiotały wesołe ptaszki. Przyroda w najmniejszym
stopniu nie zareagowała na to, że właśnie ktoś mógł umrzeć. Wyobraziwszy sobie
kałużę krwi i zmasakrowane zwłoki na szynach, wzdrygnęłam się i popatrzyłam na tę,
którą uratowałam.
Leżała twarzą do ziemi, z rozrzuconymi na boki rękami. Spódniczka się
podwinęła, odsłaniając długie zgrabne nogi obute w drogie buty z prawdziwej skóry.
O tym, że kobieta nie jest biedna, świadczyła również ładna kurtka z norek i
elegancki skórzany kapelusik, leżący nieopodal. A pachniała nie byle czym, tylko
Dolce vita Diora.
- Co za szczęście - jęczała Lusia, troskliwie poprawiając odzież na
nieszczęsnej - o, już i doktorzy lecą.
Zaraz za domem towarowym znajduje się filia pogotowia. Załoga karetki
nawet nie próbowała uruchomić samochodu. Lekarz i dwóch sanitariuszy
usłyszawszy, co się stało, chwycili nosze i ruszyli pędem w naszą stronę. Ich też
znałam, mieszkają niedaleko nas, w długim ceglanym budynku zbudowanym dla
pracowników miejscowych zakładów drobiarskich. Jurij Anatoljewicz jest terapeutą,
zawsze chętny dorobić sobie co nieco, więc miejscowi wzywają go, gdy potrzebna
jest drobna pomoc w rodzaju opatrzenia podrapanych dziecięcych kolan. Do innych
przypadków mieszkańcy okolicznych willi mają własnych, drogich lekarzy, ale
poczciwy Jurij rad i takiemu zarobkowi.
Ostrożnie odwrócono kobietę na plecy. Wokół tłoczyli się gapie: dwóch
pracowników kolejowych, baba, okrągły rok sprzedająca przy szlabanie ziarna
słonecznika, dwóch wszędobylskich wyrostków.
Na nasypie, gdzie biegła ścieżka w stronę stacji, stłoczyli się ci, którzy zdążali
do pociągu podmiejskiego. Śmierć zawsze przyciąga gapiów, ale tym razem doznali
rozczarowania, bo lekarz zdecydowanie oświadczył:
 
- Żyje, nie jest nawet ranna, tylko w szoku. Połóżcie ją na noszach i wieziemy
do szpitala.
Raczej niesiemy, bo szpital jest tuż za przejazdem.
- Dario Iwanowno - Jurij dotknął mojego ramienia - ma pani krew na twarzy,
proszę z nami.
Potarłam dłonią policzki. Rzeczywiście. Ruszyłam za medykami. Nogi
miałam dziwnie ociężałe, a moje ciało ważyło chyba ze sto kilogramów.
W izbie przyjęć dostałam dreszczy. Młodziutka pielęgniarka ze współczuciem
podała mi kieliszek brązowego płynu o mocnym zapachu.
- Proszę wypić, to panią uspokoi.
- Po prostu przemarzłam - mruknęłam, ściągając całkiem mokre buty. - Czy
mogę stąd zadzwonić do domu?
Pozwolili mi skorzystać z telefonu.
- Będę za piętnaście minut! - zawołała Olga. - Tylko wysuszę włosy;
przepraszam, ale jestem w łazience.
Pojawił się chirurg, zbadał mnie i uspokoił. Nic wielkiego, lekko skaleczona
warga.
- Przypuszczam, że nadziała się pani na ramię tej kobitki, gdy ją pani
wyciągała spod kół. Głupstwo, usta zawsze bardzo krwawią.
- Co z nią?
Ostrożnie badałam językiem zęby. No właśnie, kieł, już od dawna nie mój,
metal i porcelana na sztyfcie, niepokojąco się ruszał. Na myśl, że czeka mnie wizyta u
stomatologa, aż jęknęłam. Jeżeli już się czegoś boję, to jest to maszyna do borowania.
- Leży na sali. - Lekarz podszedł do umywalki.
Doprawdy ci lekarze mają dziwną manierę mycia rąk nie przed, lecz po
zbadaniu chorego, zupełnie jakby się brzydzili.
- Zna ją pani?
Pokręciłam głową.
- Jest przytomna?
- Tak - odpowiedział - ale milczy i nie odpowiada na pytania. Jest w szoku.
Wezwałem neurologa.
W tym momencie otworzyły się drzwi i zajrzała przez nie trójkątna buzia,
ozdobiona dużymi okrągłymi okularami.
- To pani uratowała tę kobietę? - zapytała niska, podobna do wiewiórki
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin