Karol May - Zmierzch Cesarza.doc

(408 KB) Pobierz

Karol May

ZMIERZCH CESARZA

Tłum. Anonim

CZARCIE ŹRÓDŁO

Kto chciałby bliżej i dokładniej poznać kulturę agrarną północnego Meksyku, nie może ograniczyć się tylko do zwiedzenia stolicy i jej pięknych okolic. Powinien, kierując się wciąż na północ, przemierzyć rozległe płaskowzgórza, a potem, pokonawszy pasmo górskie Zacatecas, dotrzeć do prerii. Na tym to obszarze, liczącym około dziesięciu tysięcy kilometrów — między Rio Grande del Norte a miastem Chihuahua — panuje niepodzielnie kilkudziesięciu hacjenderów. Każdego — ze względu na wielkość posiadłości, dostatnie życie i niezależność — można by przyrównać do księcia. Dalej na północ — aż do Coahuila na granicy Teksasu — ciągnie się przez tysiące kilometrów biała, słona pustynia, zwana Bolson de Mapimi. Nie ma tam żadnej roślinności ani śladów ludzi czy zwierząt. Gorące powietrze drży nad lśniącymi, gryzącymi w oczy pokładami soli, pomiędzy którymi od czasu do czasu spotyka się koryta rzek, wyschniętych przez większą część roku. Wędrując ich brzegiem, można dojść do jezior, wypełnionych wodą jedynie podczas deszczów; w upalne miesiące przypominają coś w rodzaju lodowisk, składających się z niezliczonych białych płytek, pokrytych kryształami soli. Niektóre rzeczki w lecie podobne do małych, cicho szemrzących strumieni, zmieniają się w porze deszczowej w rwące potoki, niosące ze sobą olbrzymią masę wody. Latem nie ma również lagun, wysychają bowiem zupełnie.

Najbardziej urodzajne tereny północnego Meksyku to koryta wielkich rzek. Gleba tam tak żyzna — czarnoziem — że przy niewielkim nawożeniu kukurydza obradza niezwykle obficie. Jest też w bród świeżej trawy, porastającej płaskowzgórza, toteż bydłu nigdy nie zbraknie znakomitego pokarmu. Uprawne pola i pastwiska ciągną się więc kilometrami.

Życie hacjenderów jak gdyby stanęło w miejscu; od czasów starohiszpańskich prawie nic się w nim nie zmieniło. Odcięci od reszty świata, interesują się wyłącznie własnymi sprawami, nie obchodzi ich ani polityka, ani społeczne problemy kraju.

Kiedyś pewien hacjendero tak opisał własne dzieje:

„Życie hacjendera przypomina żywot pustelnika, mimo to ma swój urok i zalety. Hacjenderom brak czasu na rozrywki i zabawy, nie mówiąc już o kontaktach ze światem zewnętrznym, jeśli zważyć, że nawet najbliższa wioska indiańska oddalona jest o pół dnia, i to podłej drogi. Hacjendero to pan i władca swych vaquerów i służby. W żadnym zakątku ziemskiego globu nie ma chyba nikogo, kto cieszyłby się taką niezależnością jak on. Aby radować się tą niezależnością i odczuwać smak twardego, codziennego bytowania — trzeba się tu urodzić i wychować. Życie hacjenderów przyrównać można również do życia średniowiecznych rycerzy. Siedziby ich bowiem niczym warowne zamki są otoczone potężnymi murami z wieżami, mają zwodzone mosty i żelazne bramy. Dawniej była to konieczność, gdyż bardzo często napadały na nie dzikie górskie szczepy indiańskie i porywały kobiety, dzieci bądź bydło. Ale te niebezpieczeństwa minęły bezpowrotnie. Nie znaczy to, że życie toczy się całkiem spokojnie. Niejedną przygodę można jeszcze przeżyć, w dodatku nie zawsze z własnej chęci.

Mieszkanie hacjendera, zwane po hiszpańsku «casa», to obszerny piętrowy budynek o płaskim dachu, zbudowany z kiepskich cegieł i wapna. Mimo to dom jest mocny i trwały. Ma zwykle kilka wielkich zakratowanych okien.

Przed domem rozciąga się obszerny dziedziniec; w dzień spotkać tam można cały żywy inwentarz hacjendy: woły, krowy, świnie, kury i osły. Dalej stoją w nieregularnym szeregu zabudowania dla służby — brzydkie, kryte trzciną gliniane chaty vaquerów i robotników sezonowych. Jest to tania siła robocza. Za możliwość korzystania ze sprzętu rolnego i nasion uprawiają oni pańskie pola i oddają połowę swoich własnych plonów.

Życie w hacjendzie budzi się wraz ze świtem. Najpierw wychodzą do roboty wypoczęte i silne muły, prowadzone przez vaquerów. Za nimi urzędnicy, majordomo, caporal vaquerów i escribiente robotników. A także zwykle biegnie przed nimi kilka psów. Dziedziniec pustoszeje, zostaje tylko dozorca i tenedor de libros. Od czasu do czasu zjawia się na ośle jakiś chłop, aby wypożyczyć pług lub inne narzędzie, albo podjeżdża zaprzężony w woły wóz, na który ładuje się worki z mąką. Gdy słońce praży coraz mocniej, praca zostaje przerwana i wszyscy chronią się w chłodnych, ocienionych pomieszczeniach.

Po południu panuje w hacjendzie największe ożywienie. Pan domu wrócił i siedząc przed progiem na ociosanym pniu wydaje polecenia, przyjmuje meldunki i załatwia sprawy poddanych, którzy stoją przed nim pokornie, trzymając kapelusze w rękach. Czasami zajeżdża w cztero lub sześciokonnej kolasie sąsiad hacjendero. Gospodarz wprowadza go do domu wśród wzajemnych ukłonów.

Ulubioną zabawą młodzieży jest ujarzmianie muła. Naprzód związuje się zwierzę i przewraca na ziemię. Kiedy tak leży, wkłada mu się uzdę i wędzidło, a następnie rozwiązuje przednie nogi. Zwierzę może już wstać. Zrywa się po kilku energicznych ruchach. Mimo jego gwałtownego oporu, rzuca mu się na grzbiet pasy i rzemienie, przymocowane do ciężkiej belki leżącej na ziemi. Równocześnie po obu stronach uzdy przywiązuje się sznury, które trzyma dwóch parobków siedzących na koniach. Na koniec rozwiązuje się tylne nogi muła. Rozpoczyna się zabawa. Biorący w niej udział wydają dzikie okrzyki i zwierzę ucieka w szalonym pędzie. Parobcy pilnują, by nie biegło w nieodpowiednim kierunku.

Duże emocje wywołuje również pierwsze siodłanie młodego źrebaka. Nie przewraca się go na ziemię, tylko zakłada uzdę i mocno przywiązuje do niej jedną z tylnych nóg. Potem jeździec podkrada się z siodłem z lewej strony, chwyta konia za lewe ucho i pochyliwszy mu w dół łeb, drugą ręką zarzuca na grzbiet siodło. Trudno opisać, co się w takiej chwili dzieje ze źrebakiem! Ale człowiek nie ustępuje. Uwolniwszy z więzów nogę zwierzęcia, wskakuje na siodło i pędzi, dokąd go rumak poniesie.

W niedzielę odbywają się wyścigi konne albo zapasy z bawołem. Wrzeszczy się na niego, poszturchuje, a kiedy przestraszony ucieka, kilku mężczyzn pędzi za nim galopem, siedząc na osiodłanych koniach, i stara się chwycić za ogon. Gdy to się uda, zawodnicy ciągną, ile sił w rękach, dopóki zwierzę, wyczerpane szaleńczą gonitwą, nie padnie na wznak...".

Po Camino Real, czyli traktem królewskim, prowadzącym z Sayula przez góry, będące przedłużeniem Sierra de Nayarit, jechali trzej mężczyźni. Widać było, że przebyli bardzo ciężką drogę. Zmęczone i wyczerpane konie szły wolno, potykały się o głębokie szczeliny i niezliczone kawałki lawy. Wokoło rosły tylko juki o grubych pniach oraz gęste krzaki opopánaco , wznoszące się dwa, trzy metry nad ziemią; jego kwiaty wydzielały cudowny zapach. Ta miła woń stanowiła jedyną pociechę dla jeźdźców, słońce bowiem prażyło piekielnie, a spod kopyt końskich unosiły się tumany kurzu. Nic więc dziwnego, że podróżni mieli markotne twarze i nie odzywali się w ogóle do siebie. Nawet chart, biegnący za nimi ze spuszczonym ogonem, wydawał się smutny i niezadowolony. Gdyby nie doskwierający upał, jeźdźcy i zwierzęta nie odczuwaliby zmęczenia, gdyż wzniesienie było łagodne.

— Święty Jacobo de Composiella! — mruknął jeden z mężczyzn i zatrzymał konia. — Jeżeli tak dalej pójdzie, nie dogonimy ich przed Manzanillo. Niech diabli porwą ten upał i Camino Real. Ciekaw jestem, jak wyglądają w tym kraju zwyczajne drogi, jeżeli na królewskiej trzęsą się człowiekowi bebechy.

— Nie pomstuj, senior Mindrello — pocieszał Grandeprise. — Jedziemy pomału, prawda, ale Landola ze swoimi też nie posuwa się szybciej. Do tego brak im żywności. Nie chciałbym być w ich skórze.

— Dziwię się jednak — wtrącił Mariano — że dotychczas ich nie dogoniliśmy. Mają widać żelazne siły. Od dziesięciu dni jesteśmy w drodze i oprócz śladów... nic.

— Nic? Nie bądź pan niesprawiedliwy! Nie zapominaj, że do niedawna nie znaliśmy nawet celu ich podróży. Byliśmy zdani wyłącznie na ślady i aby ich nie zgubić, mogliśmy poruszać się tylko w dzień. Zbiegowie zaś jechali także nocą, a tym samym zyskiwali na czasie. Od kiedy jednak wywnioskowaliśmy dokąd zdążają, zbliżyliśmy się do nich sporo. Dzisiaj rano stwierdziliśmy przecież, że przejeżdżali tędy przed pięcioma godzinami. Idę o zakład, że schwytamy ich jeszcze dziś wieczorem.

— Naprawdę pan tak sądzi? — uradował się Mindrello.

— Jestem tego pewien, o ile oczywiście nie zajdzie coś niespodziewanego — oświadczył traper.

— Biada łotrom! Wybiła ich ostatnia godzina! — krzyknął Mariano i popędził konia.

Jechali odtąd w nieco lepszym nastroju, choć słońce wznosiło się już wysoko, a droga stawała się coraz gorsza. Zdawało się, że każda góra, którą mijali, jest wulkanem. Wszędzie widać było wygasłe kratery i kawałki lawy. Nagle góry jakby się rozstąpiły i oczom jeźdźców ukazała się szeroka dolina z wioską pośrodku. Nieliczne domki, jak również ogrodzenia otaczające mizerne pola kukurydzy, zbudowane były z bloków lawy. Przejeżdżali przez wioskę, ciekawie się rozglądając. W pewnym momencie uwagę ich zwrócił dom, który różnił się od innych; nad wejściem wisiała tablica z napisem wykonanym pastą do butów: HOTEL DOLORES, co po hiszpańsku oznacza nie tylko imię kobiece, ale i boleść. Właściciel był widać kpiarzem, bo nie mógł wymyślić lepszej nazwy dla tej obskurnej chałupy!

Ponieważ skwar z nieba dał się jeźdźcom mocno we znaki, postanowili odpocząć. Ledwo zatrzymali się przed „hotelem", a już zjawił się szczupły mężczyzna, ubrany tylko w spodnie, i podejrzliwie popatrzył na nich.

— Buenos dias, senior! — w imieniu wszystkich powitał go Grandeprise. — Czy można dostać coś do jedzenia?

— Dlaczego nie? Jeżeli zapłacicie...

— To się rozumie samo przez się! Chciałbym jeszcze o coś zapytać: czy może byli tu dzisiaj trzej jeźdźcy?

Wyraz twarzy hotelarza stał się jeszcze bardziej nieufny.

— Czy to jacyś wasi znajomi? — burknął.

— Nie, ale od dawna jedziemy ich śladem, chcemy bowiem zamienić z nimi kilka słów. A więc tu byli! I widać nie przypadli panu do serca!

— Niech ich wszyscy diabli porwą! Potraktowali mnie jak psa, grozili, że mnie zabiją, jeżeli natychmiast nie przygotuję posiłku. Podałem, co miałem. A kiedy upomniałem się o zapłatę, wyśmiali mnie i odjechali.

— Kiedy to się wydarzyło?

— Przed jakimiś dwiema godzinami.

— Gracias á Dios! — zawołał Mindrello. — Nareszcie ich mamy!

— Niezupełnie — Grandeprise był jak zawsze rzeczowy. — Senior — zwrócił się do hotelarza — w jakim stanie jest droga prowadząca w góry?

— W opłakanym! Pełno tam odłamków lawy i głębokich dziur; można połamać ręce i nogi. Najgorszy jednak odcinek to ten, który prowadzi do Fuente del Diablo.

— Do Czarciego Źródła? Skąd ta nazwa?

— W całej okolicy jest wiele wulkanów. Niektóre wprawdzie wygasły, ale inne są nadal aktywne. Dlatego od czasu do czasu pojawiają się źródła tak gorące, że zaczerpniętą z nich wodą można zaparzyć kawę. Największe to właśnie Fuente del Diablo. Zasilają je prawdopodobnie podskórne strumienie, gdyż poziom wody jest w nim ciągle taki sam.

— Mniejsza o to! Przejdźmy do rzeczy: jak szybko można się dostać do Czarciego Źródła?

— Hm! To zależy... Jechać możecie tylko tą drogą, którą pojechali tamci. Bardzo kiepska, ale innej nie ma. 0 wiele szybciej dostaniecie się tam pieszo. Ścieżka, choć bardzo stroma, nie jest zbyt męcząca. Osobiście radziłbym ją wybrać. Tylko co zrobicie z końmi?

— Nie rozumiem...

— Musielibyście je pozostawić przed ścieżką, a chcecie przecież przedostać się przez góry.

— Nie! Chcemy tylko schwytać tych ludzi. Jeśli się to uda, wrócimy tutaj.

— W takim razie, jak mówiłem, musicie dojechać do skrzyżowania drogi ze ścieżką i tam zostawić konie. Albo inaczej: ja pojadę z wami i zabiorę konie z powrotem. Tak będzie najlepiej. A teraz proszę do środka, przygotuję coś do jedzenia.

— Odłóżmy jedzenie na później! Musimy wyruszyć natychmiast.

— Wybaczcie, seniores, ale jestem innego zdania. Nic się nie stanie, jeżeli odpoczniecie przez pół godziny i coś

zjecie. Ręczę, że nie tylko zdążycie, ale przy Czarcim Źródle będziecie o godzinę wcześniej niż oni.

— Nie znamy drogi, więc stracimy trochę czasu na szukanie.

— Pojadę z wami aż do barranco , więc nie zabłądzicie. Wdrapawszy się na górę, wyjdziecie tuż obok źródła. Właściwie mogę was i tam zaprowadzić.

— Nie, senior, dojdziemy sami. Będziemy wdzięczni, jeżeli zaprowadzi nas pan do ścieżki i zajmie się końmi. Skoro zapewnia pan, że zdążymy na czas, odpoczniemy i coś przekąsimy.

Menu było mizerne, ale nie narzekali, zadowoleni, że choć przez chwilę mogą wypocząć. Rozglądali się ciekawie po całym obejściu, równie obskurnym i ubogim co chata. Około tuzina kur z wielką gorliwością szukało nie istniejących ziaren. Każda była uwiązana na sznurku dwumetrowej długości. Chcąc złapać ptaka, nie trzeba było za nim biegać, ale wystarczyło po prostu chwycić sznurek. Kury — jak się okazało — nie stanowiły całego inwentarza oberżysty. Oto jakiś chudy chłopak pędził duże stado indyków. Poganiał je nie batem, lecz kijem, owiniętym na końcu skórą kuny; te zwierzęta są tutaj najgroźniejszym wrogiem indyków, ptaki czują respekt nawet przed ich skórami. Po chwili Grandeprise zwrócił się do gospodarza:

— Jak zachowywali się ci trzej mężczyźni? Czy sprawiali wrażenie, że się boją i przed kimś uciekają?

— Słyszałem, że rozmawiali na ten temat. Jeden z nich, którego nazywali Landolą, roześmiał się na uwagę, iż ktoś może ich ścigać, i dodał, że ślad z pewnością już zaginął. „Gdy miniemy górę — mówił — znikną wszelkie powody do obaw. Musimy myśleć tylko o pieniądzach. Możliwość ich uzyskania po tamtej stronie jest znacznie większa niż tutaj".

— To zrozumiałe! Dla wykonania swego planu potrzebują bardzo dużo forsy. Tutaj wszelkie ich poczynania zwróciłyby uwagę władz. Musimy pomieszać im szyki! No, ruszajmy!

Dosiedli koni, a gospodarz przeraźliwie chudego osła i skierowali się na zachód. Okazało się, że kłapouch dzielnie dotrzymuje kroku koniom, wyczerpanym długą podróżą. Po upływie godziny dojechali do podnóża góry i zaczęli się ostrożnie wspinać po skalnych kamieniach. Niewiele czasu minęło, gdy dotarli do wąskiej kotliny, prawie pionowo wcinającej się w skałę. Tylko dobry piechur mógł marzyć o jej sforsowaniu. Jeździec, nawet najlepszy, z pewnością nie dałby rady.

— Oto barranco — hotelarz wskazał na wąwóz. — Po dwóch godzinach wspinaczki dotrzecie do miejsca położonego naprzeciw Czarciego Źródła. Zbiegowie jadą drogą okrężną, z drugiej strony góry. O, tam — wskazał ręką. — Ale co to, na Boga!?...

Spojrzeli na niego. Wpatrywał się w coś, co leżało na owej drodze dla jeźdźców. Ich pies zaś, zjeżywszy sierść, zadarł łeb do góry i zawył przeciągle.

— Santa Madonna! — krzyknął gospodarz. — To chyba koń!?

— Koń? — powtórzył Mariano. — Ależ tak, widzę teraz wyraźnie! Jedźmy tam!

Po paru minutach byli na miejscu. Przed ich oczyma roztoczył się straszny widok. Obok martwego konia z otwartą raną na szyi ujrzeli zwłoki człowieka w kałuży krwi. Był to Manfredo.

Zdjęła ich groza. Grandeprise pochylił się nad trupem. W piersi Manfreda widniała rana zadana sztyletem. Teraz traper uważnie przyjrzał się koniowi. Po chwili wyprostował się i cedząc słowa powiedział:

— Sprawa jest dla mnie zupełnie jasna. Wyczerpane do cna zwierzę wpadło przednią nogą w szczelinę, runęło i nie mogło się podnieść. Wtedy między trzema zbirami doszło do kłótni, kto ma dosiąść konia — pozostały przy życiu tylko dwa — a kto iść piechotą. Podczas sprzeczki Manfredo został ugodzony sztyletem. Jestem tylko ciekaw, kto go zamordował: Cortejo czy Landola.

— Chyba ja potrafię odpowiedzieć na to pytanie — ożywił się oberżysta. — Nóż miał ten, który nie wierzył w pościg.

— A więc Landola! Byłem tego prawie pewien. Cortejo nie potrafiłby tak wycelować, jest zresztą wielkim tchórzem. Ale będzie to ostatnia zbrodnia Landoli! Przysięgam na wszystkie moce piekielne!

— A to dranie! — pokiwał głową Mariano. — Przecież właśnie Manfredo pokazał im tajemne wyjście z klasztoru i to jemu zawdzięczają ratunek.

— No tak, był ich sprzymierzeńcem, a oni pięknie odpłacili mu za to. Nic tu po nas. Zmarłemu i tak nie pomożemy, a czas ucieka. Do widzenia, senior — Grandeprise zwrócił się do hotelarza — wracaj pan do domu.

Gospodarz jednak nie uczynił tego od razu. Żył w biedzie. Sumienie mu nie pozwalało zostawić na zmarnowanie tyle dobrego mięsa. Cortejo i Landola wykroili wprawdzie i zabrali ze sobą spore kawały koniny, ale było jej jeszcze bardzo dużo. Nie namyślając się, wyciągnął nóż i zabrał się do roboty.

W tym samym czasie ścigający zaczęli się mozolnie wdrapywać po zboczu wąwozu. Towarzyszył im pies. Skała była bardzo stroma, mimo to posuwali się dość sprawnie, pomagając sobie wzajemnie. Wkrótce usłyszeli jakieś szumy i szmery. Były to potoki wypływające w różnych miejscach i starające się przebić przez lawę. Przed jednym ze źródeł Mindrello przystanął, zanurzył w nim rękę i... cofnął ją gwałtownie.

— To prawdziwy ukrop! — krzyknął. — O mały włos nie poparzyłem sobie dłoni!

Towarzysze roześmiali się z niedowierzaniem. Po czym zrobiwszy to samo, co Mindrello, równie szybko jak on odskoczyli od źródła. Woda naprawdę była bardzo gorąca.

— No, dość tych eksperymentów — powiedział Grandeprise. — Chodźmy dalej.

Musieli iść nadzwyczaj ostrożnie, co chwila badając grunt, bo każde mocniejsze stąpnięcie groziło zanurzeniem się we wrzącej cieczy, płynącej pod powierzchnią ziemi. Słońce wskazywało mniej więcej czwartą po południu, gdy pokonali ostatnie wzniesienie. Oczom ich ukazała się górska przełęcz z zalegającymi ją wielkimi blokami czarnej lawy oraz kłęby pary unoszące się w wielu miejscach nad gorącymi źródłami. Ze słów oberżysty wynikało, że Czarcie Źródło leży tuż obok. Rozejrzeli się. I rzeczywiście. W ciemnej szczelinie, wydrążonej w skamieniałej lawie, lśniła czarna tafla wody. Dostrzec ją można było tylko wtedy, gdy wiatr rozpraszał tumany mgły.

Otoczenie Czarciego Źródła robiło niesamowite wrażenie. Kiedy tak patrzyli na owo skupisko odłamów skalnych i bloków lawy, zdało się, że to dzieło samego szatana, popełnione w przystępie szewskiej pasji lub złego humoru. Tylko diabeł mógł sobie tak poczynać z górami i wulkanami.

Przez jakiś czas zachwycali się także zupełnie innym obrazem natury. Na zachodzie pasma górskie opadały łagodnie ku Oceanowi Spokojnemu, a jego wody zdawały się błyszczeć między poszczególnymi szczytami. Oczywiście było to złudzenie, gdyż odległość gór od oceanu wynosiła co najmniej dwieście kilometrów. W rzeczywistości chmury i obłoki „udawały" fale, a wyłaniające się z nich wierzchołki gór — wyspy. Najlepiej widoczny był Pic de Tancitaro oraz wznoszący się naprzeciw — Nevado de Colima. Chwilami można było dojrzeć w oddali niezupełnie jeszcze wygasły wulkan Jorullo. Wkrótce jednak, ponieważ miało się ku wieczorowi, mgła zasnuła dolinę i całkowicie okryła ten najwyższy szczyt zachodniego pasma.

Zbiegów nie było jeszcze nawet słychać. Mindrello ukrył się więc w wyłomie skalnym, skąd nie zauważony, mógł doskonale obserwować okolicę, a przede wszystkim drogę, na której musieli się pojawić Landola i Cortejo.

Grandeprise i Mariano natomiast usiedli pod skałą w pobliżu Fuente del Diablo. Po chwili milczenia odezwał się Mariano:

— Senior, co zrobimy z tymi dwoma łotrami? Traper obrzucił go badawczym spojrzeniem.

— A co pan by zrobił? — zapytał. Mariano namyślał się długo.

— Odstawiłbym ich do Santa Jaga — powiedział wreszcie.

— Żeby jeszcze raz uciekli? A w ogóle po co tam właśnie?

— Ich zeznania będą nam potrzebne w procesie rodziny Rodrigandów przeciw Cortejom.

— Czego się pan spodziewa po tych draniach? Że powiedzą prawdę? To naiwność! A zresztą mamy przecież Pabla Corteja i jego córkę. Jeżeli tak bardzo zależy panu na zeznaniach przestępców, wystarczy to, co uda się wydobyć z Josefy, ewentualnie Gasparina, ale Landoli... — długo wstrzymywana wściekłość wybuchła w nim nagle — ...ale Enrique'a Landoli wam nie oddam! Należy do mnie, wyłącznie do mnie!

Trudno było poznać tego zazwyczaj opanowanego człowieka. Na policzki wystąpiły mu rumieńce, w oczach pojawiły się dziwne błyski, a usta przybrały zacięty wyraz. Gdyby Landola widział w tej chwili swego śmiertelnego wroga, przyrodniego brata, z pewnością przestraszyłby się nie na żarty.

Mariano nie zdążył nic odpowiedzieć traperowi, gdyż w tym momencie nadszedł Mindrello z wiadomością, że zbiegowie się zbliżają.

— A więc do dzieła! — zawołał Grandeprise.

Już wcześniej ustalono, że Mariano i Mindrello schowają się za blokami skalnymi, a Grandeprise wraz z psem wyjdzie na spotkanie wrogów. Ustalono również, że strzelać będą tylko w obronie własnej i że nawet w tym przypadku należy celować nie w głowę i nie w serce, ale tak, by rany nie były śmiertelne.

— Pamiętajcie, musimy ich ująć żywych — przypomniał traper.

Kiedy wszyscy trzej zajęli swe posterunki, nad Czarcim Źródłem znowu zapanowała martwa cisza. Minuty oczekiwania wlokły się niepomiernie. Grandeprise zaczął nawet przypuszczać, że Mindrello się pomylił. Nagle usłyszał odgłos spadającego kamienia i zaraz potem ujrzał dwa konie, a na nich Landolę i Corteja. W tych wynędzniałych postaciach o zapadłych policzkach z trudem rozpoznał obu przestępców. Dziesięć dni zmęczenia i głodu wyryło na ich twarzach głębokie ślady.

Zatrzymawszy się na szczycie przełęczy, Gasparino aż krzyknął z radości i szybko zsunął się z konia. Również Landola, choć bardziej powściągliwy w wyrażaniu uczuć, nie mógł ukryć zadowolenia na widok dogodnego do wypoczynku miejsca.

— Cielo! Tę drogę będę długo pamiętać — westchnął Cortejo, siadając nad wodą. — Co za męka! Nie mogę powiedzieć, że jestem panu wdzięczny. Dlaczego nie znalazł pan lepszej?

— Głowę bym dal, że zamiast podziękowania spotkają mnie z pańskiej strony tylko wyrzuty! Czy to tak trudno zrozumieć, że była to dla nas jedyna droga? Że na każdej innej groziło nam stokroć więcej niebezpieczeństw?!

— No dobrze już, dobrze. A co teraz nas czeka?

— Wszystko będzie dobrze! Droga do Manzanillo to w porównaniu z tą, którąśmy przebyli, dziecinna zabawka.

Proszę mi wierzyć! Po tej stronie gór orientuję się doskonale i doprowadzę pana zdrowo i cało.

— Oby tylko nie zemściło się na nas to zabójstwo Manfreda. Zbyt pochopnie używa pan noża, senior Landola!

— Phi! To najmniejszy kłopot. Kto by się tam przejmował Manfredem! Przypuszczam nawet, że znajdą się ludzie, którzy będą wdzięczni, żeśmy go sprzątnęli. Gdyby go schwytano, i tak by wisiał.

— Ale miał rację domagając się konia. Przecież to pański padł, a więc pan powinien był iść pieszo.

— Okazałbym się ostatnim durniem, gdybym się na to zgodził! W takiej sytuacji każdy musi dbać przede wszystkim o siebie i nie mieć litości dla innych.

— Dobrze, że mi pan to powiedział! A więc może się zdarzyć, że i ze mną postąpi senior tak jak z tym chłopcem. Żal mi go. Dużo mu przecież zawdzięczamy i dlatego zasłużył na lepszy los.

— Nie mów pan głupstw. Przyspieszyliśmy tylko to, co i tak by go spotkało. A teraz powiedz pan szczerze: czy naprawdę był pan skłonny podzielić się z nim pieniędzmi? 0 nie, znam pana zbyt dobrze! Pozbyłby się go senior przy pierwszej lepszej sposobności. Ale dość już o tym. Co się stało, to się nie odstanie. Postaraj się pan lepiej o ogień, żebyśmy mogli zjeść coś gorącego.

— Końskie mięso... Brrr! — wzdrygnął się Cortejo. — Nawet kiedy bywałem w najpodlejszym nastroju, do głowy mi nie przyszło, że kiedyś będę musiał się zadowolić tym specjałem!

— Ależ z pana maminsynek! Już gorsze świństwa jadałem. Zresztą, nasza mordęga wkrótce się skończy. Oczywiście potrzebne są pieniądze i jeszcze raz pieniądze.

Nie ma co! Zabierzemy je pierwszemu lepszemu bogaczowi, którego spotkamy.

— Tym pierwszym lepszym będę chyba ja — spoza skały wysunął się Grandeprise z wymierzonym w nich karabinem.

Landola i Cortejo patrzyli na niego w osłupieniu. Po kilku sekundach pirat ochłonął i zawołał:

— To ty, Grandeprise?! Bies cię chyba sprowadził! Idź więc do diabła!

Wyciągnął nóż zza pasa i rzucił się na trapera. Nie zdołał jednak go dosięgnąć. Pies okazał się szybszy. Głośno ujadając skoczył na napastnika i powalił na ziemię. Nóż wypadł z ręki Landoli.

Szczekanie charta było — jak ustalono — sygnałem dla Mariana i Mindrella. Wybiegli z ukrycia i obezwładnili pirata. Zdesperowany Gasparino nie stawiał oporu. Skrępowano obydwu rzemieniami, zawleczono nad wodę i umieszczono pod skalnym głazem w pół siedzącej, pół leżącej pozycji. Pies warował obok, natomiast Grandeprise, Mariano i Mindrello usiedli naprzeciwko jeńców.

— No, senior Landola — rzekł traper, obrzucając przyrodniego brata nienawistnym spojrzeniem — nie spodziewaliście się wpaść po raz drugi w nasze ręce, prawda?

Pirat nie odpowiedział. Odwrócił głowę i zamknął oczy tak jak Cortejo.

— O, dumny jesteś! Nie chcesz gadać? Tym lepiej, proces będzie krótszy. Nie mamy zamiaru stąd was zabierać. Tu przeprowadzimy sąd zgodnie z prawami prerii i wydamy bezapelacyjny wyrok.

Landola drgnął. Chciał widać zyskać na czasie, bo po chwili odezwał się:

— Nie wyobrażajcie sobie, że możecie być naszymi sędziami! Tu nie preria!

— Ale ja jestem traperem i przestrzegam praw prerii!

— One nas nie dotyczą! Żądamy prawdziwego sądu.

— Nic więcej? — w głosie Grandeprise'a zabrzmiała ironia. — Dlaczego uciekliście, skoro domagacie się zwykłego sądu? Wasza ucieczka dowodzi, że w ogóle chcieliście uniknąć odpowiedzialności. Dlatego też rozprawa odbędzie się tutaj!

— Nie macie do tego prawa!

— Jesteś o tym przekonany, mój przyrodni bracie? — roześmiał się Grandeprise wrogo. — Zamordowałeś mi ojca, porwałeś narzeczoną, przywłaszczyłeś moje dobre imię i majątek! To twoja wina, że przez całe lata nie mogłem żyć spokojnie! I ty śmiesz jeszcze twierdzić, że nie mam prawa być twoim sędzią?! Śmiechu warte! Ścigałem cię przez prerie i góry, przez jeziora i lasy. Nie spocząłem ani chwili, a teraz gdy wreszcie cię ująłem, miałbym cię puścić wolno? Jesteś największym draniem, jakiego znam, skończysz więc, Jak na to zasłużyłeś!

Landola udawał, że słucha tych słów ze spokojem, ale przestraszył się nie na żarty. Zdawał sobie doskonale sprawę, że od człowieka, któremu wyrządził tyle zła, nie może się spodziewać litości. Jedyną deską ratunku było zyskanie na czasie. Dlatego odezwał się z pozorną beztroską, nawet lekko się uśmiechając:

— Nie będziesz miał odwagi mnie tknąć. Zresztą senior Mariano nie pozwoli na to.

— Ja?! A niby to dlaczego miałoby mi zależeć na pańskim życiu?!

— Bo beze mnie nie będzie pan mógł udowodnić, że jest prawdziwym hrabią!

— Myli się pan. Mam wystarczające dowody! Zresztą w naszych rękach jest Pablo Cortejo i Josefa.

— Ale co pan zrobi, gdy oni złożą niekorzystne dla pana zeznania? Z fałszywym Alfonsem może się pan rozprawić jedynie przy naszej pomocy.

— Dość już tej komedii! Zapomina senior, że sytuacja się zmieniła. Nie potrzebujemy waszych zeznań. Dysponujemy, powtarzam, w pełni wiarygodnymi dowodami. Mało tego, one i was obciążają. Nie mam więc zamiaru ani nie chcę wchodzić z panem w jakiekolwiek układy.

Landola stracił panowanie nad sobą.

— Bądźcie przeklęci do setnego pokolenia! — wrzasnął. — I skończcie wreszcie tę farsę.

— Która dla was zamieni się wkrótce w tragedię — mruknął Grandeprise. — Senior Mariano, o co oskarża pan tego człowieka, który zwie się Landolą? Zwracam uwagę, że może pan wymienić jedynie te zbrodnie, które dotyczą pana i pańskich przyjaciół. Takie są prawa prerii.

— Rozumiem. Oskarżam Landolę o porwanie i uprowadzenie.

— Kogo? Proszę dokładnie określić.

— Mnie i moich przyjaciół.

— A pan, senior Mindrello, o co oskarża tego człowieka?

— O to samo, ponadto zaś o handel ludźmi, czego ofiarą padliśmy między innymi ja i hrabia Fernando de Rodriganda, a także...

— To wystarczy — przerwał traper. — Nie będę już powtarzał, seniores, ile krzywd mnie wyrządził ten człowiek. Jaką karę przewiduje prawo prerii za porwanie i uprowadzenie człowieka?

Zarówno Mariano, jak i Mindrello zbyt wiele wycierpieli od Landoli, aby się zastanawiać nad odpowiedzią. Prawie równocześnie zawołali:

— Karę śmierci!

— A jaką karę przewiduje za wielokrotne porwanie? — pytał dalej Grandeprise.

— Wielokrotną karę śmierci!

— Dziękuję, seniores! Jest to zgodne z tym prawem. A teraz kolej na Gasparina Corteja. 0 co jego oskarżasz, senior Mariano?

— Oskarżam go o współudział w zbrodniach Landoli. To on dokonał porwania dziecka, czyli mnie i zamiany. Ponadto zorganizował zamach na życie mego ojca i zagrabił nasze mienie. Właściwie to on był inicjatorem wszystkich tych zbrodni.

— A pan, senior Mindrello?

— Oskarżam Gasparina Corteja o bezprawne pozbawienie wolności, o współudział w procederze handlowania ludźmi, o przyczynienie się do nieludzkich cierpień, jakich doznałem w niewoli wraz z hrabią Rodrigandą.

— To w zupełności wystarcza, senior! Proszę teraz odpowiedzieć: jaką karę przewidują prawa prerii za kidnaperstwo?

— Śmierć.

— A za wielokrotne porwanie?

— Śmierć wielokrotną.

— Słyszeliście? — zwrócił się do jeńców, przypatrując się im uważnie. — Wyrok zapadł. Przygotowujcie się do śmierci! — a szeptem dodał: — Ciekawym, jak zareagują na te słowa.

Landola udawał obojętność. Leżał na ziemi z zaciśniętymi zębami i od czasu do czasu obrzucał wrogów złym, pogardliwym spojrzeniem. Gasparino natomiast nawet nie usiłował ukryć przerażenia. Jęczał i szlochał, co chwila zachłystując się łzami. Dla wszystkich było jasne, że gdyby miał choć najmniejszą iskierkę nadziei, nie zawahałby się przed zdradą kompana.

Grandeprise raptem wstał. Podszedł do źródła i zanurzył w nim palec. Próba widać wypadła pomyślnie, bo z zadowolenia aż cmoknął i pokiwał z uśmiechem głową. Nic jednak nie powiedział. Usiadł znowu naprzeciw jeńców. Tylko twarz miał zmienioną: pojawił się na niej wyraz okrucieństwa.

— Musimy szybko rozprawić się z tymi łotrami! — zawołał po chwili Mariano. — Wieczór się zbliża, a czeka nas długa droga powrotna.

— Szybko? O, nie! — zaprotestował traper. — Co też chodzi panu po głowie! Czy cierpienia spowodowane rozmyślnie przez tych ludzi trwały krótko? Czy przez osiemnaście lat nie przeszliście piekła, pan i Mindrello? Nie chcecie zemsty? A ja uważam, że kulka w łeb byłaby dla nich nie zasłużonym aktem łaski. Zasłużyli nie tylko na śmierć, ale także na tortury!

— Istotnie, jeszcze za życia powinni poczuć przedsmak piekła! — przytaknął Mindrello. — Czy już senior obmyślił, jak umrą?

— Naprawdę się pan nie domyśla? Przecież to takie proste! Czy już pan zapomniał, jak szybko wyciągał rękę z tej wrzącej wody? — wskazał mu źródło.

— Per todos los Santos! Wszyscy święci! — zawołał Mindrello. — Doskonały pomysł! Wrzucimy łotrów do Fuente del Diablo!

Grandeprise zaprzeczył ruchem głowy.

— Za prędko by umarli. Będziemy ich zanurzać w ukropie powoli, powolutku... Po kawałeczku... Niechaj sekundy wydadzą im się wiecznością. Niech skomlą o śmierć jak o łaskę. Niech...

Przerwał mu długi, straszliwy wrzask. To Cortejo nie wytrzymał. Bliski obłędu, wpatrywał się w Amerykanina nieprzytomnym wzrokiem.

— Válgame Dios! Boże, bądź miłościw! —wybełkotał. — Wszystko inne, senior, byle nie to! Na litość boską, błagam!

— Po pierwsze, nie jęcz i nie biadol! Po drugie, zostaw Pana Boga w spokoju. To niedorzeczne wzywać go teraz na pomoc.

— Jeżeli taką śmierć nam gotujecie, jesteście szatanami, nie ludźmi!

— Już zapomniałeś, co sam robiłeś? To wy poczynaliście sobie gorzej od diabłów! Nie proście więc o litość, bo jej nigdy nie okazywaliście innym!

— Mimo to proszę, błagam, puśćcie nas wolno. Przysięgam na wszystkie świętości, że nigdy już nie staniemy wam na drodze. Przysięgam na zbawienie duszy! Senior Mariano, wiem, że ma pan miękkie serce i nie dopuści...

— Milcz, głupcze! — przerwał mu Landola. — Czy nie widzisz, że szkoda każdego słowa dla tych zbirów? Czy nie rozumiesz, że im głośniej my jęczymy, tym bardziej oni się cieszą? Bądźże mężczyzną!

Odwrócił się, jakby chciał tym ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin