!Erskine Caldwell - Jenny.doc

(661 KB) Pobierz
Erskine Caldwell

Erskine Caldwell

Jenny

Tłumaczyła Krystyna Tarnowska

 

Jak gdyby zmierzch został zapomniany w tej pośpiesznej zmianie pór roku, noc paździer­nikowa runęła gwałtownym natarciem ciem­ności. Gdy łagodne ciepło lata utrzymuje się zbyt długo, zawsze miażdży je bezlitosna ręka zimy.

Późnym rankiem powiał lodowaty wiatr od strony Piedmontu, szedł w dół stokiem żółtych pagórków, dął wściekłe pod niskimi ciemnymi chmurami i przyniósł miastu Sałlisaw oraz otaczającym je polom uprawnym i nizinnym pastwiskom pierwszy w tym roku zimowy chłód. Po południu wichura ucichła, powietrze było nieruchome i mroźne, niebo posępne. A w miarę jak światło dnia ustępowało pod naporem ciemności, wysoki, piętrowy dom drewniany trzeszczał cicho, gdy zimna noc za­częła przenikać do jego wiązań. Nad ranem przymrozek zetnie czerwone i żółte chryzante­my, a zwarzone zielone liście zaczną opadać z winnej latorośli, która bujnie obrosła altan­kę na podwórzu za domem.

Jenny Royster pochyliła się na krześle i nie odrywając uważnego spojrzenia od opustoszałej ulicy zwiększyła płomień gazu na kominku. Uregulowała płomień, rozsiadła się znów wy­godnie w miłym cieple gazu i opasała rękami

 

brzucK. Podciągnęła do góry ramiona zmniej­szając w ten sposób ciężar dużych piersi.

Przez następne kilka minut Jenny, której wargi poruszały się jakbj; do wtóru przesu­wającym się przez głowę myślom, niespokojnie wypatrywała w blednącym świetle postaci sę­dziego Milo Raineya. Miała nadzieję, że przyj­dzie, zanim zrobi się zupełnie ciemno; jeśli go dojrzy, zdąży otworzyć drzwi frontowe, gdy sędzia będzie wchodził na stopnie ganku.

Rozpędzony samochód wypadł na Morning- side Street, snop światła rozżarzył na chwilę gęste konary dębów przed domem, potem sa­mochód zniknął i na ulicjr było jeszcze cie­mniej.

Nagle jakiś kształt wyłonił się z ciemności, ktoś zbliżał się raźnym krokiem do domu.

Pewna, że poznała wyniosłą postać sędziego Raineya, Jenny lekkim ruchem poderwała z krzesła tęgie ciało i zapalając po drodze światła pobiegła do hallu. W drodze do drzwi zaledwie zdążyła zerknąć do lustra i odgarnąć z czoła puszyste brązowe włosy.

Przytupując dla rozgrzewki i chuchając cie­płem oddechu na złożone dłonie sędzia Rainey; wszedł bez słowa do hallu. Taką już miał na­turę, że mówił i działał z namysłem i nieczęsto bywał impulsywny czy nieprzezorny. Powiesił kapelusz na wieszaku, zdjął palto i obrócił się do Jenny z uśmiechem na szczupłej, poznaczo­nej bruzdami twarzy.

<—^ Na jedno mogę zawsze liczyć, kiedy do

ciebie przychodzę, Jenny — powiedział na przywitanie, wciąż się uśmiechając. — A speł­nienie nie jest ani trochę mniej przyjemne od oczekiwania.

              Co takiego, Milo? — spytała. — Nie zawsze wiem, o czym mówisz, ale lubię słu­chać.

              Zawsze czekasz i witasz mnie na progu, Jenny. Przez te wszystkie lata naszej znajo­mości, czy to w zimie, czy w lecie, ani razu nie stałem na progu i nie stukałem do drzwi jak zwykły śmiertelnik. Dzięki temu mam za­wsze uczucie, że jestem szczególnie uprzywile­jowany.

Jenny wzięła od niego palto i powiesiła je pod kapeluszem.

              A bo to jest taki mój prywatny sposób zajmowania się tobą, Milo — wyjaśniła. — A ja lubię się tobą zajmować. To jedna z mo­ich najlepszych słabostek.

              A ja zawsze będę to sobie cenił, Jenny — powiedział sędzia, gdy obróciła się znów do niego. — Kobieca troskliwość to jedna z nie­licznych rzeczy umilających mężczyźnie życie.

Sędzia Rainey był wysoki, szczupły i nerwo­wo energiczny, sprawiał wrażenie człowieka znacznie młodszego niż w rzeczywistości Cho­ciaż w jego gęstych, czarnych włosach poka­zywały się już srebrne nitki, trzymał się wspa­niale prosto, a głos miał głęboki i stanowczy. Nosił zawsze konserwatywnie ciemne garnitu­ry, krochmalone białe koszule, czarne buty

 

i brązowe muszki. Miał dziesiątki muszek roz­maitej długości i szerokości, ale wszystkie były w jakimś odcieniu brązu. Chełpiąc się żarto­bliwie, że tylko kawaler może korzystać z ta­kiego przywileju i mieć na to dość pieniędzy, nosił na palcu lewej ręki pierścionek z dużym brylantem.

              Wiesz co, Jenny — powiedział swoim do­nośnym głosem, wciąż się do niej uśmiecha­jąc — przepowiadam, że będziemy mieli w tym roku staromodną, ostrą zimę... może nawet ze śniegiem i gołoledzią.

              Ach, Milo, wcale bym się nie zdziwiła — odparła. — Wiem z doświadczenia, że zmar­twienia i frasunki idą stadem — jak długi sznur natrętnych mrówek ciągnących do mo­jej cukiernicy.

              Jeżeli słodycz cukru dorównuje twojej słodyczy, Jenny, trudno mieć do mrówek pre­tensję. A jeśli los zdarzy kiedyś, że ktoś schwy­ta mnie w sidła małżeńskie, ufam szczerze...

Dotknąwszy ręką jej policzka sędzia Rainey wszedł przez uchylone drzwi do nagrzanego ' saloniku. Jenny została chwilę w hallu, żeby zerknąć do lustra na zarumienioną twarz i przygładzić brązowe włosy.

Gdy weszła do pokoju, sędzia Rainey grzał ręce nad płomieniem gazu.

|jl Mówisz mi zawsze takie miłe rzeczy, Milo — powiedziała podchodząc do niego bli­sko i spoglądając mu w twarz. — Nie zasługu­ję na to, żebyś choćby żartem wspominał przy

mnie o małżeństwie, jestem teraz stara i gruba, i naprawdę nieciekawa. Nie masz pojęcia, ile ja razy myślę sobie, że gdybym tak była znów młoda i miała dobrą figurę...

Odwróciła się raptownie i przetarłszy oczy palcami podeszła do krzesła i usiadła.

              Jenny, tak nie wolno — powiedział marszcząc brwi z niezadowoleniem. — Oświad­czam ci z całą stanowczością, że byłabyś ideal­ną żoną. Prawdę mówiąc wcale bym się nie zdziwił, gdyby tak pewnego pięknego dnia ktoś wybrał się do sądu i podpisał akt własności. Co w urzędowym języku prawniczym znaczy po prostu: iies primae tioctis.

Jenny wpatrywała się w niego mrugając oczami.

              Czy to jest pozwolenie na zawarcie ślu­bu?

| — Nie. A raczej tak, tylko w stylu epoki.

              Och, Milo, przestań się ze mnie naśmie­wać — powiedziała zarumieniona. — Ani tro­chę ci nie wierzę. Tyle jest młodych i ładnych dziewczyn i tyle co dzień dorasta, że mógłbyś wybierać z zamkniętymi oczami, nie mówiąc już o tym, że mógłbyś to robić, kiedy zechcesz i gdzie zechcesz, jak ci tylko przyjdzie ochota, o czym zresztą doskonale wiesz.

Uj Słusznie, tylko z tym drobnym zastrze­żeniem, że większość z nich musiałaby się jesz­cze w życiu wiele nauczyć, a czasu jest mało. Wiesz dobrze, Jenny, co mam na myśli. Mło­dociany wygląd i zapał nie zawsze spełniają

 

[oczekiwania i nie zawsze zaspokajają potrzeby. [Natomiast ty i ja...

| Zapadło milczenie i dopiero po długiej chwili sędzia Rainey odszedł od kominka i usiadł na krześle obok Jenny.

— Obojętne, co się stanie, Milo, zawsze będę ci wdzięczna ——. powiedziała Jenny przerywa­jąc ciszę. — Gdybyś chciał się o tym kiedyś przekonać, powiesz słowo, a dowiodę ci, jak bardzo potrafię być wdzięczna. Znasz mnie dobrze i wiesz, źe kiedy sprawa jest tego war­ta, bywam naprawdę wspaniałomyślna. Jestem Jenny z imienia, prawdziwa kobieta, i Jenny z natury. Nie należę do kobiet, które trzyma­ją dom pełen psów i kotów i udają, że nie cenią towarzystwa mężczyzny. Gdyby nie ty, Milo, naprawdę nie wiem, jak bym wytrzy­mała te moje wszystkie zmartwienia i frasun­ki. Czasem mi się zdaje, że w życiu nie czeka mnie już nic oprócz smutku, przykrości i co­dziennych trosk.

              Co się stało, Jenny? — spytał prędko. — Powiedz, co się stało?

Oczy jej zwilgotniały, zaczęła pocierać dłoń­mi czoło i zaczerwienione policzki, jak gdyby usiłując zetrzeć smutek z twarzy.

Sędzia Rainey przysunął się do Jenny. Po­klepał ją po ramieniu, widać było, źe pragnie ją pocieszyć.

              Kiedy mnie prosiłaś, żebym wstąpił do ciebie wieczorem w drodze do domu, nie po­

wiedziałaś, o co ci chodzi. Powiedz teraz. Co się stało?

Lewa ręka osunęła jej się bezwładnie na po- dołek. Podniosła prawą i wskazała na muro­wany kościół stojący w najbliższym sąsiedz­twie.

■— Co innego mogło się zdarzyć? — spyta­ła. Jej przygarbione plecy świadczyły teraz o przygnębieniu. — Do tego czasu powinieneś już wiedzieć.

              Znowu przyszli do ciebie na rozmowę? — spytał kiwając głową ze współczuciem i przy­glądając jej się badawczo. — Mam rację, Jen­ny?

              Tak — zmęczona zamknęła na chwilę oczy. — Tak -— powtórzyła. Gdy odezwała się po chwili, w jej głosie brzmiała ostra nuta gniewu. — Ci obrzydliwcy z Kościoła Niezło­mnego Krzyża próbują kolejno wszystkich możliwych sposobów, żeby mi obrzydzić życie. Odkąd tu mieszkam, nie miałam przez te wszy­stkie lata najmniejszej przykrości z sąsiadami. Trudno o życzliwszą osobę niż pani Klara Crockmore, ta z tego żółtego domu obok, pra­wie co dzień się odwiedzamy. A Norma Pope, wiesz, nasze podwórka graniczą ze sobą, ciągle daje mi kwiaty z ogródka i chce ze mną wy­mieniać rozmaite potrawy, i zawsze powtarza mi nowe plotki ze swojej ulicy.

Ale ta banda świętoszków! Wygląda na to, źe się nie uspokoją, dopóki nie zostanę skazana na dożywocie albo nie przeniosę się na tamten

 

świat. Poprzednim razem — to było na począt­ku miesiąca — przyszli ł powiedzieli, wiesz co, o mnie i o Veaseyu Goodwillie. Powiedzieli, że to skandal i że jak ja mogą wynajmować mu pokój 1 być z nim w nocy pod jednym da­chem. I grozili, że powiedzą o tym szefowi policji w Sallisaw i szeryfowi okręgu Indiano- la, a nawet samemu gubernatorowi stanu, i że każą mnie aresztować, jeżeli natychmiast nie wymówię Veaseyowi i nie każę mu się wy­prowadzić i zamieszkać gdzie indziej.

Westchnęła, umilkła i skuliła się w sobie podciągając do góry ramiona.

— Biedny Veasey Goodwillie! — Kiedy wy­powiadała jego imię, łzy napłynęły jej do oczu. — Biedny Veasey Goodwillie! Przecież to jest jego jedyny prawdziwy dom na świe­cie... a ta banda świętoszków żądała, żeby się wyprowadził. Każdy wie, że to jest jedyne miejsce, które ten biedak może nazywać swo­im domem w ciągu tych trzech miesięcy zimo­wych, kiedy nie jeździ z cyrkiem i nie zarabia na życie pokazując się ludziom. Mówi, że wcale nie jest pewien, czy ma jeszcze jakichó bliskich krewnych, z którymi mógłby zamieszkać, i mó­wi, że gdyby mu się udało nawet odnaleźć dalszych krewnych, pewnie by się wstydzili mieszkać z nim pod jednym dachem, chociażby im płacił dobrze za te trzy miesiące martwego sezonu. A sam wiesz, Milo, jak trudno byłoby Veaseyowi znaleźć kogoś takiego jak on, z kim mógłby się ożenić albo wspólnie zamieszkać.

W ogóle karłów jest na świecie niewielu, a Veasey mówi, że jak się tylko urodzi dziew­czynka, zaraz ktoś ją sobie zamawia na żonę, a mimo to co bogatsze rodziny dosłownie wy­rywają sobie takie maleństwa i całkiem spore sumy pieniędzy przechodzą wtedy z rąk do rąk. Veasey mówi, że Już dawno zrezygnował ze znalezienia sobie zwyczajnej kobiety. Kiedy jeździ z cyrkiem po kraju, zainteresuje się nim czasem jakaś normalna kobieta, ale tylko ci­chaczem. Taka za nic na świecie nie pokaże się z nim publicznie. Biedny Veasey Good­willie! Biedny Veasey Goodwillie! Naprawdę nie wiem, co by z nim było, gdybym ja mu nie okazywała tej odrobiny serca. Bogu dzięki, że jestem z natury przyjacielska i dobrodusz­na, bo inaczej nikt by się biednym Veaseyem nie zajął. Przecież z tego, że jest taki, jaki jest, wcale nie wynika, że mu nie zależy na obco­waniu z kobietami! Apetytu i chęci ma tyle, co każdy.

Jenny otarła oczy koniuszkami palców.

              To wszystko jest na pewno bardzo słusz­ne — przyznał sędzia Rainey. — Ale ćo zaszło dzisiaj? Jeszcze ml nie powiedziałaś.

              Milo, przecież wiesz, że to się ciągnie od roku, i tak stale coś Jest, jak nie jedno, to dru­gi^. Ci świętobliwcy z Niezłomnego Krzyża tacy są niby pobożni, ale zrobią i powiedzą każde świństwo, byle mnie zmusić do wypro­wadzenia się z mojego domu. Za każdym ra­zem powołują się na Pana Boga i mówią, że

 

mój plac jest im potrzebny, bo chcą na nim postawić przybudówką na szkółkę niedzielną... i że ja bezczeszczę ziemię, którą oni na wszel­ki wypadek już poświęcili. Zawsze starają się we mnie wmówić, że postępuję jak za­twardziała grzesznica. Powtarzam im w kół­ko, że jak chcą mieć moją nieruchomość, niech za nią uczciwie zapłacą. Ale oni nie zapropo­nowali mi dotąd ani dolara. Powiadają, że jak ich usłucham, nawrócą mnie na swoją wiarę i uratują duszę od potępienia, a wtedy będę mogła zapisać nieruchomość Kościołowi Nie­złomnego Krzyża i nie martwić się o zbawie­nie.

Przez jakiś czas należałam do kongregacji metodystów i chodziłam regularnie na nabo­żeństwa, ale nikt mnie wtedy nie zmuszał do ofiarowania wszystkiego na kościół i nawet sam pastor metodystów nie obiecywał mi, że zbawi moją duszę w zamian za akt darowizny. Potem chodziłam przez jakiś czas na kaza­nia do Kościoła Prawdziwej Wiary i zawsze wrzucałam ćwierć dolara do puszki. Ale któ­regoś dnia pastor mi zaproponował, żebym po­szła z nim na spacer do lasu, a kiedy zaszliśmy na miejsce, złapał mnie wpół i zadarł mi suk­nię, i powiedział, że jak będę dla niego miła, zwolni mnie od wrzucania datków do puszki. Poza tym ci metodyści i ci z Kościoła Praw­dziwej Wiary traktowali mnie bardzo przy­zwoicie, tyle tylko, że nauczyłam się nie mie­

szać religii do mojego życia osobistego i od tego czasu nie chodzę w ogóle do kościoła.

•— Jenny — przerwał jej sędzia Rainey — [czego oni chcieli od ciebie tyrti razem?

—- Powiem ci, Milo — odparła Jenny. — I Musiałam zrobić ten cały wstęp, ale teraz ci i powiem. Wszyscy w Sallisaw wiedzą, że jestem biedną niemłodą kobietą i że nie mogę już te­raz zarabiać na życie inaczej niż wynajmując pokoje, bo na dodatek nie mam krewnych, których mogłabym prosić,o pomoc. Poza tym domem nie posiadam (niczego, a kobiecie takiej jak ja należy się chyba własny kąt na starość. Ten dom jest mój od dwudziestu łat... od kiedy jako młoda dziewczyna zarabiałam na utrzy­manie i oszczędzałam, i dusiłam każdego do­lara. Potem, jak mi przybyło trochę lat, na­uczyłam się niejednego o życiu i zarabiałam więcej, toteż mogłam spłacić hipotekę i teraz dom i plac należą do mnie bez żadnych obcią­żeń.

I byłam tu pierwsza, na długo, zanim ci krzykacze od ewangelii zrobili się nagle re­ligijni i wybudowali kościół na samej granicy mojej działki. Jeżeli 'ktokolwiek ma prawo na­rzekać, to na pewno ja. Przecież oni postawni kościół tak blisko mojego domu, że przez cały dzień nie mam w kuchni ani promyka słońca. Nie krępuję się powiedzieć, że to wstyd i hań­ba, żeby religijni ludzie postępowali w taki sposób.

Telefon odezwał się w hallu donośnie, prze-

 

Paźliwie, dźwięk dzwonka wypełnił dom głoś- fnym echem. Dzwonił wciąż, gdy Betty Wood- | ruff otworzyła drzwi swojego pokoju na pię­trze i zbiegła ze,schodów.

Jak zwykle o tej porze, Betty miała na so­bie czarne aksamitne spodnie, jaskrawy obcis­ły sweter i białe pantofle na płaskich obcasach. Była smukłą dziewczyną lat dwudziestu czte­rech, niewysoką, o prostej jak trzcina figurze, okrągłych jędrnych piersiach i kędzierzawych jasnych włosach. Wargi miała szerokie i pełne, a gdy się uśmiechała, w jej niebieskich oczach zapalały się iskierki. Czy w spódnicy, czn w spodniach, ubrana była zawsze bardzo sta­rannie i z myślą o tym, żeby uwydatnić jak najkorzystniej lekko opaloną cerę i złote wł> sy. A ponieważ martwiła się, że wygląda na mniej lat, niż ma w rzeczywistości, wychodząc I z domu wkładała duże okulary w ciemnej opra- I wie. W rezultacie jej poważny i,dystyngowany wygląd dziwił mężczyzn, z którymi się spo­tykała; pytali też, czy jest nauczycielką.

Betty Woodruff pracowała przez rok jako nauczycielka w Sallisaw i mieszkała wtedy u Jenny Royster; była to jej pierwsza praca po skończeniu uniwersytetu. Dyrekcja szkoły bardzo przychylnie oceniła jej zdolności p^ dagogiczne i zaproponowała przedłużenie umo­wy na następny rok. Betty odrzuciła jedna* propozycję -tłumacząc, że popełniła omy^ i nie nadaje się do zawodu nauczycielskiego

Ale prawdziwym powodem była rozpacZ

Betty po zerwaniu z Montym Biscoe, trenerem piłki nożnej i nauczycielem gimnastyki w szko­le w Sallisaw. Bardzo niedługo po poznaniu Monty'ego Betty zakochała się w nim bez pa­mięci, w kilka tygodni później byli zaręczeni. W czasie krótkiego narzeczeństwa spotykali się kilka razy na tydzień, wieczorami wyjeżdżali za miasto samochodem Monty'ego albo jeździli do kina na otwartym powietrzu, 'h/lonty kilka­krotnie próbował ją uwieść t- to w samocho* dzie, to w saloniku Jenny ale Betty oświad­czyła mu, że musi poczekać, ponieważ ona nie chce tracić dziewictwa przed ślubem.

Nagle jednak, nie mówiąc o tym Betty ani słowa, Monty ożenił się na dzień przed feria­mi bożenarodzeniowymi z Mayritą Yaeger, na­uczycielką w tej samej szkole. Nazajutrz Mon- ty wyjaśnił Ęetty, że Mayrita spodziewa się dziecka, wige ożenił się z nią, żeby nie stracić posady, bo zagroziła, że pawie o wszystkim dyrekcji. Kiedy Betty gąpłakąna i nieszczęśli­wa spytała go, dJaęzego zalecał się <io Mayrity, skoro był z nią, Betty, sargęzony, Monty po­wiedział, że jest silnym i zdrowym mężczyzną i musiał znaleźć sofcie dziewczynę, która zgo­dziła się z nim żyć,

3etty tak była złaptgna i nieszczęśliwa, że do końca roku szkolnego nie umawiała się z nikim i prawie nie wyphodziła % dgmu. Wa-? kacje spędeiła z rodzicami w małym miasteęz. ku na południu stanu, ale pierwszego września

 

[róciła do Sallisaw i spytała Jenny, czy ze- I chce jej wynająć ten sam pokój frontowy, co w ubiegłym roku.

— Kochanie — powiedziała Jenny uśmiecha­jąc się przez łzy — taka jestem rada, żeś wróciła, że mi wszystko jedno, czy będziesz płacić komorne, czy nie będziesz. Bardziej mi zależy na twoim towarzystwie niż na twoich pieniądzach. A nawet jak nie wrócisz do szko­ły, znajdziesz sobie inną pracę. Dość długo żyję na świecie i wiem, że taka śliczna dziewczyna jak ty nie będzie musiała żebrać na ulicy.

Mniej więcej w dwa tygodnie od powrotu do Sallisaw Betty zaczęła odbierać co wieczór po dwa, trzy telefony. Ale zamiast żeby ją ktoś odwiedzał albo wpadał po nią i zabierał na miasto, Betty po każdym telefonie wycho­dziła z domu i wyjeżdżała gdzieś swoim no­wym, niebiesko-białym samochodem, który ku­piła w lecie. Wracała po paru godzinach, par­kowała samochód przed domem i dopóki nie zabrzmiał następny dzwonek telefonu, rozma­wiała z Jenny lub oglądała program telewi­zyjny.

Sędzia Rainey i Jenny nie odzywali się do siebie, gdy Betty rozmawiała przez telefon, milczeli też, gdy pobiegła na górę do swojego pokoju. Po chwili zeszła na dół, tym razem ubrana w grube palto zimowe. Przystanęła w drzwiach do saloniku i, uśmiechając się, ale nie mówiąc słowa, włożyła na głowę i zawią-

zała pod brodą jaskrawo czerwoną chustkę. Po­tem osłoniła oczy dużymi okularami w ciemnej oprawie i wybiegła z domu.

Zapaliły się światła niebiesko-białego samo­chodu i Betty odjechała szybko w noc. Sędzia Rainey pochylił się i oparłszy łokcie na kola­nach grzał dłonie. Czekał, dopóki nie umilkł warkot silnika.

              Co oni ci tym razem powiedzieli, Jen­ny? — spytał. — Coś o niej... o Betty Wood- ruff?

Jenny skinęła głową.

              Ale co?

Splotła ręce pod piersiami i podciągnęła ra­miona do góry; było jej tak wygodniej.

              Tym razem przysz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin