Barrett - Lee Lynne - Jeszcze nie dziś.rtf

(559 KB) Pobierz
Jadą ulicami i nic mnie nie obchodzi, Kim jesteś w oczach mijanych ludzi; Jeśli przypadkiem kogoś potrącą, Zapłacą od razu każ

Lynne Barrett - Le

JESZCZE NIE DZIŚ


Jadą ulicami i nic mnie nie obchodzi,

Kim jesteś w oczach mijanych ludzi;

Jeśli przypadkiem kogoś potrącą,

Zapłacą od razu każde pieniądze.

Arthur Hugh Clough, Dipsychus, sc. 5, 1865

 

 

 

Artysta to ktoś, kto tworzy rzeczy nikomu niepotrzebne, ale które on - z przyczyn tylko sobie znanych - uważa, że dobrze byłoby podarować ludziom.

 

Andy Warhol Filozofia Andy'ego Warhola

(od A do B i z powrotem), 1975

1

Wtorek, 24 kwietnia

To tylko głupi samochód.

Nic więcej. Cztery koła, karoseria, silnik, skrzynia biegów, fotele, klamki, zderzaki i bagażnik. Przedmiot, mówiąc krótko. Przedmiot, który nie uroniłby nade mną nawet jednej łezki. I do­brze, święta racja, jeśli spojrzymy na to z perspektywy całego życia, jego złożoności, zawirowań, meandrów i tak dalej. Ow­szem, ale Joe nie powiedział tego, żeby mnie pocieszyć, popra­wić mi humor i pomóc spojrzeć na problem z właściwej per­spektywy. O nie, to był wściekły wrzask.

Coś w stylu: „To tylko głupi samochód!!!” Rozumiecie?

Od tego właśnie wszystko się zaczęło; najważniejszy mo­ment, koniec i początek zarazem. Tak przynajmniej dzisiaj to widzę.

Był to także koniec pewnej rozmowy. Być może - nie pa­miętam już teraz dokładnie - podsumowałam ją krótkim: „Pieprz się!” Albo: „To mój głupi samochód, ty draniu!” Chociaż wła­ściwie jestem niemal pewna, że nic takiego nie powiedziałam. Rozmawiałam przecież z szefem. Już prędzej syknęłabym zło­śliwie: „Doprawdy? Cóż, dla ciebie to tylko głupi samochód, ale dla mnie...” I tak dalej. A później, i tego już jestem pewna, zalałam się łzami.

Dzień zaczął się całkiem przyzwoicie. Tak jak cały tydzień. Biuro firmy JDL Ltd., dla której od niedawna pracuję, mieści się na St Mary Street, nad sklepem z bielizną. Jasne, eleganckie pomieszczenie, pełne roślin doniczkowych i chromu, z trójbarw­ną wykładziną na podłodze, chyba ze dwa razy grubszą niż dy­wan u mnie w salonie. Biuro było diablo eleganckie. Diablo ekskluzywne. Cóż, zupełnie inne niż pokój nauczycielski w pań­stwowej szkole.

Zdążyłam przejrzeć korespondencję, uspokoić przez tele­fon dwoje zdenerwowanych klientów i posprzątać na biurku, Iona, która zajmowała się praktycznie wszystkim poza tłuma­czeniami i czarną robotą, bo to moja działka, zajrzała przez drzwi i uśmiechnęła się szeroko:

- Nie wiesz, kiedy wróci Joe?

Wiedziałam.

- Mówił, że o wpół do dwunastej - odparłam. - Ale wiesz, jak to jest na M4. Wątpię, żeby zdążył przed pierwszą.

- Jak by dzwonił, powiedz, że muszę z nim porozmawiać, dobrze? Chodzi o kontrakt z Luxotel. - Iona przewróciła ocza­mi i wycofała się do siebie.

Zadzwonił niewiele później, koło wpół do jedenastej. I tak zaczęła się pamiętna rozmowa.

- Lu?

- To ty, Joe? - Połączenie było fatalne. W dodatku przekła­dałam słuchawkę do drugiej ręki i przez chwilę nie słyszałam, co mówił. Włączyłam się dopiero przy:

- ...ogromny pieprzony tir, na rany boskie!

Mój szef nie słynie bynajmniej ze spokojnych, wyważo­nych wypowiedzi, więc doszłam do wniosku, że po prostu się piekli, bo stoi w korku.

- Więc się spóźnisz, tak? - mruknęłam, gryząc ołówek w za­dumie.

- Spóźnię się? Spóźnię? Czyś ty zwariowała? Mam szczę­ście, że w ogóle żyję!

W myślach odtworzyłam całą rozmowę, ale niewiele mi to dało. Otrząsnęłam się z zadumy:

- Jak to? Coś się stało? Masz jakieś kłopoty?

- Kłopoty? Lu, jestem w szpitalu w Swindon. Mam złama­ną lewą rękę, milion szwów na policzku, pęknięte żebro i praw­dopodobnie jestem w szoku.

- W szoku? Mój Boże!

- Cóż, jeszcze tego nie stwierdzili. Ale uwierz mi na sło­wo, plaster i gaza tu nie wystarczą.

- O Boże! - pisnęłam, gdy w końcu do mnie dotarło. - Miałeś wypadek! O Boże! Wszystko w porządku? To znaczy, poza ręką, żebrem i szwami? O Boże? Jak się czujesz?

- A jak myślisz? - ryknął. - Jestem w pieprzonym Swindon! Mam tu czekać na policję, żeby złożyć zeznania, a o wpół do trzeciej miałem być na spotkaniu w banku. Nie zdążę za żadne skarby świata, prawda? W dodatku nie mogę prowadzić, więc muszę jechać taksówką na dworzec i tłuc się pociągiem do Cardiff, jakoś wdrapać się do biura i...

Chyba rzeczywiście jest w szoku, pomyślałam. Gadał jak nakręcony.

- Joe! - przerwałam mu stanowczo. - Nie mogą odwieźć cię karetką?

Ściszył głos.

- Wracaj na ziemię, Lu.

- Ale przecież jesteś ranny! To skandal! Posłuchaj, ja to załatwię, porozmawiam z kim trzeba i...

- Lu, nie potrzebuję karetki. Ale mam pomysł. Może... tak, tak będzie najlepiej. Zrobimy tak. Zadzwoń do wypożyczalni samochodów, nie wiem, Budget, Avis, do której chcesz, wynaj­mij wóz i przyjedź po mnie. To tylko godzinka w jedną stronę, za dwie będziesz z powrotem, a ja nie będę musiał tłuc się po­ciągiem. Tak, to doskonały plan. Załatw to i zadzwoń na ko­mórkę, dobrze?

I tak zakończyła się pierwsza część pamiętnej rozmowy. Odłożyłam słuchawkę, znalazłam w książce telefonicznej nu­mer wypożyczalni samochodów i zabrałam się do pracy. Kiedy wszystko było już załatwione, poszłam do sąsiedniego pokoju, do Iony, i opowiedziałam, co się stało. A przynajmniej to, co sama wiedziałam.

- Wypadek?

- Tak. W Swindon. - Wymieniłam jego obrażenia.

Zaczerpnęła tchu głośno, ale bez paniki. Pracowała w JDL Ltd. chyba od milionów lat. Widać przywykła do podobnych dramatów. Chociaż i tak wyczułam w jej głosie nutkę niepo­koju.

- Biedactwo! Jak do tego doszło?

- Jeszcze nie wiem. Muszę do niego zadzwonić. Zaraz to zrobię. Jak myślisz, może zadzwonić też do szpitala? Joe był bardzo zdenerwowany.

Pokręciła głową. Zdenerwowany to najwyraźniej u niego normalny stan.

- Nie, kochanie, najlepiej będzie, jeśli po prostu po niego pojedziesz. Mój Boże. Co za dzień. A co z jego jaguarem? Nie wiesz, w jakim jest stanie? Znając Joego, bardziej przejmie się samochodem niż...

Urwała i szerzej otworzyła usta. Nie bardzo, tylko na tyle, że mignęły mi jej plomby. Na tyle, żeby dać mi do zrozumienia, że i ona sobie przypomniała.

- O mój Boże! Joe jechał twoim samochodem, prawda? Twoim nowiutkim samochodem.

Moim. No właśnie. Biedactwo, dobre sobie.

 

Kiedy zadzwoniłam do Joego, zachowywał się normalnie, jakby wstąpił do sklepu na zakupy.

- Wszystko załatwione? - zapytał radośnie. - Jedziesz już?

- Owszem - odparłam tylko trochę złośliwie. - Ale czy na pewno cię wypuszczą? Nie chcą cię zatrzymać na obserwacji?

W tle słyszałam wycie karetki.

- Nic mi nie jest - zapewnił. - W tej chwili przesłuchują faceta z tira, potem mam być ja. Zanim tu dotrzesz, będzie już po wszystkim.

- Nic cię nie boli? - upewniałam się.

To było okropne, jak wyrywanie włosów pęsetą. Musiałam jednak mieć stuprocentową pewność, że z Joem wszystko w po­rządku, zanim zainteresuję się losem mojego biednego samocho­dziku. Inaczej po prostu nie wypadało.

- Nic a nic - oznajmił. Coś zagrzechotało. - Cocodamol - przeczytał. - Choć pewnie później będę gryzł ściany.

- Ale co się właściwie stało? Ciężarówka? Potrąciła cię ciężarówka?

Zachichotał.

- No, nie, bez przesady. Nie mnie, spaliłbym się na skwar­kę! Nie, nie, ciężarówka złapała gumę, facet stracił kontrolę, ja chciałem go ominąć, i rąbnąłem w forda mondeo, a potem w pół - ciężarówkę, potem zjechałem na boczny pas dzięki Bogu, nikogo tam nie było, skasowałem znak drogowy i w końcu wy­lądowałem na boku w rowie.

- Mój Boże!

- Tak, tak, mój Boże.

- A co z... z innymi?

- Kierowcy tira nic się nie stało, facet z półciężarówki ma wstrząśnienie mózgu i złamaną kostkę, a baba z mondeo... hm... wyszła bez szwanku...

- Hm? Co znaczy: hm?

- Bez komentarza.

Co to niby miało znaczyć? Głęboko zaczerpnęłam tchu:

- A mój samochód?

Mój śliczny, wypieszczony, ukochany samochód?

Westchnął głośno.

- Hm - mruknął po długiej chwili. - Nie najlepiej, niestety.

Zarówno jego słowa, jak i ton głosu nie zapowiadały osta­tecznej wersji, którą później usłyszałam. Jechałam do szpitala jak wariatka, łamiąc wszelkie możliwe przepisy. W końcu mój szef był w szpitalu. Co prawda mój samochodzik oberwał, ale szef wyszedł z tego cało. I tak mknęłam po autostradzie, w grun­cie rzeczy zadowolona, troszkę tylko zaniepokojona stanem auta. Trzeba zachować właściwe proporcje: samochód można napra­wić, i nie czas się tym martwić, gdy cierpi człowiek. (Joe wpraw­dzie nie cierpiał, w każdym razie jeszcze nie, ale wiedziałam, jak to jest. Nieraz padłam ofiarą zdradzieckiej euforii po wi­zycie u dentysty; póki działa znieczulenie, chodzisz z pro­miennym uśmiechem i informujesz wszystkich dokoła, że było w porządku). Owszem, mówimy tu o samochodzie po ojcu, i rze­czywiście, bardzo cierpiałam i byłam zła. Ale przecież to tylko samochód, zresztą Joe nic nie zawinił.

Tego akurat nie byłam pewna w stu procentach. Znałam wówczas Joego Delaneya od niecałego miesiąca i niewiele o nim wiedziałam. Oprócz tego, oczywiście, że jest szefem prężnej firmy i rozwodnikiem. I ma dziewięcioletnią córeczkę, Angharad, której zdjęcie stoi na jego biurku. Wiedziałam również, że ciężko pracuje, zarabia dużo pieniędzy i trudno z nim wy­trzymać. Chyba że się umie z nim postępować. Tak twierdziła Iona.

Trudno wytrzymać? Z Delaneyem? Co za bzdura! Jest uro­czy! - zapewniała mnie Del, moja siostra, zanim poznałam Joego. - Jest bardzo kochany. I przystojny. Ma takie zielone oczy jak... och, sama nie wiem. Nie szmaragdowe, tylko... takie świe­tliste. Malachitowe. Jak malachit podświetlony reflektorkiem. A jego włosy... coś pomiędzy Rettem Butlerem a Pierce'em Brosnanem. I ma cudowny uśmiech. Właściwie cały jest cu­downy i bardzo miły, za to jego była żona to prawdziwa suka. Ja w każdym razie nie wypuściłabym go z łóżka.

No tak, jej to dobrze mówić. Moja siostra, szczęśliwa mę­żatka bez większych trosk materialnych, może sobie pozwolić na ckliwe fantazje o mężczyznach. Ja jestem bardziej wybred­na. Zresztą cała ta jej paplanina nijak się miała do mojej z Joem relacji; dla mnie był po prostu szefem.

Chociaż muszę przyznać, że nie myliła się co do oczu.

Lecz fakt, iż natura wyposażyła go w narząd wzroku wyjąt­kowej urody, nie zdołał stłumić mojej rosnącej irytacji; coraz bardziej niepokoiłam się o mój samochód. Podjechałam pod szpital w Swindon kilka minut po pierwszej. Joe siedział na murku przed wejściem do izby przyjęć i wyraźnie podrywał pielęgniarkę. W jednej dłoni miał papierosa, w drugiej, tej w gip­sie, komórkę.

- Jezus Maria, nie micra! - jęknął, gdy wysiadłam. Cisnął niedopałek na ziemię i odprowadził pielęgniarkę tęsknym wzro­kiem.

- Nie mieli nic innego - poinformowałam go. - Pomóc ci przy wsiadaniu?

- Poradzę sobie - burknął, ale najwyraźniej się przeliczył. Kiedy się schylił, marynarka zsunęła mu się z ramion. W ostat­niej chwili uchroniłam ją od spotkania z asfaltem. Joe był bla­dy, czerwona rana przecinała lewy policzek niemal na całej dłu­gości, od skroni po podbródek. Kilkanaście niebieskich szwów ściągnęło oba brzegi, ale rozcięcie nadal robiło upiorne wraże­nie.

- Nie najlepiej to wygląda - zauważyłam, zatrzaskując drzwi od strony pasażera. - Nie powinni tego zakryć jakimś opatrunkiem? Czy to głęboka rana?

- Nie mam zielonego pojęcia - odparł spokojnie. - No, chodź już. Ruszamy. Muszę zdążyć na spotkanie.

W tej chwili porzuciłam myśl o przerwie na kawę i ciastko. Nie szkodzi, zatrzymamy się po drodze. Joe jednak szybko ściągnął mnie na ziemię.

- Czy to pudło nie może jechać szybciej? - warknął, led­wie wróciliśmy na autostradę.

Odparłam wyniośle, że jak na jeden dzień, wystarczy nam wypadków, zresztą żadne spotkanie nie jest warte, żeby dla nie­go ryzykować życie. Wiem, trochę to patetyczne i ponure, ale wydawało mi się, że właśnie to muszę powiedzieć. Zresztą miałam rację.

- Dobra, dobra - burknął i machnął zdrową ręką. Nagle przypomniałam sobie, że jeszcze nie poruszyliśmy problemu mojego samochodu. Przez pewien czas jechaliśmy w milcze­niu, tylko radio paplało nieustannie.

W końcu zaczęłam delikatnie:

- Co ci powiedzieli policjanci?

Wzruszył ramionami.

- Niewiele. Jak zwykle.

Nie mam pojęcia, ile zwykle mówią, ale zatrzymałam tę uwagę dla siebie.

- A o co chodzi z tą kobietą z mondeo? Co miało znaczyć: „Bez komentarza”?

- Och, nic takiego, tylko że to wredna suka - odparł spo­kojnie. - Jej zdaniem ja też ponoszę winę za wypadek. Co oczy­wiście jest bzdurą.

- A dlaczego tak myśli?

- Bo mnie nienawidzi, to jasne jak słońce. Pewnie to stara lesba.

Milczałam tak długo, że musiał wyczuć moją dezaprobatę, aż spytałam:

- Ale dlaczego?

- Bo ją wyprzedziłem. To znaczy wyprzedzałem, bo w koń­cu ją stuknąłem.

- Przez tira.

- Przez tira. Tir wyprzedzał półciężarówkę, gdy poszła mu guma. Mondeo było za tirem na środkowym pasie, a ja na ze­wnętrznym, właśnie chciałem wyprzedzić mondeo, ale wtedy oba zjechały na mój pas, więc wróciłem na środkowy, stukną­łem mondeo, zakręciło mną, zjechałem na lewo, skasowałem znak drogowy, walnąłem w barierkę i wylądowałem na boku w ro­wie. - Podkreślał słowa ruchami zdrowej ręki. - Mogę zapalić?

- Nie. Teraz rozumiem.

- Nie, nie rozumiesz.

- Masz rację. Nie rozumiem.

- A ta suka... ta suka chyba im powiedziała, że jechałem przeszło setką.

- Przeszło setką?

- Tak, przeszło setką. To oczywiście nieprawda, bo twój samochód tyle nie wyciąga.

Owszem, wyciąga.

- Ale jechałeś za szybko. Najwyraźniej tak właśnie było. Spojrzał na mnie, starając się przybrać skruszoną minę.

- No, tak. Chyba jechałem za szybko.

- O Boże. - Odruchowo zwolniłam. - Więc policja uważa, że gdyby nie ty, sytuacja nie byłaby tak skomplikowana.

Zdenerwował się.

- Właśnie. Ale nie o to chodzi. To znaczy, o to, jeśli chodzi o punkty karne, ale najważniejsze jest ubezpieczenie.

- Twoje?

Skinął głową.

- Jeśli ubezpieczyciel tira dowie się, że jechałem za szyb­ko, staną na głowie, żeby zapłacić jak najmniej.

- Za mój samochód?

- Jeśli w ogóle coś zapłacą.

- W takim razie musi zapłacić twój ubezpieczyciel.

Tak jest. Czyli szlag trafi moje zniżki za bezwypadkową jazdę.

Co za pech, pomyślałam. Cholera, co za pech.

- A właściwie w jakim stanie jest mój samochód? Dużo trzeba naprawiać? Ile mniej więcej wyniosą koszty naprawy? I gdzie on w ogóle jest?

Mijała nas akurat ciężarówka pełna beczących jagniąt, więc nie słyszałam ani słowa z tego, co mówił. Ale zaraz powtórzył.

- Jest do kasacji.

- Do kasacji? Jak to: do kasacji? Mój ukochany samocho...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin