Parrish Plessis 02 - Czarny kodeks.doc

(1129 KB) Pobierz
Marianne de Pierres - Czarny kodeks

Marianne de Pierres

Czarny kodeks

Parrish Plessis tom II

 

Przełożył Dariusz Kopociński


Czarny kodeks

tyt. oryg. Code Noir

 

ISBN 83-89951-43-6

 

Wydanie I

 

Agencja Solaris

Małgorzata Piasecka

ul. Warszawska 25 A, 11-034 Stawiguda

tel/fax. (0-89) 541-31-17

e-mail: agencja@solaris.net.pl

 

Sprzedaż wysyłkowa:

www.solaris.net.pl


Prolog

Niedawno

Parrish Plessis, mam dla pani osobiste zlecenie.

Wyrwał mi się z krtani histeryczny rechot. Głupawka trwała tyle, że rozbolał mnie brzuch i oczy zaszły łzami.

Interrogator, dziennikarski biomech, rozkraczył się przede mną w paskudnej uliczce, nic sobie nie robiąc z mojej reakcji. Mechy brylowały w takich minach. Biosy też im niewiele ustępowały.

Po wytarciu oczu poprawiłam sobie słuchawkową mackę, którą terro wsunął mi do ucha. Wesołość szybko ustąpiła zaciekawieniu. I podejrzliwości. Czego on i jego dziennikarski koleżka mogą chcieć? Oddać mnie swoim szefunciom, którzy porachują się ze mną za śmierć Razz Retribution? Za zbrodnię, której nie popełniłam?!

No wiesz, nie spodziewałam się, że... będziemy rozmawiaćpowiedziałam.

W słuchawce rozległy się trzaski i głos kobiety, która siedziała sobie wygodnie w helikopterze i krążyła gdzieś nade mną. Terro tylko przekazywał wiadomość.

Jeśli ktoś się dowie o naszym spotkaniu, ja zginę, a pani straci swoją szansę.

Rozejrzałam się, ale z uliczki widać było tylko wąski skrawek nieba. Tak czy owak, szpiegus czaił się w pobliżu jak wrona.

Jaką to niby szansę?

U wylotu uliczki pokazał się Teece. Na pewno mnie szukał. Pomachałam mu ręką, żeby nie podchodził. Kiwnął głową, wycofał się i zniknął.

Nie wszyscy w to wierzymystwierdziła dziennikarka cichym, lecz napiętym głosem.

W co nie wierzycie?Moja cierpliwość mogła skończyć się dużo wcześniej niż jej zagadki.

Media oskarżyły panią o zabójstwo Razz Retribution.

Też mi nowina.

Groźba jest większa, niż się pani wydaje. Musi pani się o czymś dowiedzieć. Oto dowód.

Terro wręczył mi małą, pięknie rzeźbioną szkatułkę. Kilka razy obróciłam ją w dłoniach. Żadnych napisów, znaków producentaniczego, co mogłoby świadczyć o jej pochodzeniu. Na oko nie przypominała bomby, w dodatku pachniała przyprawami.

Ze wstrzymanym oddechem przekręciłam złoty haczyk. W środku na aksamitnej wyściółce leżały dwa maleńkie, półkoliste strzępy skóry, pomarszczonej i wytatuowanej, z całą pewnością ludzkiej. Pytanie tylko, skąd dokładnie ją zdarto?

W uliczce ponownie zjawił się Teece. Tym razem taszczył na swoich szerokich barach miotacz ognia i ciężko sapał z wysiłku.

Dowód na co?zapytałam prędko.O czym powinnam wiedzieć?Zauważyłam, że Teece przymierza się do strzelania. Nie!!! Rozpaczliwie potrząsnęłam głową i pomachałam rękami. Nie...

Terro wyszarpnął mi z ucha mackę komu i stanął w pełnej okazałości. Podążając swoim peryskopowym wzrokiem za moim spojrzeniem, wyciągnął rurę miotacza.

Teece!wrzasnęłam.Stój!!!

Za późno.

Padłam plackiem na ziemię i zasłoniłam twarz rękami, kiedy Teece opiekał interrogatora. Kruca fiks!

Parrish, hej, Parrish! Nic ci nie jest?Podbiegł i bezceremonialnie dźwignął mnie na równe nogi. Wychylił z kłębów dymu twarz wykrzywioną grymasem lęku.

Wytrzepałam z włosów opalone końcówki i wyprostowałam ramiona pokryte bąblami. Gapiąc się na stos dymiącego żelastwa, nie mogłam powstrzymać dreszczy. Zdechły interrogator śmierdział jak przypalone mięso z kością. Powiedziałby ktoczłowiek.

Z oddali dobiegał warkot odlatującego śmigłowca.

Wielkie dzięki.Oszczędziłam mu ostrzejszej ironii. Teece sądził, że wyświadczył mi przysługę. Może i wyświadczył.

Tylko czemu miałam wrażenie, że koło ratunkowe, które mi rzucono, zaciska się jak pętla na szyi?


Rozdział 1

Dzień dzisiejszy

Dwie cienkie strugi wody cięły mnie jak pistolet igłowy. Wmawiałam sobie, że to fajny masaż, i skikałam niczym tancerka w klatce. Jedna ręka... i druga ręka. Jedna pierś... i druga pierś. Jeden pośladek... i...

Co jest, kurna?!Obróciłam się, gdy nagle przestała lecieć woda.

Facet stojący z ręką na kurku w drzwiach sanitariatki miał przyjemność obejrzeć sobie moją lepszą stronę. Chyba nie zrobiłam na nim większego wrażenia.

Wyszłam spod prysznica i stanęłam przed nim zbyt wkurzona, żeby czuć zakłopotanie.

Co tu robisz?

Parrish Plessis, mamy dla pani pilne zlecenie.

Ile razy jeszcze usłyszę to samo? Najpierw pilot szpiegusa, teraz on. Jakoś sobie nie przypominałam rozlepiania ulotek z napisem Płatny rewolwerowiec.

Schwytano naszych mędrców. Masz ich odnaleźć.

Nawet się nie silił na prośbę. Ale cóż, taka już była Wspólnota Coomera. Umieli tylko grozić i patrzyć spode łba.

Ten tusmagły osobnik z martwymi, przymrużonymi oczami mordercy oraz plemiennymi sznytami na twarzy i gołej piersizdawał się rozpływać. Jedynie rozpięta skórzana kurtka i buty z tytanowym okuciem czyniły jego powierzchowność bardziej namacalną.

Staroświecki wyciągowy wentylator na suficie sypialni Teecea Daveya (tutaj teraz mieszkałam) usiłował wchłonąć parę, która owijała się wokół niego.

Nikt rozsądny nie zaprasza do siebie członka Wspólnoty. A już zwłaszcza do sanitariatki.

Kilka kroków za nim stała jego wierna kopia, może tylko starsza i szczuplejsza.

Jak tu...?

Bezsensowne pytanie zamarło mi na ustach. Ci kolesie byli kadaiczami, profesjonalnymi tropicielami, którzy każdemu napędziliby pietra. Już teraz coś mnie popychało do padnięcia przed nimi na twarz i błagania o litość.

Jezu, Parrish, weź ty się w garść!

Młodszy przybliżył się do mnie bez ruszania nogami, przynajmniej takie odniosłam wrażenie. Niesamowite uczucie. Zgodnie z legendą nosili kiedyś pióra u stóp, a delikwentów łamiących plemienne prawo doprowadzali śpiewaniem do śmierci. W dzisiejszych czasach plemiona, tak samo jak inne społeczności żyjące w Trójce, są dość mocno rozproszone, lecz tradycja całkiem nie zginęła. Broszką kadaiczów są egzekucje.

Dał mi pomiętą koszulkę.

Pamiętaj o gomie.

Wciskając się w koszulkę, próbowałam zebrać myśli.

Goma. Dług krwi. Kropnęli mojego poprzedniego pracodawcę, Jamona Mondo, zanim ten rozprawił się ze mną. Goma jest czymś, co nie podlega renegocjacji. W zamian żądali, bym wybiła z głowy Loyl-me-Daacowi, zbuntowanemu członkowi Wspólnoty, eksperymenty z manipulacjami genetycznymi.

Chyba istniał tylko jeden sposób, żeby to zrobić: stuknąć gościa.

Proste? Tak, ale miało to również złe strony. Daac przypadkiem był na tym padole jedyną osobą, którą darzyłam uczuciem. Nie wspominając pewnych wspólnych przeżyć. Tak czy owak, nie chciałam, żeby zginął.

Z tą gomą... mogą być problemypowiedziałam ostrożnie. I zaraz rąbnęłam:Zresztą czemu mam prać wasze brudy?

Na twarzy młodszego zauważyłam cień rozbawienia.

Wspólnota chciała się pozbyć Daaca, gdyż wypiął się na jej zbiór zasad. Chociaż posługiwali się przerażającymi metodami, nie zależało im specjalnie na genetycznej wyższości. Rzecz w tym, że woleli mieć czyste ręce. Albo z powodu starych zwyczajów nie mogli sami wymierzyć sprawiedliwości.

Na czole starszego powstały głębokie bruzdy.

Sprawa karadżi ma dla nas pierwszorzędne znaczenie. Zajmiesz się nią, zanim spłacisz gomę.

Karadżi. Mędrcy plemienia. Oświeceni mocą ducha.

Niby... ja?wyjąkałam. Wspólnota ma w sobie coś wyjątkowego. Aurę dostojeństwa i chłodną, niezłomną pewność siebie. Z takimi nie warto zadzierać. Nawet ja, Parrish, rębajło i samozwańczy wódz, nie miałam nic do gadania.

Porwano czterech, reszta siedzi w ukryciu. I nie chodzi tylko o naszych karadżi. Przypuszczamy, że innym też grozi niebezpieczeństwo... szamanom wszystkich religii.

Jeszcze parę miesięcy temu podniosłabym krzyk, że nie piszę się na tak ryzykowną eskapadę. W tym momencie czułam się oklapniętajak ktoś, kto na dobre ugrzązł w bagnie.

Ale ja... no... jestem trochę zajęta.

Warto było spróbować.

Jeśli ich odnajdziesz, przekażemy ci wyniki badań. Będziesz miała swoje odpowiedzi, Parrish Plessis. Masz nasze słowo honoru.

Dowiem się czegoś więcej o Eskaalimie! Istocie, która wkradła się w mój umysł i doprowadzała mnie do furii. Istocie, która mnie zmieniła i planowała posiąść moją duszę i ciało.

Mało mi serce nie wyskoczyło ze szczęścia, gdy pomyślałam, że jest jeszcze dla mnie ratunek.

Gdyby ktoś nie wiedział, to zostałam zakażona jakimś obcym pasożytem, który harował jak wół, żeby mnie odczłowieczyć. Wiem, brzmi debilnie, ale rzeczywistość jest jeszcze debilniejsza. Nie zostało mi dużo czasu, poza tym nie tylko mnie to spotkało.

Winiłam Loyl-me-Daaca. Moim zdaniem, swoimi genetycznymi wygłupami ożywił stwora, który przez wieki trwał w uśpieniu. Może umiałby przywrócić dawny stan rzeczy, tyle że nie miał już wyników badań genetycznych, zostały skradzione. Przedstawiciele Wspólnoty sugerowali, że wiedzą, jak je odzyskać.

Obserwowali mnie uważnie, w milczeniu, a ich miny mówiły: bierz robotę albo spadaj i licz się z konsekwencjami. Odnajdziesz naszych karadżi. Odnajdziesz, dobre sobie! Jakby to była bułka z masłem. Chłopaki, to wy Trójki nie znacie? Ostoi typków, którzy woleli status zaginionego niż odnalezionego? Przybytku tajemnic i zasznurowanych ust?

Macie skradzione wyniki badań Loyl-me-Daaca?

Będziemy je mieli.

Powstrzymałam się od westchnienia. Cóż, mogłam się spodziewać takiej odpowiedzi. A więc musiałam uwierzyć im na słowo. Dziwne, ale uwierzyłam. Można to nazwać chybionym zaufaniem.

Starszy znów trochę poczarował: przysunął się jak na łyżwach do swojego kamrata z poważnym wyrazem twarzy.

Jest jeden warunek, Parrish Plessispowiedział.Jeśli karadżi nie będą bezpieczni przed królem przypływów, umowa wygasa.

Król przypływów? Wątpliwości zatrzymałam dla siebie i kiwnęłam głową.

Wykonując doprawdy nieznaczny ruch ramion, rzucił płasko sztylet, który wbił się w podłogę przy palcu mojej stopy. Nawet drgnąć nie zdążyłam.

Wkurzona, pochyliłam się, wyrwałam ostrze i wzięłam zamach. Za późno! W drzwiach nikogo nie było.

Głośno jęknęłam, czekając, aż nagromadzony we mnie strach i gniew wydobędzie się na wierzch i opadnie. Już prawie bez drżenia oglądałam sztylet. Rękojeść lśniła jak stalowoszary marmur. Wypolerowana ruda żelaza.

Przypomniałam sobie włócznię, którą członek Wspólnoty zadźgał Jamona Mondo. Misternie zdobioną opałowymi inkrustacjami w złocie.

Obmacywałam rękojeść, w dotyku ciepłą i jednocześnie zimną. Ciarki po mnie przeszły. Oj, będzie się działo...


Rozdział 2

Niecały tydzień do króla przypływów!

Wyłączyłam ekran, na którym wyświetlała się tabela przypływów z obrazowymi metaforami najróżniejszych fal. Próbowałam słuchać Teecea, ale myślami byłam zupełnie gdzie indziej, tym bardziej że OneWorld do znudzenia nawijał o zbliżającym się największym w dziejach przypływie na półkuli południowej. Prawie trzydzieści metrów, a to z powodu pełni księżyca i jakichś skomplikowanych zjawisk, których nie umiano wyjaśnić zrozumiałym językiem w serwisach informacyjnych.

Zdeklarowane czuby miały teraz swoje pięć minut, a i te zakonspirowane wylazły z nor. Dzień sądu ostatecznego stał się wyświechtanym sloganem. Frajerzy wylegli na nadmorskie wydmy, żeby podziwiać spektakl, inni zwiali na sam skraj Interioru.

Milicja zastanawiała się intensywnie, jak uchronić mieszkańców supermiasta przed nimi samymi.

Chyba do końca ci odbiło!marudził Teece.

Jego słowa, celowo grubiańskie, w końcu przykuły moją uwagę. Uniosłam się, walcząc ze sobą, żeby nie pomachać mu pięścią przed nosem.

To przecież małe dzieci, Teece. Potrzebują domu.

Małe dzieci? Na litość boską, one produkują broń biologiczną! Zresztą jest ich za dużo.

Bezdomne sieroty, będące powodem mojej kłótni z Teeceem, trafiły do szuflady z napisem pod opieką Parrish i po prostu musiał się znaleźć dla nich dom.

Bo widzicie, niedawno w Trójce była wojna. Jedna z tych porąbanych wojenek, które przejdą do podręczników historii jako wojna sześciodniowa, wojna piętnastodniowa, krótka wojnalub pod inną durną nazwą, która będzie rozmijać się z faktami. W rzeczywistości trwała pięć dni i miała cichy, choć wyjątkowo brutalny przebieg.

Między innymi dzięki sierotom wyszłam cało z opresji. Pewna dziewczynka o imieniu Tina oddała życie, żeby zmienić bieg wydarzeń. U nieji u nichzaciągnęłam dług, którego nigdy w całości nie spłacę.

Tak czy owak, na początek mogłam znaleźć dla nich kąt, żeby miały przynajmniej wodę, prąd i sanitariatkę. Problem polegał na tym, że choć troszczyłam się o nie... wkrótce mogłam zginąć lub przeobrazić się w coś, co będzie miało je gdzieś. Dlatego tak bardzo zależało mi na informacjach.

Skoro więc Wspólnota dała mi promyczek nadziei, szukałam kogoś, kto wszystkiego dopilnuje, kiedy będę próbowała wykorzystać swoją szansę.

Tym kimś miał być Teece. Wiedziałam, że jeśli mi pomoże, to nie dlatego, że tak mu nakazuje sumienie. Po prostu zrobi to dla mnie. No i dobrze. Gdy trzeba prosić o przysługę, wcale się nie szczypię.

Dingochłopy się wyniosły, zostało paru maruderów. Urządźmy się w ich koszarach.

Znaczy, kto?burknął Teece.

Przejechałam palcem po jego skórze, nad znoszonymi, skórzanymi spodniami motocyklisty. Dochodzenie do celu przymilaniem się i flirtowaniem nie leży w moim stylu, ale byliśmy z Teeceem bardzo blisko, odkąd Jamon Mondo zginął z włócznią w piersi.

Od paru miesięcy pomieszkiwalam u niegomoże zaczynałam już częściej brać na luz? Jemu na pewno się to podobało.

Tym razem chwycił mnie za rękę i ścisnął.

Co będę z tego miał?zapytał z łotrowskim uśmieszkiem.

Odsunęłam się i przewierciłam go spojrzeniem. Patrzyłam na szeroką, masywną klatę, bladoniebieskie oczy, długie włosy, spłowiałe i zmierzwione. Teece, jedyny w swoim rodzaju motosurfingowiec. Technoczarodziej z łbem do interesów.

On też nie spuszczał ze mnie wzroku. Ciekawe, co widział? Zmiany?

Fakt: czułam, że się zmieniłam. Dredy poszły precz, zastąpiła je poszarpana fryzurka. Pożegnałam się też ze swoimi potwornymi, opiętymi spodniami. W arsenale miałam to samo co zwykle. W tym momencie nosiłam bez obciachu dwa gnaty w kaburach, zestaw morderczych szpilek i kilka linek garoty wszytych w bieliznę. Teece żartował, że przyjaźni się z maszyną do zabijania.

W tym zapchlonym zakątku Trójki, w którym mieszkałam z Teeceem, było chłodno jak zawsze pod koniec sierpnia, dlatego miałam na sobie skórzaną kurtkę z krótkimi frędzelkami i podobne spodnicha. Chociaż nie marzłam na tyle, żebym musiała zasuwać zamek w kurtce. Te odjechane ciuchy dostałam w prezencie od mojego kumpla Ibisa. Podobno wynalazł je w sklepie kolekcjonerskim w Vivacity. Ibis ma kobiece podejście do ubierania.

Ale to wszystko sprawy powierzchowne. Prawdziwe zmiany następowały w środku. Pasożyt pasł się na adrenalinie wydzielanej przez gruczoły dokrewne. Byłam nosicielem. Czy mi to przeszkadzało? Grube niedopowiedzenie: wkurzało mnie jak cholera!

Teece wiedział, w czym rzecz, jednak nie rozmawialiśmy o moich halucynacjach, wewnętrznych głosach, błyskawicznym gojeniu się ran. Za to uważałam, żeby nie zarazić go krwią.

Pasożyt rozmnażał się wolno, poprzez zakażenie krwi. Na razie niewielu nas było na świecie, nad którymi przejmował kontrolę. Podejrzewałam, że góra pięćdziesięciu. Miałam świadomość, że w końcu mu całkiem ulegnę. Wszystko do tego zmierzało. Jeśli nie znajdę sposobu, żeby go zlikwidować, będę zmuszona skończyć ze sobą, póki to jeszcze ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin