Jack London - Meksykanin (m76).rtf

(71 KB) Pobierz

 

Meksykanin

 

 

 

I

 

 

 

Nikt nie znał jego przeszłości, a zgoła nic o nim nie wiedzieli członkowie Komitetu Junty. Był dla nich prawdziwą zagadką ten wielki patriota, który po swojemu, ale z nie mniejszym niż oni oddaniem pracował dla nadchodzącej rewolucji meksykańskiej. Zrozumieli to późno, gdyż nikt z Komitetu go nie lubił. Kiedy po raz pierwszy zjawił się w zatłoczonym, pełnym zgiełku lokalu Junty, wszyscy powzięli podejrzenie, że jest szpiclem, jednym z płatnych agentów tajnej policji Diaza. Zbyt wielu ich towarzyszy siedziało w cywilnych i wojskowych więzieniach rozsianych po całym obszarze Stanów Zjednoczonych; inni, zakuci w kajdany i wydaleni do Meksyku, stanęli tam pod murem i zostali rozstrzelani.

 

Na pierwszy rzut oka chłopiec nie sprawiał dodatniego wrażenia. Mógł mieć najwyżej osiemnaście lat i jak na swój wiek był niezbyt wyrośnięty. Oświadczył, że nazywa się Felipe Rivera i chce pracować dla rewolucji. To wszystko, ani słowa więcej. Żadnych dalszych wyjaśnień. Stał i czekał. Na jego ustach nie było uśmiechu, oczy pozostały chłodne.

 

Wielkiemu, zamaszystemu Paulino Vera ciarki przeszły po kościach. Chłopak miał w sobie coś odpychającego, strasznego, kryl jakąś tajemnicę. W jego czarnych oczach czaiły się jadowite błyski, które przywodziły na myśl żmiję. Oczy te płonęły zimnym ogniem ogromnej, stężałej goryczy. Przeniósł błyszczący wzrok z twarzy spiskowców na maszynę do pisania, na której pilnie stukała malutka pani Sethby. Kiedy spojrzała w górę, ich oczy spotkały się przelotnie. Pani Sethby także doznała nieokreślonego uczucia i pod jego wpływem przerwała pracę. Zanim zaczęła pisać dalej, musiała przeczytać list od początku.

 

Paulino Vera spojrzał na Arrellano i Ramosa. Wszyscy po kolei wymienili pytające spojrzenia. Ich oczy wyrażały brak decyzji i nieufność. Ten szczupły chłopak był Nieznanym i niósł z sobą grozę rzeczy niewiadomych. Był zagadką, czymś, co nie mieściło się w głowach tych rewolucjonistów, których zaciekła nienawiść do Diaza i jego tyranii nie była przecież niczym więcej jak uczuciem zwykłych, uczciwych patriotów. Tu zaś kryło się coś innego, ale co - nie wiedzieli. Wreszcie Vera, zawsze najbardziej impulsywny i szybki w decyzji, pierwszy przerwał milczenie.

 

- Bardzo dobrze - rzekł chłodno. - Powiadasz, że chcesz pracować  dla  rewolucji.  Zdejm marynarkę. Powieś ją tam. A teraz chodź... pokażę ci... gdzie są wiadra i szmaty. Podłoga jest brudna. Zaczniesz od tego, że wyszorujesz podłogę tutaj i w innych pokojach. Wymyjesz także spluwaczki. Potem zabierzesz się do okien.

 

- Czy to będzie dla dobra rewolucji? - spytał chłopiec.

 

- Tak, dla dobra rewolucji - odparł Vera.

 

Rivera ogarnął ich chłodnym, podejrzliwym spojrzeniem. Potem zdjął marynarkę.

 

- Dobrze - powiedział.

 

I nic więcej. Odtąd co dzień przychodził do roboty - zamiatał, szorował, sprzątał. Wygarniał popiół z pieców, przynosił węgiel i podpałkę i rozpalał ogień, zanim najgorliwszy z członków Komitetu zasiadł za swym biurkiem.

 

- Czy mógłbym tu nocować? - spytał pewnego razu.

 

Aha! Toś ty taki! Diazowi służysz! Kto nocował w lokalu Junty, miał dostęp do ich tajemnic, do list nazwisk i adresów towarzyszy w Meksyku. Prośbie odmówili i Rivera nigdy więcej już o tym nie wspomniał. Nie wiedzieli, gdzie sypia ani gdzie i za co je. Pewnego razu Arrellano ofiarował mu parę dolarów. Rivera potrząsnął głową na znak odmowy. Kiedy zaś Vera próbował go nakłonić, aby wziął pieniądze, powiedział:

 

- Pracuję dla rewolucji.

 

W naszych czasach wywołanie rewolucji wymaga wielkich pieniędzy, Junta więc zawsze była w potrzebie. Członkowie Komitetu cierpieli głód i nie szczędzili swych sił. Najdłuższy dzień był dla nich jeszcze za krótki. Czasem jednak zdawało się, że rewolucja upadnie z braku kilku dolarów. Doszło do tego, że Komitet przez dwa miesiące nie płacił czynszu i gospodarz groził im eksmisją. Wtedy to właśnie Felipe Rivera, chłopiec do posług, odziany w tanie, nędzne i wytarte ubranie, położył na biurku May Sethby sześćdziesiąt dolarów w złocie. Powtórzyło się to jeszcze kilka razy. Pewnego dnia trzysta listów, wytrzaskanych na niestrudzonej maszynie do pisania (apele o pomoc materialną i poparcie przez zorganizowane grupy robotników, prośby do redaktorów naczelnych gazet, by więcej miejsca poświęcali rewolucji w Meksyku, protesty przeciw samowoli, jakiej dopuszczały się sądy Stanów Zjednoczonych wobec rewolucjonistów), leżało czekając na ofrankowanie i wysyłkę. Zniknął już złoty zegarek Very, staromodny repetier, pamiątka po ojcu. Zniknęła również złota obrączka z palca May Sethby. Sytuacja była beznadziejna. Ramos i Arrellano w rozpaczy targali swoje długie wąsy. Listy trzeba wysłać, a przecież poczta nie sprzedaje znaczków na kredyt. Wówczas Rivera włożył kapelusz i wyszedł. Gdy wrócił, położył na biurku May Sethby tysiąc dwucentowych znaczków.

 

- Czy to nie jest przypadkiem przeklęte złoto Diaza? - powiedział Vera do towarzyszy.

 

Podnieśli brwi - nie wiedzieli, co o tym sądzić. A Felipe Rivera, który mył podłogi dla rewolucji, gdy było trzeba, przynosił złoto i srebro i oddawał je na cele Junty.

 

Oni jednak, mimo wszystko, nie mogli polubić Rivery.

 

Nie znali go, a drogi tego chłopca nie były ich drogami. Nie zwierzał się nikomu. Udaremniał wszelkie próby pociągnięcia go za język. Choć był jeszcze chłopcem, jakoś nie mogli zebrać na odwagę i wziąć go na spytki.

 

- Może to wielki, samotny duch. Nie wiem, naprawdę nie wiem - bezradnie rozkładał ręce Arrellano.

 

- Nie ma w nim nic ludzkiego - mówił Ramos.

 

- Jego serce wyschło doszczętnie - dodawała May Sethby. - Wypaliła się w nim wszelka radość. Ma w sobie coś z nieboszczyka, a przy tym jakąś straszliwą żywotność.

 

- Przeszedł przez piekło - mówił Vera. - Tak może wyglądać tylko ten, kto przeszedł przez piekło, a przecież to jeszcze chłopiec.

 

Mimo to nie mogli go polubić. Nigdy z nimi nie rozmawiał, o nic nie pytał, niczego nie doradzał. Ale kiedy rozmowa o rewolucji stawała się gorąca, przysłuchiwał się stojąc, bez żadnego wyrazu na twarzy, niczym martwy przedmiot i tylko w oczach jego płonął zimny ogień. Z twarzy na twarz, z jednego mówcy na drugiego przenosił wzrok i drążąc oczami jak świdry z roziskrzonego lodu, zbijał ich z tropu, siał niepokój.

 

- On nie jest szpiclem - powiedział raz Vera do May Sethby. - Jest patriotą, zobaczy pani, największym patriotą z nas wszystkich. Wiem o tym. Mówi mi to serce i rozum. A jednak nic więcej o nim nie wiem.

 

- Ma niedobry charakter - odparła May Sethby.

 

- Tak - rzekł Vera i wzdrygnął się. - Patrzył na mnie tymi oczami. Nie ma w nich miłości. Te oczy grożą. Są dzikie jak ślepia tygrysa. Wiem, że gdybym zdradził rewolucję, Rivera mnie zabije. On nie ma serca. Jest twardy jak stal, okrutny i zimny jak mróz. Przypomina blask księżyca w noc zimową, kiedy wędrowiec zamarza na samotnym szczycie górskim. Nie boję się Diaza i jego zbirów, boję się tego chłopca. Mówię pani prawdę. Boję się. Rivera jest tchnieniem śmierci.

 

A jednak właśnie Vera przekonał innych, aby po raz pierwszy zaufali Riverze. Było to w czasie, kiedy zerwała się łączność między Los Angeles a meksykańską Dolną Kalifornią. Trzej towarzysze własnymi rękami wykopali sobie groby i zostali nad nimi rozstrzelani. Dwaj inni stali się więźniami Stanów Zjednoczonych w Los Angeles. Juan Alvarado, dowódca wojsk federalnych, był potworem. Krzyżował wszystkie plany Junty. Nie mogli już porozumiewać się ani ze starymi, ani ze świeżo pozyskanymi rewolucjonistami w Dolnej Kalifornii.

 

Młody Rivera otrzymał instrukcje i został wysłany na południe. Gdy wrócił, łączność znów była nawiązana, a Juan Alvarado nie żył. Znaleziono go w łóżku z nożem wbitym w pierś po rękojeść. Nie było to przewidziane w instrukcjach, jakie otrzymał Rivera, ale towarzysze z Junty wiedzieli dokładnie, gdzie się obracał. O nic go nie pytali. Sam też nic nie mówił. Towarzysze tylko popatrzyli po sobie - zrozumieli wszystko.

 

- Już wam mówiłem - rzekł Vera. - Diaz powinien bać się tego chłopca więcej niż kogokolwiek innego. Rivera jest nieubłagany. To ręka sprawiedliwości.

 

May Sethby powiedziała to, co czuli wszyscy: chłopak miał złe skłonności. Wkrótce zaświadczyły o tym namacalne dowody. Rivera przychodził raz z rozciętą wargą, to znów z podbitym okiem lub obrzękłym uchem. Było jasne, że wszczyna burdy w owym innym świecie, gdzie jadł, spał, zdobywał pieniądze i chadzał drogami, których nie znali. Z czasem nauczył się składać gazetkę rewolucyjną, którą Junta wydawała raz na tydzień. Zdarzały się jednak dni, kiedy nie mógł wykonywać tej pracy, gdyż palce miał spuchnięte w kostkach, kciuki rozbite, jedno lub drugie ramię zwisało bezwładnie, a na twarzy malował się wyraz niewypowiedzianego bólu.

 

- Awanturnik - mówił Arrellano.

 

- Bywalec spelunek - dodawał Ramos.

 

- Ale skąd on bierze pieniądze? - pytał Vera. - Dzisiaj znów się dowiedziałem, że zapłacił rachunek za papier - sto czterdzieści dolarów.

 

- Przynosi je ze swoich wypraw - powiedziała May Sethby. - Nigdy nie usprawiedliwia swej nieobecności.

 

- Powinniśmy go śledzić - zaproponował Ramos.

 

- Nie chciałbym być tym, który chodzi za nim - zauważył Vera. - Boję się, że zobaczylibyście mnie jeszcze tylko raz, na moim pogrzebie. Ten chłopiec jest w szponach jakiejś strasznej namiętności. Nikomu, nawet samemu Bogu, nie pozwoli zastąpić sobie drogi do celu.

 

- Czuję się przy nim jak dziecko - wyznał Ramos.

 

- Jest w nim - rzekł Arrellano - jakaś pierwotna siła. To wilk czający się do skoku, grzechotnik, jadowity skorpion.

 

- Jest wcieleniem rewolucji - dodał Vera. - Jej płomieniem i duchem, nienasyconym pragnieniem zemsty, która zabija w milczeniu. Jest aniołem mścicielem przemykającym wśród głuchej nocy.

 

- Chce mi się płakać, kiedy o nim myślę - powiedziała May Sethby. - Przecież nie zna nikogo, a nienawidzi wszystkich. Nas toleruje tylko dlatego, że nasza działalność odpowiada jego pragnieniom. Jest sam, zupełnie sam... - Głos jej się załamał, tłumiła łkanie, oczy zaszły jej mgłą.

 

Drogi i czyny Rivery były istotnie okryte tajemnica. Zdarzało się, że nie widzieli go przez cały tydzień. Raz nie było go miesiąc. Kończyło się to zawsze tak samo: wracał i bez-słowa kładł złote monety na biurku May Sethby. I znów mijały dnie i tygodnie, kiedy cały swój czas spędzał w biurze Junty. Potem, w nieregularnych odstępach czasu, znikał na cały dzień, od wczesnego ranka do wieczora. Wróciwszy pozostawał w lokalu Junty do późnej nocy. Kiedyś Arrellano zastał go o północy przy składaniu czcionek. Palce miał spuchnięte, a rozcięte wargi jeszcze krwawiły.

 

 

 

II

 

 

 

Zbliżała się chwila przełomowa. Rewolucja zależała od Junty, a Junta była w opałach. Potrzebowali pieniędzy bardziej niż kiedykolwiek, a zdobyć je było coraz trudniej. Patrioci oddali już wszystko, co mieli, i więcej dać nie mogli. Zbiegli z Meksyku peoni , pracujący na szlakach kolejowych, oddawali Juncie połowę swych skąpych zarobków. Ale potrzeby były znacznie większe. Ciężki, wieloletni trud konspiracyjnej roboty miał wydać owoce. Nadchodził czas. Zbliżała się chwila wybuchu rewolucji. Jeszcze trochę nacisnąć, jeszcze jeden bohaterski wysiłek, a przechyli się szala zwycięstwa. Junta dobrze znała swój Meksyk. Rewolucja, gdy już wybuchnie, będzie sama dalej się rozwijała. Aparat państwowy Diaza rozleci się jak domek z kart. Pogranicze stoi w pogotowiu. Pewien Jankes na czele setki ludzi z organizacji "Przemysłowych Robotników Świata" tylko czeka na znak, aby przejść granicę i wszcząć walkę o Dolną Kalifornię. Ale musi otrzymać broń.

 

W całym kraju, aż po brzegi Atlantyku, wszyscy, z którymi Junta była w kontakcie, potrzebowali broni: zwykli awanturnicy, rycerze fortuny, bandyci, rozgoryczeni amerykańscy obywatele, socjaliści, anarchiści, prostacy, wygnańcy z Meksyku, peoni zbiegli z niewoli, górnicy z Coeur d'Alene i Colorado, których wpędzano jak bydło w zagrody i okładano batami, pałający tym większą żądzą odwetu - słowem, wszelkie harde dusze wyrzucone za burtę dzisiejszego, piekielnie skomplikowanego świata. Zewsząd nieustannie wołano o karabiny i amunicję, amunicję i karabiny.

 

Tylko przerzucić tę różnorodną, dyszącą zemstą rzeszę rozbitków przez granicę i - rewolucja gotowa! Obsadzą komorę celną i północne porty Meksyku. Diaz nie będzie mógł stawić oporu. Nie ośmieli się rzucić swych głównych sił na północ, gdyż będzie chciał utrzymać południe. Ale południe też ogarnie płomień rewolucji. Lud powstanie. Jedno za drugim poddawać się będą miasta. Stan za stanem przechodzić będzie w ich ręce. Wreszcie zwycięskie armie rewolucji okrążą ze wszystkich stron miasto Meksyk, ostatnią twierdzę Diaza.

 

Ale trzeba pieniędzy. Mieli dość ludzi, niecierpliwych i zawziętych, którzy potrafią zrobić użytek z broni, znali handlarzy broni, którzy mogli jej dostarczyć. Przygotowanie rewolucji wyczerpało jednak Juntę. Wydali ostatniego dolara, wyschło ostatnie źródło wpływów, przymierający głodem patrioci oddali ostatniego centa, a wielka sprawa wciąż jeszcze ważyła się na szali. Karabinów i amunicji! Obdarte bataliony muszą otrzymać broń. Lecz skąd? Ramos opłakiwał swoje skonfiskowane dobra. Arrellano gorzko żałował rozrzutności w latach młodzieńczych. May Sethby zastanawiała się, czy byłoby dziś inaczej, gdyby Komitet lepiej gospodarował swymi funduszami.

 

- I pomyśleć, że wolność Meksyku zależy od marnych kilku tysięcy dolarów! - wołał Paulino Vera.

Rozpacz malowała się na twarzach wszystkich. Ich ostatnia nadzieja, Jose Amarillo, który niedawno wstąpił do organizacji i przyrzekł dać pieniądze na jej cele, został pochwycony na swej hacjendzie w Chihuahua i rozstrzelany pod ścianą własnej stajni. Właśnie otrzymali o tym wiadomość.

 

Rivera, który klęcząc szorował podłogę, podniósł wzrok. Szczotka zastygła mu w rękach pokrytych po łokcie brudnymi mydlinami.

 

- Czy pięć tysięcy wystarczy? - spytał.

 

Spojrzeli nań ze zdumieniem. Vera skinął głową. Nie mógł mówić, lecz nagle odzyskał nadzieję.

 

- Zamówcie karabiny - rzekł Rivera, po czym wygłosił najdłuższe przemówienie, jakie słyszeli z jego ust.

 

- Czas ucieka. Za trzy tygodnie przyniosę wam pięć tysięcy. Tak będzie nawet lepiej. Zrobi się cieplej i łatwiej będzie walczyć. Zresztą nic więcej nie mogę zrobić.

 

Vera próbował stłumić rosnącą w nim nadzieję. Wszystko to było nieprawdopodobne. Tyle już drogich sercu marzeń rozwiało się od czasu, kiedy zaczął swą rewolucyjną grę. Wierzył temu obdartemu chłopcu, który mył podłogę dla rewolucji, ale jednocześnie nie śmiał mieć nadziei.

 

- Zwariowałeś - powiedział.

 

- Za trzy tygodnie - odparł Rivera. - Zamówcie karabiny. Wstał, obciągnął zakasane rękawy koszuli i włożył marynarkę.

 

- Zamówcie karabiny - powtórzył. - Odchodzę.

 

 

 

III

 

 

 

W kantorze Kelly'ego - po dniu pełnym rwetesu, telefonowania na wszystkie strony i przekleństw - odbywało się nocne posiedzenie. Kelly miał roboty po uszy, ale nic się nie kleiło. Trzy tygodnie temu przywiózł z Nowego Jorku Danny Warda. Organizował spotkanie Warda z Billy Cartheyem. Carthey od dwóch dni leży w łóżku ciężko poturbowany. Fakt ten starannie ukrywa się przed sprawozdawcami sportowymi. Nie ma kto zastąpić Cartheya. Kelly rozesłał telegramy do bokserów lekkiej wagi na Wschodzie, ale wszyscy byli już związani umowami i terminami. Teraz zaświtała nadzieja, co prawda niewielka.

 

- Bezczelny to ty jesteś - powiedział Kelly obrzuciwszy spojrzeniem Riverę.

 

Gniew i nienawiść płonęły w oczach chłopca, ale twarz pozostała obojętna.

 

- Położę Warda - rzekł krótko.

 

- Skąd wiesz? Czyś go widział kiedy na ringu? Rivera potrząsnął głową.

 

- Ward położy cię jedną ręką i z zamkniętymi oczami. Rivera wzruszył ramionami.

 

- Czy masz jeszcze coś do powiedzenia? - warknął manager.

 

- Położę Warda.

 

- Z kim już walczyłeś? - spytał Michael Kelly.

 

Michael był bratem managera. Prowadził totalizatora w "Yellowstone" i zarabiał ciężkie pieniądze na kibicach boksu.

 

Rivera w odpowiedzi zaszczycił go tylko gniewnym spojrzeniem.

 

Sekretarz managera, młodzieniec o wyglądzie sportowca, parsknął śmiechem.

 

- No dobrze. Znasz Robertsa. - Kelly pierwszy przerwał wrogie milczenie. - Powinien być tu lada chwila. Posłałem po niego. Usiądź i zaczekaj. Sądząc na oko, nie masz żadnych widoków. Tu nie może być lipy. Pierwsze miejsca idą, jak wiesz, po piętnaście dolarów.

 

Przyszedł Roberts, wyraźnie pod dobrą datą. Był to jegomość wysoki, chudy i mocno sfatygowany. Chód miał płynny i powolny, mówił zaś tak samo, jak chodził.

 

Kelly od razu przystąpił do rzeczy.

 

- Słuchaj, Roberts. Chwaliłeś się, żeś odkrył tego małego Meksykanina. Wiesz, że Carthey złamał rękę. No, tak. A ten mały żółtek bezczelnie się tu pcha i powiada, że może zastąpić Cartheya. Co ty na to?

 

- W porządku, Kelly - wycedził Roberts. - On może walczyć.

 

- Powiedz jeszcze, że  ten  chłopak  położy Warda - warknął Kelly. Roberts zamyślił się.

 

- Nie, tego nie mówię. Ward to gwiazda, król ringu. Ale z Rivery klopsów tak łatwo nie zrobi. Znam tego chłopca. Nikt nie da rady wyprowadzić go z równowagi. Jeszcze nie widziałem, żeby wyszedł z siebie. A walczy równie dobrze obu rękami. Może posłać na deski z dowolnej pozycji.

 

- Nie o to chodzi. Rzecz w tym, jakie widowisko Rivera może dać publiczności. Ty przez całe życie szkoliłeś i trenowałeś bokserów. Zdejmuję kapelusz, gdy mówisz o tych sprawach. Czy Riverę stać na taką walkę, żeby publiczność wiedziała, za co płaci?

 

- Na pewno. A przy tym zmorduje Warda ile wlezie. Nie znasz tego chłopca, Kelly, a ja znam. Sam go przecież odkryłem. To człowiek bez nerwów. Diabeł wcielony. Ward rozdziawi gębę ze zdumienia, gdy bliżej pozna tego samorodka, a wy zrobicie to samo. Nie twierdzę, że Rivera zwycięży, ale pokaże taką walkę, że uznacie go za wschodzącą gwiazdę.

 

- No, dobrze. - Kelly odwrócił się do sekretarza. - Proszę zadzwonić do Warda - powiedział. - Uprzedziłem go, że jeśli znajdę kogoś, to go tutaj poproszę. Jest niedaleko, w "Yellowstone". Obnosi się tam i zdobywa popularność.

 

Kelly zwrócił się znów do trenera.

 

- Napijesz się, Roberts?

 

Roberts wysączył szklankę whisky z wodą sodową i język mu się rozwiązał.

 

- Nie mówiłem ci jeszcze, w jaki sposób odkryłem tego cudaka. Jakieś dwa lata temu pokazał się w salach treningowych. Właśnie trenowałem Prayne'a do meczu z Delaneyem. Prayne to drań. Wali bez litości. Rozkwasił nielicho gębę swemu partnerowi i nie mogłem znaleźć takiego, co by chciał z nim pracować. Byłem już w rozpaczy, gdy wreszcie wpadł mi w oko ten mały, wygłodzony Meksykanin, który kręcił się nam pod nogami. Zawołałem go, dałem mu rękawice i - jazda, do roboty! Chłopak był twardy jak kamień, ale słaby. A o boksie nie miał zielonego pojęcia. Prayne stłukł go na kwaśne jabłko. Meksykanin, choć ledwie żywy, wytrzymał dwie rundy, nim zemdlał. Był po prostu wygłodzony. Prayne tak przerobił chłopca, że rodzona matka by go nie poznała. Dałem mu pół dolara i porządny obiad. Trzeba było widzieć, jak on żarł. Okazało się, że od dwóch dni nie miał nic w ustach. Myślałem, że już się więcej nie pokaże. Ale na drugi dzień znów przyszedł. Ciało miał zesztywniałe i potłuczone, lecz gotów był zarobić drugie pół dolara i dobry obiad. Spisywał się coraz lepiej. To urodzony bokser, a przy tym nieprawdopodobnie zawzięty. Nie ma serca, tylko kawałek lodu. Odkąd go znam, nigdy gęby porządnie nie otworzył. Robi swoje, i koniec.

 

- Widziałem go - powiedział sekretarz. - Często pracuje dla pana.

 

- Wszyscy nasi lepsi chłopcy zaprawiali się na nim - odparł Roberts. - Wiele się przy tym nauczył. Zauważyłem, że mógłby położyć niejednego z nich. Ale nie ma serca do boksu. Nie lubi tego sportu, to po nim widać.

 

- W ciągu ostatnich kilku miesięcy występował w różnych małych klubach - wtrącił Kelly.

 

- Właśnie. Nie wiem, co mu się stało. Nagle krew w nim zagrała. Wziął się do roboty i porozkładał wszystkich tutejszych chłopców. Zdaje się, że potrzebował pieniędzy. No i zarobił coś niecoś, chociaż po jego ubraniu tego nie widać. Dziwny człowiek. Nikt nie wie, czym on się właściwie zajmuje. Przychodzi, robi swoje i natychmiast znika. Czasem nie widać go całymi tygodniami. Rad żadnych nie słucha. Jego manager mógłby zrobić majątek, ale on nie chce mieć managera. Zobaczycie, jak się będzie targował, gdy przyjdzie do omówienia warunków spotkania.

 

W tej chwili przyszedł Danny Ward. Przybył w asyście swego managera i trenera. Wniósł z sobą powiew zdobywczej pogody ducha i dobrego humoru. Witał się na prawo i lewo, dowcipkował, przygadywał, rozdawał uśmiechy. Więcej w tym było pozy niż szczerości. Ward był dobrym aktorem i uważał miłe obejście za doskonały atut w walce o powodzenie w świecie. W gruncie rzeczy jednak pod maską jowialności ukrywał się zimnokrwisty bokser i wyrachowany biznesmen. Ci, którzy znali go lepiej i częściej mieli z nim do czynienia, mówili, że Danny ma łeb do interesów. Zawsze brał udział w rozmowach na temat finansowych warunków spotkań. Niektórzy stanowczo twierdzili, że manager jest tylko pionkiem w jego ręku.

 

Rivera w niczym nie był podobny do Warda. W żyłach jego płynęła krew indiańska zmieszana z hiszpańską. Zaszył się teraz w kącie pokoju. Siedział tam milczący i bez ruchu, tylko jego czarne oczy bacznie śledziły ich twarze.

 

- A więc to jest ten facet - rzekł Danny szacując okiem swego domniemanego partnera. - Jak się masz, stary!

 

Oczy Rivery błysnęły gniewem, lecz nie odpowiedział na powitanie. Nie znosił gringów *, tego zaś nienawidził z całego serca.

 

- Mój Boże! - Danny z uśmiechem zwrócił się do managera. - Czy ty nie chcesz przypadkiem, abym walczył z głuchoniemym? Kiedy zaś przestali się śmiać z tego dowcipu, dodał:

 

- Chudo w tym waszym Los Angeles, jeśli nie mogliście wygrzebać nic lepszego. Z któregoście przedszkola, go wzięli?

 

- Ależ Danny, to dobry chłopak, słowo daję -; tłumaczył mu Roberts. - Wcale nie taka łatwa sztuka, jakby się zdawało.

 

- A poza tym sprzedaliśmy już pół sali - nastawał Kelly. - Musisz się zgodzić, Danny. Zrobiliśmy, cośmy mogli.

 

Danny jeszcze raz obrzucił Riverę lekceważącym spojrzeniem i westchnął.

 

- Mam wrażenie, że długo z nim nie będę się bawił - powiedział. - Żeby mi tylko nie spuchł. Roberts parsknął śmiechem.

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin