Makuszynski_Kornel_-_Przyjaciel_wesolego_diabla.rtf

(543 KB) Pobierz

 

 

 

Kornel Makuszyński

 

 

 

Przyjaciel wesołego diabła

 

Powieść dla młodzieży

 

 

 


Przedziwną historią, którą w tej książce opowiemy, słyszałem od pewnego bardzo starego człowieka; jemu opowiedział ja jego ojciec, jego ojcu jego dziad, jego dziadowi jego pradziad, jego pradziadowi jego prapradziad, jego prapradziadowi jego praprapradziad, a temu praprapradziadowi. opowiedział ja nieznany człowiek, który miał wtedy sto siedemdziesiąt trzy lata i brodę z dostojnej starości tak potężna, ze ja przed nim niosło dwunastu pachołków, tak jak dwunastu paziów niesie ogon królewskiego płaszcza. Jasna tedy jest sprawa, że jest to historia sędziwa i gdyby cudownym opowieściom rosły z wiekiem srebrne brody, opowieść, która mamy zamiar opowiedzieć, dźwigałaby brodę równie wspaniała, jak ów starzec. Tak się jednak dzieje na tym Bożym świecie, że to, co kiedykolwiek było piękne, choćby to było przed pięcioma tysiącami lat, pozostaje piękne na zawsze, a czas nie ma do tego przystępu; dlatego poezja, z pięknych najpiękniejsza, narodzona wtedy, kiedy Pan Bóg świat stworzył, nie starzeje się nigdy i kwitnie zawsze białym, radosnym, wiosennym kwieciem. Wielkie zginęły narody, w gruz legły miasta potężne, wielkie państwa przesypał szary popiół niepamięci, ale nie zginęło to, co albo wyryte na kamieniu, albo zapisane w księgach, albo w żywym słowie podawane było z ust do ust i z serca do serca, opowieści o wszystkim, co było u tych dawno umarłych: wspaniałe, bohaterskie, szlachetne lub pełne wielkiego cierpienia. Piękno jest wieczne, piękno umierać nie może. I po nas zostanie to tylko na wieczyste czasy, co duch pięknego, obmyśl nasza wspaniałego dokona.

Dawne, sędziwe opowieści rozpowiadają zazwyczaj o pięknych sercach i wzniosłych duszach, które wśród przygód nadzwyczajnych okazywały swoją słodycz lub potęgę. Wszystkim tym opowieściom i bajkom ślicznym należy wierzyć całym sercem. Wszystkie bajki są prawdziwe i musiały się zdarzyć kiedyś, kiedyś, kiedy wszyscy ludzie na świecie byli jako dzieci. Ja wierzę we wszystkie. Są takie nadzwyczajne historie, które własnymi oglądałem oczyma, chociaż działy się przed lat tysiącem, są takie, o których od innych słyszałem i też w nie wierzę głęboko, ba są tak przedziwnie piękne, najpiękniejsze na świecie.

Ta niebywała historia, którą opowiem w tej książce, zdarzyła się prawdziwie. Świadkowie jej dawno pomarli, lecz cóż z tego? Ludzie opowiadali ją ludziom, ptaki ptakom, drzewa drzewom; sędziwa smutna noc opowiedziała ją młodemu porankowi, a poranek, kiedy przeżył swój dzień, opowiedział ją cichemu wieczorowi; stary księżyc, niebieski włóczęga, opowiadał ją niepoliczonej dzieciarni gwiazd, które dlatego mrugają tak z wielkiego podziwu; wiatr opowiadał ją wodzie, a rzeki szemrzące morzu wielkiemu. Dlatego cały świat pełny jest bajki.

Nie wiem, gdzie i kiedy stało się to wszystko; przed nami rozkwita słoneczny dzień, lecz poza nami leży ocean mroku, niezmierny i mgłami zasnuty; utonęły w nim długie wieki, jakżeż więc na tym ogromie znaleźć te dnie, w których się to wszystko działo? Działo się bardzo dawno. A gdzie? To wiem z pewnością, że zaczęło się gdzieś na polskiej ziemi, bo serce tego chłopca, który w tej opowieści najwolniejszy bierze udział, jest przedziwnie polskie: mężne i czyste, Poza tym niezmiernie go ukochałem. Niczego to wprawdzie nie dowodzi, a jednak jakoś tak mi się wydaje, że nie przylgnąłby mi tak do duszy, gdyby nie z mojej pochodził ziemi. Pewny jestem przeto, ze to było polskie chłopię. Pamiętacie, przyjaciele moi młodzi, tych dwóch oberwańców, Jacka i Placka, co ukradli księżyc, o których w poprzedniej mojej opowiedziałem książce? Miałem do nich żal za ich niecne postępki i długiego potrzeba było czasu, zanim się dałem udobruchać. Wiele mi te śmieszne nicponie napsuły krwi i wiele miałem z nimi utrapień, choć to też byli Polacy. Ten zaś chłopak, który w tej książce się ukaże, bardzo mi przypadł do serca. Czasem zakręciła mi się w oczach łza. Toteż o nic nikogo nie proszę, tylko o odrobinę miłości dla niego.

Czas już jednak rozpocząć jego niezwykłą historię:


Rozdział pierwszy

który wesoło się zaczyna, a smutno się kończy

 

Słońce z krwawym żalem na twarzy zachodziło tego dnia, na świecie bowiem była wiosna, pachnąca i rozkwiecona. Zapadał wieczór słodki, tak pięknością swoją rozrzewniony, że z oczów jego padały brylantowe łzy rosy. Nad polami i wertepami, nad krętą drogą, wijącą się jak burzliwy strumień to w tę, to w ową stronę, podniosły się ciężkie, białe mgły i snuły się leniwo, jak ogromna gromada białych krów, które wiatr wypędził na pastwisko, na trawy i burzany. Nad dalekimi górami, wśród których rodzą się wichry i gdzie się burzliwe lęgną chmury, zasrebrzył się młodziutki księżyc, młodzieniaszek śliczny, nieco blady z lęku, bo sam był na ogromnym niebie, z którego sączył się mrok.

Wieczór uczynił się pełny poświaty i widny, bo noc nie zdążyła jeszcze wypić wszystkiej dziennej jasności, co się rozpaczliwie chwytała gałęzi drzew, jak srebrna, powiewna pajęczyna. Ciepło było i aż duszno od zapachów niepoliczonych ziemi szczęśliwej, bujnej i bogatej. Wonią dymiło każde drzewo, a każdy krzew śnieżystego głogu był jak kadzielnica. Pachniały wody wonią leniwą, rozmarzającą żaby i pobudzającą je do tak potężnych głosów radości, że wiatr, muzykant przedziwny, wpadał zniecierpliwiony w lasy oczeretów i płoszył żabie chóry.

Wśród tych głosów i wśród tych zapachów zdążał krętą, ledwie wytyczoną na pustkowiu drogą, samotny podróżny. Był to człowiek srebrnego już wieku, bo włosy miał srebrzyste, Przybrany w strój poważny, w spłowiałe i wyrudziałe aksamity, żadnej nie miał przy sobie broni i od razu czynił pozór mędrca, tym bardziej, że twarz miał przedziwnie szlachetną, z wyrazem słodkiej dobroci; źródło jej było w oczach radosnych, zarazem i bystrych, i patrzących tak niewinnie, jak gdyby oczyma tymi patrzyło dziecko. Taki to był człowiek, na którego widok każdy odkrywa głowę, aby jego uczcić i tę szlachetność, co w całej jego była postaci biednie przybranej, lecz godnej bisiorów i purpury.

Jechał on na ogromnym koniu, tak dziwacznym, że na jego widok wszystkie konie świata zdumiałyby się zdumieniem wielkim, ważąc w bystrym końskim rozumie, czy można by bez pomyłki nazwać koniem to wielkie cielsko, pokryte skórą niepewnej maści, jak gdyby wypłowiałą, zakończoną z jednej strony olbrzymim łbem, smutno opuszczonym ku ziemi, z drugiej bezwłosym kikutem ogona. Ogon ten, którym smętny ten koń dawał od czasu do czasu znak, że się w nim jeszcze tuła jakaś resztka życia, był jedyną, chociaż cokolwiek zaniedbaną ozdobą zacnego czworonoga, przez igraszkę losu spokrewnionego z Bucefałem Aleksandra Macedońskiego. Stąpał on z nadzwyczajną powagą, dźwigając dobrotliwego mędrca i kilka pokaźnych tobołów, sztywno stawiając spracowane nogi, potężnie u nasady kopyt kosmate.

Pan jego patrzył jasnym spojrzeniem w zasnutą cieniami dalekość wieczoru, rumak zaś utkwił nieruchomy wzrok w ziemię, śmiertelnie obojętny na wszystko, co się działo dookoła. Takie sprawiał wrażenie, że albo głęboko o czymś rozmyśla, albo też, że on sam dawno już zdechł, a teraz drogą stąpa jego upiór, wypłowiały koński duch z wyłysiałym od nadmiernych zmartwień ogonem.

W pewnej chwili, kiedy się ku nim zbliżył ciemny las - nie można bowiem powiedzieć, że ten melancholijny bachmat zdołał się zbliżyć ku lasowi - człowiek ze srebrnymi włosami i ze słodyczą w twarzy podniósł wzrok ku gwiazdom i rzekł cichym, dobrotliwym głosem:

- Późno już, luby mój Huraganie, czy nie mógłbyś się pośpieszyć?

Wspaniałym, a tak burzliwie lotnym imieniem nazwany, rumak przyjął tę uwagę bez drgnienia, z niezmąconym spokojem, jak gdyby nie chciał przerywać swoich tajemnych rozmyślań. Uśmiechnął: się tedy jego pan, przywykły widać do zwyczajów swojego czworonoga i rozpoczął dłuższą przemowę, usiłującą z pomocą rozsądnych argumentów trafić do wielkiego końskiego rozumu, mieszając w nie i takie słowa, które powinny poruszyć i serce.

- Trzydzieści już lat nosisz mnie, miły Huraganie, i przez trzydzieści lat niepojętym odznaczasz się uporem. Czy ci uczyniłem co złego? Czy uderzyła cię kiedy moja ręka? Powiedz, zaprzecz, jeśli możesz i jeśli nie jesteś niewdzięcznikiem! A widzisz, że nie możesz… Proszę cię, jak kogo dobrego, a ty wciąż swoje… Wiem, że jesteś zmęczony, ale i ja też utrudziłem się nadmiernie. Kiedy ty odpoczywałeś, ja rozprawiałem z mędrcami, co nie jest sprawą lekką. Czym prędzej tedy chciałbym być w domu, czego zapewne i ty pragniesz. Rosa pada coraz gęstsza, a to nic dobrego na nasze stare kości. Pośpiesz się, dobry Huraganie! Ach, nareszcie! Widzę, że się przygotowujesz do szybkiego biegu!

Rumak ani przez chwilę jedną nie miał tak wspaniałego zamiaru, śmiertelnie słabym ruchem rzewnego ogona dając znać jedynie, że nie jest czuły ani na pochlebstwa, ani na budzenie w nim ambicji.

Dostojny jeździec spojrzał z rozpaczą w niebo, aby gwiazdy i rogaty księżyc wezwać na świadectwo, że wyczerpał anielską cierpliwość; groźnie zmarszczył czoło i. usiłując głos napełnić gniewem, rzekł:

- Widzę, złe stworzenie, widzę, niewdzięczny koniu, że dobrocią nie można zajechać na tobie daleko. Mogłem się tego po tobie spodziewać! Nie warto być dobrym. Już mi dawno radzili dobrzy ludzie, abym cię sprzedał, albo wyprowadził do ciemnego lasu i pozostawił wilkom na pastwę. O, czemuż tego nie uczyniłem! Ale nigdy nie jest za późno… Słyszysz? Nigdy nie jest za późno! Ach, drżysz z lęku i trwogi!

Rumak, stąpając miarowo, z rozpaczliwym spokojem, nie poruszył nawet uchem.

- Ach, tak - mówił głośno jeździec - myślisz, że żartuję? Mylisz się, zły Huraganie. Już jutro rozstaniemy się na zawsze, a teraz… Czy wiesz, co uczynię teraz? Zerwę kolczastą gałąź i będę cię smagał do krwi… Może zresztą nie do krwi, ale cię będę smagał, jeśli natychmiast nie ruszysz cwałem… Nie widzę nigdzie cierniowej gałęzi, ale zwyczajna też wystarczy. Ho! ho! Nawet uderzenie ręką też mocno boli, a ja mam potężnie silne ręce. Jeśli więc nie umarło w tobie serce z przestrachu, ruszaj, a żywo!

Sędziwy Huragan tym razem machnął imitacją ogona na znak, że wysłuchał przemowy swojego pana, ale nie ma wcale- zamiaru zwracania jakiejkolwiek uwagi na straszliwe jego groźby.

Nieszczęsny jeździec zmęczył się widać wymyślaniem tortur dla swojego rumaka, syna wiatru, wnuka nawałnicy i pociotka burzy, rzekł bowiem cicho:

- O, mądry ty jesteś, choć zły i choć masz serce szatana. Wiesz, że nie ukrzywdziłbym muchy, więc się zapewne śmiejesz ze mnie w piekielnej duszy. Odwróć głowę i spojrzyj mi w oczy! Wiem, że tego nie uczynisz, bo nie masz odwagi. A zresztą nie mów do mnie, bo ci nie odpowiem… Leź” leź, jak mucha po smole… Będziesz potem stękał” kłady ci nocny chłód wlezie w kości, ale ja cię nie pożałuję… - Och, jakie zimno wieje od gór!

Mówiąc to rozchylił płaszcz i poły jego rzucił tak poza siebie, aby nimi okryć grzbiet niewdzięcznego bachmata, który czyn tak wspaniały z równie niezmąconym przyjął spokojem, przekonany zapewne, że gdyby lunęła ulewa, pan jego całkowicie płaszcz z siebie zdejmie, aby przykryć konia, któremu straszliwymi groził mękami.

Zdążali tak z upartą powolnością w stronę, w której się srebrzył rogaty księżyc, ku jakimś dalekim górom, ku jakiemuś osiedlu. Widać, że podróżny chciał tam dotrzeć przedtem, zanim noc zupełnie owładnie ziemią, dlatego też na rozmaite sposoby pragnął zachęcić do pośpiechu dziwacznego swojego konia, że się to jednak na nic nie zdało, bo szlachetne to zwierzę doszedłszy do bardzo sędziwego końskiego wieku z niewzruszonym spokojem wielkiego filozofa zdążało omdlewającym krokiem ku swojemu przeznaczeniu. .Pan jego jednak coraz bystrzej wpatrywał się w gmatwaninę, cieniów, w pełzające bezszelestnie wilgotne mroki i coraz częściej podnosił wzrok ku niebu, na którym ktoś, jak siewca wspaniały, siał złote gwiazdy jak i ziarno w skiby pierzastych chmur, przeoranych wiatrem. Nie było lęku w czystym sercu tego dostojnego człowieka; bystrą jedynie ciekawość miał w spojrzeniu, kiedy nim gonił wędrujące po powietrzu śmigłe nietoperze lub ciężkie, wielkie puchacze. Czasem jednak dreszcz przebiegał po jego skórze, kiedy wysoko ponad gęstwiną chaszczów przelatywał ogromny cień, mający kształt ludzki; wtedy na krótką chwilę rozlegał się przejmujący chichot i piekielny jakiś śmiech, pomieszany z rozdzierającym beczeniem, przypominającym bek kozła; rzadziej znów łamanym lotem, to wznoszącym się ku górze, to opadającym ku dołowi, jak gdyby leciał ptak postrzelony, leciała przez powietrze głowa ludzka, wyraźnie płonącymi patrząca oczyma i wydająca w szybkim przelocie głos przenikliwy i przejmujący, do szczekania podobny.

- Diabłowie i czarownice rozpoczynają już swoje harce! - mówił do siebie szeptem jeździec i żegnał się znakiem krzyża.

Mimo woli uderzał nogami konia po wydętym brzuchu, innego jednak nie wywołując skutku ponad nieznaczne dudnienie, jak gdyby kto w pustą i brzuchatą uderzał beczkę; ani latające czarcie głowy, ani czarownice, harcujące na wietrze, nie mogły tego miłego zwierzaka wyprowadzić ze spokojnej równowagi. Równie małe wrażenie czyniły na nim dziwne i niespodziane głosy, wytryskujące to tu, to ówdzie z gęstwiny albo niosące się przez cichość wieczoru, przez bezdroża, gwizdy, skomlenia, syki przeciągłe i jadowite, pełne gniewu warkoty, niecierpliwe bulgotania albo rozdzierające jęki jakby z obolałych ran krwawo się sączące. Siwy jeździec słuchał ich bez zdumienia, jedynie drgnąwszy czasem, kiedy się pustka napełniła niespodzianie wielkim głosem, jak gdyby rozpaczliwej skargi, dobywającej się chyba spod ziemi, żywej duszy bowiem nie można było dostrzec dokoła.

- Natura przedziwnymi rozmawia głosami - mówił mędrzec sam do siebie - wszystko żyje i wszystko cierpi.

Zdaje się, że w tej chwili odmawiał bezgłośnie modlitwę za wszystkich cierpiących na ogromnym świecie, bo spojrzenie, pełne słodyczy, zwrócił ku gwiazdom, a na ustach jego drżały niewypowiedziane słowa. Już oczu od gwiazd nie odwrócił, lecz błądził wśród nich mądrym i dobrym uśmiechem i niby je liczył, jak pasterz o zmroku liczy swoje owce. Za pomniał widać, że siedzi na końskim grzbiecie i że wędruje pustkowiem, jak gdyby po zwałach mroku wydostał się na niebo i błądził po nim cicho radosny i szczęśliwy, nie zauważył bowiem, że jego rumak, jak gdyby nagłe powziąwszy postanowienie, przystanął i tkwił w nieruchomości jak pomnik granitowy na własnej mogile. Można było wprawdzie nie dostrzec nieznacznej różnicy pomiędzy powolnym ruchem dziarskiego bachmata a jego całkowitą nieruchomością; gdyby jednak jeździec nie był patrzył w niebo, lecz na boki, byłby przecież mógł dojrzeć, że drzewa i krzaki stanęły nieruchomo, dotąd zaś z mizernym trudem usuwały się w tył, co było niezbitym dowodem, że koń posuwa się naprzód. Szlachetny jeździec musiał zapewne wyczytać w gwiazdach, że jego bachmat dopuścił się złamania panującej w końskim rodzie dyscypliny i przystanął w środku drogi, więc powróciwszy na ziemię z niebieskich rozłogów z niesłychanym zawołał zdumieniem:

- Coś uczynił, Huraganie?

Straszliwy Huragan stał bez ruchu i bez odpowiedzi, zamieniony w ciszę, jak gdyby z jego imienia ktoś wszystkie wypuścił wichry.

Mędrzec zaniepokoił się.

- Czy cię, miły koniku, dotknęły moje niewinne zniewagi? - mówił dobrotliwie - czy może cp ci dolega? Ach, a może jesteś zbyt umęczony? Jeśli tak, zejdę z twego grzbietu i pójdę piechotą, bo do domu i tak już niedaleko.

Huragan żadnego z siebie nie wydał głosu w tej zapewne myśli, że jeśli przystanął w drodze, w takim razie ma jakiś słuszny powód, nie przystoi bowiem koniowi w jego wieku czynić cokolwiek bezmyślnie i z urojenia; pragnąc zaś dobremu o sobie mniemaniu dać wyraz oczywisty i bardzo szczególny, spuścił łeb jeszcze niżej, zaczem dokonał rzeczy niebywałej i wręcz szalonej, gdyż mizerną resztką ogona wionął tak rozpaczliwie, że zdołał nim dotknąć nakrapianej swojej skóry. Skutkiem tego niepojętego wysiłku nie był wprawdzie huk gromu, tylko lekkie klaśnięcie, nagły jednak ryk lwa nie byłby tak poraził zdumionego mędrca, jak to ogoniaste obłąkanie jego mądrego konia.

Musiało ci się przydarzyć coś straszliwego! - zawołał, znając wspaniałą roztropność swojego towarzysza.

Spojrzał bystro w mrok, uniósł się w strzemionach i ujrzał tuż przed pochylonym łbem Huragana niekształtne czegoś zarysy.

- Co to być może? - mówił złażąc szybko z końskiego grzbietu.

Drżącymi rękoma skrzesał ognia i odpiąwszy od troków żelazną latarnię, napełnił ją wkrótce biednym migotliwym światełkiem; pochylił się ku ziemi i głośno zakrzyknął: na drodze leżała ubogo odziana kobieta, jakby mocnym zdjęta snem, do piersi tuląca malutkie dziecko.

Mędrzec przyklęknął i postawiwszy latarnię na ziemi rzekł cicho:

- Czy się wam przygodziło nieszczęście?

Kobieta nie odpowiadała.

W nim serce uderzyło gwałtownie; ujął ją za rękę i zakrzyknął zduszonym głosem:

- Chryste Panie!

Ręka była zimna. Spojrzał na jej twarz: była biała i wilgotna, może od nocnej rosy, a może od łez, wypłakanych już po śmierci nad niedolą dziecka, które spało słodko na jej sercu już na wieki cichym. Tuliła dziecko do siebie tak mocno, że dobry człowiek z trudem je odjął od tej matki wiernej, powalonej przez jakiś trud i jakąś mękę na nieznanej pustej drodze; bose nogi dniała w ranach, więc szła kędyś z daleka, a nikt nie wie, dokąd? Głód musiał iść jej śladem jak pies, gdyż twarz jej była śmiertelnie smutna i wynędzniała. Mędrzec patrzył na nią wzrokiem zmąconym przez łzy i mówił cicho:

- O dobra, nieszczęśliwa matko! Musisz tu zostać, ale śpij spokojnie… Twojemu dziecięciu nikt krzywdy nie uczyni… Bóg mi je zesłał, pokornemu biedaczynie, więc je zabiorę, a kiedyś mu powiem, żeś je trzymała w objęciach przeciw śmierci broniąc… Twoja dusza krąży zapewpie w pobliżu jak wilczyca, aby jeszcze raz, gdyby tak było trzeba, umrzeć w jego obronie… Patrz, patrz! O dzieciństwo anielskie! Śmierć jest przy nim, dokoła noc i strachy, a ono przez i sen się uśmiecha…

Przytulił je ostrożnie do piersi i patrzył rozrzewniony; ułożył potem na trawie, a sam przy świetle latarni rękami i ostrą gałęzią począł kopać grób w miękkiej, pulchnej ziemi. Niebo zaróżowiło się na widnokręgu, gwiazdy zbladły i świt począł śpiewać ptaszęcymi głosami, kiedy on ostatkiem sił dźwignął nieszczęśliwą kobietę i w świętej ułożył ją ziemi.

Oczy miał pełne łez, kiedy tuląc jednym ramieniem śpiące dziecko z niezmiernym trudem wspiął się na grzbiet konia.

- Pójdź, sieroto - rzekł - u dobrego jesteś człowieka. A ty, poczciwy Huraganie, nie gniewaj się, że ci przybyło ciężaru. Odrobinka to jest i okruszyna… Tylko moje serce stało się cięższe, bo widziało niedolę i śmierć… Straszna to była noc, ale już słońce wstanie niedługo… Ruszaj, Huraganie, a jakoś…

Nie skończył swoich słów od nadmiernego zdumienia, Huragan bowiem, jak gdyby odrodzony, podniósł łeb, zarżał donośnie i pomknął cwałem.

- Co czynisz, szalony koniu! - zakrzyknął dobry człowiek i w nagłym lęku przycisnął dziecko do piersi.


Rozdział drugi

w którym koń Huragan prześcignął śmierć, a pan jego chce nakarmić niemowlę cebulą

 

Trzęsienie ziemi zdarza się rzadko, jednak się zdarza; zdarzy się nieraz, że żarłoczna morze połknie wyspę, jak wieloryb śledzia; zdarza się, że się rozpęknie sroga góra i pluje ogniem; zdarza się nawet, że słońce się zaćmi - wszystko się zdarzyć może; nie zdarzyło się jednak za ludzkiej pamięci mniej więcej od lat trzydziestu, aby Huragan przyśpieszył kroku - albo, jak w tej chwili właśnie, gonił cwałem. Ustępowały mu z drogi, jak nasrożonej burzy, drzewa i krzaki; ziemia, jakby przerażona, zdawała się zapadać, kiedy potężnymi w nią bił kopytami. Mądry to był koń i rozumiał, że to małe stworzonko, wydarte śmierci, trzeba zanieść czym prędzej pod dach dalekiego domu. W poczciwym, starym końskim sercu poczuł wielką radość, że tam, gdzie z sędziwym swoim panem wiódł smętny żywot, coś jasnego przybędzie; toteż w radosnym porywie, pragnąc zdumionemu jego szaleństwem światu okazać swoje zadowolenie, wyprawiał dziwne sztuki z mizerną końcówką ogona, wiejąc nim, jak gdyby to był buńczuk sporządzony ze wspaniałego ogona arabskiego konia. Tak się rwał do lotu, że gdyby nie mądre i wcale roztropne urządzenie, że uczciwy koń może biec jedynie w połączeniu z własną skórą, byłby z niej wyskoczył, a ten niepotrzebny, hamujący jego chęci, a przy tym spłowiały i nakrapiany ciężar byłby pozostawił na drodze psom na buty. Ponieważ jednak szkoda było czasu na dokonywanie tak powikłanych zabiegów, wspaniały Huragan postanowił w całości, wraz ze skórą, przebyć daleką drogę, szalonym rwąc pędem tak roztropnie, aby przy mijaniu wyrw lub powalonych pni nie zrzucić ze swego grzbietu jeźdźca, małą istotkę tulącego w ramionach. Huragan był wielkim filozofem i wiedział, że gwałtowne zetknięcie się z twardą ziemią jest sprawą niemiłą, a ze względu na dziwną kruchość ludzkich kości, bardzo bolesną. Wołałby zaś swój stary koński łeb roztrzaskać o najbliższe drzewo, niż ową okruszynę ludzką narazić na ból. Dawno pogodził się z tym, że musi dźwigać swojego pana, rozumiejąc, że istota, szczycąca się posiadaniem czterech nóg, powinna pomóc nieszczęśnikowi, bardzo przez przyrodę pokrzywdzonemu, który ma ich tylko dwie, poza tym zaś nigdy nie pragnął, aby człowiek nosił na swoim grzbiecie konia, z tej prostej przyczyny, że koń by się na nim nie zmieścił. Mądrze to sobie wykalkulował w sędziwym rozumie i zadowolony był w sercu, nie objawiając jednakże radości w sposób obłąkany, lecz spełniając swoją powinność z należytą, nigdy nie śpieszącą się powagą. Teraz jednak poczuł wielką rzewność dla bezbronnej istoty, o której nie wiedział nawet, czy posiada i te dwie mizerne ludzkie nogi, owita bowiem była w jakieś chusty. Jakże się przeto nie ulitować nad czymś takim biednym i nieporadnym i jak ostatniego choćby nie wyprzeć z piersi tchu, aby je donieść w miejsce bezpieczne?

Huragan stojąc w stajni przez wiele, wiele i lat żuł nie tylko siano, ale wiele mając czasu do rozporządzenia, żuł zarazem i mądrąść i karmił nią serce; znał woń wiosny, woń łąki i wiatru, lecz znał zarówno i oddech śmierci. Wiedział, że to, co nieruchomo leżało na drodze tuż u jego kopyt, to było to coś, co jest straszne i dreszcz budzące, i co się nazywa śmiercią; a obok jasne życie tliło się w tej małej istotce, cudownej i rzewnej, więc stary koń gnał teraz, aby uciec od miejsca śmierci, nad którym jak mgła polatał smutek, nawet końskie serce mrożący lodowatym lękiem, a ocalić to życie, które w tej chwili mądry i dobry jego pan ogrzewa przy swoim sercu i jak płomyczek przed wichrem pędu zasłania, aby nie zgasł.

Pędź, pędź, dobry Huraganie, koniu poczciwy i roztropny!

Braknie mu tchu, serce w nim rozpaczliwie się tłucze, ale już niedaleko, niedaleko…

Wytrwaj, szlachetny Huraganie, chociaż raz w życiu, lecz w dobrej sprawie, zmieniający we wspaniały czyn burzliwe swoje imię!

Słońce wytoczyło się na niebo w świetnym, bogatym stroju, dzień zaśpiewał tysiącem głosów: „Kiedy ranne wstają zorze…”, a tu i ówdzie szara grudka ziemi, zamieniwszy się w skowronka, ciskała się pod niebiosa, a stamtąd, choć pogoda była złocista, leciał na ziemię deszcz, dziwny bardzo deszcz dźwięków prześlicznych, perliste kropelki trylów, bulgotanie cichutkie rozśpiewanej wody. A razem, tuż nad końskimi uszyma, ozwał się inny głos, rzewny i tkliwy: cichutki płacz dziecka.

Huragan nigdy nie żałował, że zaniedbawszy jego wykształcenie nie nauczono go w młodości ludzkiej mowy; mniemał, że na osobiste potrzeby wystarczy mu sztuka wydawania z gardzieli przerażającego cały świat rżenia; w tej chwili jednak, poruszony tym głosem pełnym skargi, chciałby przemówić do tego małego człowieczka pocieszyć go, że dom już niedaleko. Przyśpieszonymi ruchami ogona nie dało się wyrazić tej radosnej nowiny, zresztą maleńką tę istotkę mało zapewne interesowało to, co tam z tyłu wyprawia zacny Huragan ze swoim gadającym ogonem. Trzeba było jednakże na wszelki sposób oznajmić siedzącemu na jego grzbiecie towarzystwu, że tuż za lasem ukaże się siedziba mędrca; Huragan użył najprostszego i nigdy niezawodzącego sposobu: zadarł łeb, obnażył żółte zęby, rozwarł przystojną paszczę i zarżał; nie tak, jak zwykle, byle jak, lecz odświętnie, z pełnią radości, z dumą, potężnie i porywająco. Zerwały się z drzew przerażone ptaki, a dziki zwierz umykał w oszalałym popłochu. Pan jego jednakże zakrzyknął:

- Huraganie, koniu, po trzykroć obłąkany, czy pragniesz, aby niewinne dziecko umarło z przestrachu?

Nie z treści, lecz z dźwięku słów poznało poczciwe konisko, że coś stało się nie tak, jak trzeba.

- Zdaje mi się - pomyślał z goryczą - że gdyby mnie nazwano osłem, nie mógłbym się obrazić…

Toteż z niemałą furią przebył resztę drogi i przez kamienną bramę, rozwaloną przez straszliwego i nielitościwego olbrzyma, nazwanego Czasem, wpadł na kamienny podwórzec zielskiem zarosły. Dokoła sterczały mury, osmagane wiatrami i opłakane przez niepoliczone deszcze, pokąsane przez dzikie, złe i nienasycone burze i poszczerbione przez pioruny. Były to smętne ruiny groźnego kiedyś zamku, z którego żywe serce wyrwała jakaś wojna, a duszę z niego wygnała jakaś nawałnica. Opuszczony, stał teraz, wieńcząc wierzch wzgórza szkieletami murów i wystawiając na światło słońca czerwone rany w pokruszonych cegłach, jakby je słońcem chciał wyleczyć. Przez oczodoły okien patrzył na szeroki świat, na dalekie widnokręgi i na siedziby ludzkie, które jak ptasie gniazda uwili jacyś biedni ludzie ha stoku wzgórza.

Nie wszystko jednak było ruiną; w południowej strome oparła się przemocy czasu i złościom wichrów okrągła wieża wyniosła i wsparta fundamentami o skałę, a w niej kilka sklepionych komnat, pełnych wielkiej ciszy i miękkiego mroku. Była to siedziba owego starego człowieka, który w tej chwili ostrożnie zsuwał się z grzbietu Huragana, jak kruchy, lecz bezcenny skarb opasując ramieniem znalezioną sierotkę. Huragan dyszał ciężko i niemal jęczał ze straszliwego wysiłku, blaskiem spłowiałych oczów okazując jedynie dumę swojego czynu. Być może, że się zdumiewał równocześnie, jak to się stać mogło, że jeszcze żyje, wedle bowiem ludzkiej i końskiej rachuby powinien po takim wysiłku leżeć bez ducha, chwalebnie pracowity zakończywszy żywot. A jeśli i to miłego nie pozbawiło go żywota, zdumiał się wkrótce po raz drugi, że nie wyzionął tego bohaterskiego ducha pod naporem niezmiernej radości: oto jego szlachetny i całym końskim sercem umiłowany pan, tuląc dziecko do piersi, zbliżył bladą swoją i wzruszoną twarz do jego brzydkiego łba i głosem tak miękkim i ciepłym, jak wiosenny wiatr zachodni, rzekł:

- Huraganie, jesteś najcudowniejszym koniem na świecie… Mój kochany, mój drogi Huraganie!…

Spojrzał głębokim spojrzeniem w wyblakłe końskie oczy, po czym ucałował jego zgrzybiały łeb.

Coś dziwnego musiało się stać w poczciwym końskim sercu, bo stary Huragan, pomawiany już o szaleństwo podczas straszliwego swego swego biegu w tej chwili zdradzał wyraźne opętanie: rzewny swój ogon zmienił we wiatrak, strzygł uszyma, zamykał i otwierał oczy, drżał całym ciałem, aż nagle obnażył wszystkie zęby w najdziwaczniejszym uśmiechu. Ha, ha! Był to uśmiech szeroki, rubaszny, szczęśliwy. Przesadzilibyśmy cokolwiek twierdząc, że w tej chwili Huragan miał minę rozsądną albo też, że był wybitnie piękny. Można by twierdzić przeciwnie, lecz to jest niezbicie pewne, że od początku świata nie było na nim szczęśliwszego konia.

A mędrzec, patrząc na niego tkliwie, dodał:

- Idź teraz do stajni, poczciwcze, a ja za chwilę zdejmę z ciebie siodło i juki.

Huragan, wciąż opętany radością, chciał po raz drugi już od narodzenia słońca tego dnia i wyskoczyć ze skóry, okazując nierozumny ten zamiar śmiesznym podrygiwaniem i nagłym podnoszeniem coraz to innej nogi widocznie w mniemaniu, że nie ma lepszych sposobów na okazanie bezmiernego zadowolenia. Nagle mu się uroiło, że może zbyt ceremonialnie zachowuje się, jak na chwilę radosną, więc młode przypomniawszy lata wierzgnął tak potężnie, że gdyby niebo wisiało cokolwiek niżej ponad ziemią, byłby je rozbił kopytami, jak kryształową kulę. Całe to szczęście, że sklepienie niebieskie umieściło się cokolwiek wyżej, jak gdyby w przewidywaniu radosnego szaleństwa najpoczciwszego wśród ogoniastych.

Pan jego również czuł w sercu radość głęboką i nieznaną, lecz pomieszaną z lękiem. Był śmiertelnie znużony udręką minionej nocy, lecz siłą woli zdławił to znużenie i nie dał mu sobą zawładnąć. Niosąc jednak tę ludzką okruszynę do sklepionej przestronnej komnaty, zatrwożył się w szlachetnej duszy, aby ocaliwszy tę sierotkę przed śmiercią, nie uczynić jej krzywdy innej. Cóż bowiem z nią pocznie? Dałby własne, cudownie dobre i pełne słodyczy serce, aby zachować życie tego biedactwa. Jak to jednak spełnić? Siedział tu od wielu lat na tej skale; lata posiwiały i głowa jego posiwiała, a on, jak pustelnik, nigdy lub bardzo rzadko stykał się z ludźmi. Wiedział, jak brnąć przez własne aż do zgryzoty pracowite życie, lecz nie wiedział tego żadną miarą, jak sycić życie cudze i to życie ledwie tlące, malutkie i słabiuchne. Wiele myśli przebiegło przez steraną jego głowę, a każda była zatroskana.

Ułożył dziecko na tapczanie, na którym sypiał i spojrzał na nie z ciekawym podziwem. Igiełki to był mędrzec, lecz sam był jak dziecko, nieporadny i, z sercem prostaczka; wiedział o dziwnych i tajemnych sprawach, które się dzieją wśród gwiazd, lecz rady sobie dać nie umiał z własnym życiem, straszliwie zawsze roztargniony; zajęty sprawami wielkiej wagi, nigdy dobrze nie wiedział, co się odbywa tuż obok niego? Znał wielkie tajemnice przyrody, lecz nigdy nie wiedział, jaki jest dzień tygodnia, czy już zjadł śniadanie, czy jeszcze jest na czczo, tak że dopiero zbuntowany żołądek gniewnym mruczeniem dawał mu znać, że od dwóch dni jest zupełnie zapomniany. Gdyby tego mędrca i nagła zapyta...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin