Chmielewska Joanna - Skradziona kolekcja.rtf

(742 KB) Pobierz
JOANNA CHMIELEWSKA

Joanna Chmielewska

Skradziona kolekcja


Czuję się zmuszona powtórzyć zadawane mi wielokrotnie pytanie: dlaczego z moich książek nie kręci się filmów? Sama tym jestem zdziwiona i nawet ścisła współpraca z reżyserem nie rozjaśniła mi kwestii. Zastanawiam się, co w tym jest: chcą ekranizować książkę, łapią się za nią, wydają się nią zachwyceni, a potem wychodzi im kompletnie co innego. Zmieniają, co popadnie, wyrzucają, ile mogą, zostaje im ledwo ślad pierwotnego pomysłu. To właściwie co im się tak podobało w moim utworze? Dialogi...? A skąd, dialogi dokładają swoje, te książkowe gdzieś giną, bohaterowie ulegają metamorfozie całkowitej, w słowach wykazują tępotę i ograniczenie beznadziejne, gdzie w tym wszystkim sens, gdzie logika? Myślę obrazami. Najpierw oczyma duszy widzę scenę czy wydarzenie, potem je dopiero opisuję, możliwe, że czynię to nieudolnie, ale reżyser, operujący wyłącznie obrazem, powinien załatwić sprawę lepiej. Dla przedstawienia gestu, zachowania, wyrazu twarzy osoby potrzebuję całego akapitu, w filmie wystarczy na to jedna sekunda. Pod warunkiem oczywiście, że się chce pokazać akurat to, co opisałam, a nie coś zupełnie innego. Tymczasem pokazują co innego. Występujące w filmie osoby nie mają nic wspólnego z moimi bohaterami i to pod żadnym względem.

Akcja startuje z jakiegoś kawałka mojego pomysłu i z dużym przyśpieszeniem podąża w odwrotnym kierunku. Jeśli jestem włączona w ten cały interes, ogłupia mnie to doszczętnie, sama już nie wiem, co mam robić, wydłubywać dalszy ciąg z książki, czy pisać nowy utwór? Nowy utwór nie podoba mi się wcale, napisałabym go całkiem inaczej. Ludzie, ratunku, od czegoś takiego można zwariować!

Osobiście byłam zdania, że Upiorny legat zawiera w sobie mnóstwo możliwości, ostatecznie jest to kryminał, zaczyna się od trupa i jakieś zwłoki pałętają się także dalej. Przytrafiają się liczne idiotyzmy, już same napady i włamania w wykonaniu amatorów mogą dostarczyć rozrywki, jednostki płci żeńskiej występują tam cztery, można je zużytkować prawie dowolnie, mogą się nawet rozbierać jakby kto chciał, mogą być cudownie piękne, bo niby dlaczego nie, wszystko w ramach stworzonej i jako tako logicznej akcji. Zmodyfikować ją nieco, żeby nie było za długie i cześć, scenariusz gotowy. No, romans to nie jest z pewnością, a zdaje się, że reżyser był spragniony romansu. No dobrze, można było ostatecznie kogoś tam rzucić sobie wzajemnie w objęcia, niechby Gaweł ożenił się z Baśką, czort ich bierz, niechby kapitan zakochał się w kłopotliwej bohaterce, poszłabym na te dodatki dla świętego spokoju, ale kryminał powinien pozostać. Batory umiał robić kryminały, lubił nawet, skąd mu się wzięła nagła odmiana...? Przygnębiającym nieszczęściem była i jest dla mnie sprawa bohaterów. To prawda, że prawie nigdzie nie opisuję ich wyglądu zewnętrznego, ale wszyscy wiedzą, iż mają swoje pierwowzory w naturze. Posługuję się gronem znajomych, przyjaciół i wrogów, niekiedy wcale nie chcę, żeby się rozpoznali, niekiedy zaś głupio informować całe społeczeństwo, jak ktoś wyglądał, bo ten ktoś mógłby się obrazić. Niemniej są autentyczni i wszystko, co robią, pasuje do nich, prawdziwych. Tymczasem w filmach występują jakieś obce osoby, do nikogo niepodobne, niedopasowane do treści, całkowicie skłócone z moimi, bądź co bądź opisanymi wcześniej, wyobrażeniami. Pewnie że każdy może mieć dowolne wizje, ale skoro ich już pokazujemy, chciałabym wszystkich zaprezentować we właściwej postaci. A tu klops. No proszę, proszę, wyobraźmy sobie Herkulesa Poirot w charakterze wysokiego bruneta, gładko ogolonego, albo Scarlett O'Hara jako wielką, dorodną dziewuchę z głosem mosiężnej trąby. Co by z tego wynikło...? Rozpacz mnie istna ogarniała, kiedy żaden reżyser nie słuchał, co do niego mówię i robił swoje po swojemu. Miał własny obraz, no dobrze, wolno mu, ale po co mu była moja książka?

Wszystko zaczynało się zmieniać... Upiorny legat przeistoczył się w Skradzioną kolekcję gruntownie i radykalnie. Na dobrą sprawę, jedynym elementem, jaki pozostał z książki, są znaczki, zaprezentowane zresztą w sposób urągający zasadom zbieractwa. Z piersi każdego filatelisty muszą się wyrywać rozpaczliwe jęki na widok macania pierwszej królowej Wiktorii gołymi palcami, nie mówiąc już o nie usztywnionej kopercie. Pan Parfiniewicz, doradca filatelistyczny w owej imprezie, musiał się zasugerować znikomą wartością używanych w filmie reprodukcji, albo też stracił siły, tak samo jak ja, co doskonale potrafię zrozumieć. Chyba jednak zabrakło mu tchu i poniechał protestów, bo używane dalej pakieciki z kiosku „Ruchu” nie mogły, wbrew intencjom scenariusza, budzić wzruszeń żadnego zbieracza. Na ekranie cenne serie powinny się różnić od chłamu wyraźnie i porządnie, nie różnią się wcale, cała sprawa zatem została zwyczajnie puszczona. No owszem, jeszcze szpital. Właściciel walorów poszedł do szpitala i na tym właściwie koniec powiązań filmu z książką. Zaczęłam się dziko kłócić z

Batorym już od pierwszej sceny i pierwszego pomysłu. W książce bohaterem całej awantury i posiadaczem znaczków był Marcin, postać poniekąd ustabilizowana, przewijająca się przez kilka utworów, charakterem dopasowana do akcji. Batory uparł się przy dziewczynie, poszedł niejako po linii Lekarstwa na miłość, znów dwie przyjaciółki, wmieszane w idiotyzm. Uległam, bo niby co mi innego pozostało. Ponadto zaczął z tego robić groteskę w znacznie większym stopniu niż przy ekranizacji Klina. Po krótkim, acz zaciętym oporze też się ugięłam i machnęłam ręką na własną twórczość, przestawiając się na całkowicie nowy, świeży utwór, w zasadzie wymyślony przez reżysera. Batory miał pomysły znakomite, tak świetne, że mogły dać w rezultacie komedię stulecia i dałam się w nie wciągnąć.

Co z tego wynikło, wszyscy widzą. Na włamania do hipotetycznych sprawców kradzieży zgodziłam się prawie od razu, aczkolwiek w książce poszłam raczej na rozboje. Do włamań miał być użyty gaz usypiający, wyprodukowany przez przyjaciółkę - chemika, którą byłam zmuszona zaakceptować. No dobrze, niech będzie gaz, w książce gaz występuje. Batory wpadł na pomysł, zamiast gazu usypiającego dziewczyna sporządziła gaz rozweselający wielkiej mocy, natchnieniem był mu zapewne Gaweł, chichoczący przy telewizorze. Od opisanej w scenariuszu sceny sama się popłakałam ze śmiechu. Miało to wyglądać następująco: Wdzierają się te dwie dziewczyny do willi jednego z podejrzanych. Dom stoi w ogrodzie, dają spokój zamkniętej furtce i przełażą górą przez ogrodzenie po dwustronnej drabince. Zakradają się pod drzwi i psikają gazem przez dziurkę od klucza. Facet rzeczywiście siedzi przed telewizorem, na fotelu pod regałem, nad głową ma półki, z których najwyższą przyozdabia wielki wazon, gapi się w ekran, dosyć znudzony, po czym nagle chichocze. Chichocze raz, chichocze drugi, zaczyna chichotać nieprzerwanie, wybucha śmiechem coraz potężniejszym, rży niczym ogier na łące, dostaje zgoła ataku, tupie nogami w podłogę i wali łbem w regał. Wazon z górnej półki spada mu na potylicę i mamy gościa z głowy. Dziewczyny otwierają drzwi, wchodzą i rzucają się gorączkowo do poszukiwań. W trakcie szperania zaczynają chichotać, dialog zaś brzmi mniej więcej tak:

- W szufladach nic nie ma, cha cha cha...

- Sprawdź w bibliotece, cha cha cha, ja zajrzę, cha cha cha, do szafy...

- Cha cha cha, pieniądze, cha cha cha, on tu trzyma pieniądze, cha cha cha...

- Żeby się tylko nie ocknął, cha cha cha, jeszcze komoda, cha cha cha, same gacie, cha cha cha, i skarpetki, cha cha cha...

- W sypialni, cha cha cha, albumy tylko, cha cha cha, z fotografiami, cha cha cha...

- Nie ma, cha cha cha, nigdzie nie ma, cha cha cha, uciekajmy, cha cha cha... Śmiejąc się straszliwie i słaniając, uciekają, zapominając o drabinie. W samochodzie czeka mąż, wśród nieopanowanych wybuchów śmiechu zawiadamiają go o niepowodzeniu, przerażony mąż rusza, mamrocząc o lekarzu. W minutę później ulicą przejeżdża radiowóz MO, gliny widzą drabinę, zatrzymują się, podejrzewają włamanie, dwóch milicjantów przełazi do ogrodu, wchodzą do domu, drzwi otwarte, wewnątrz widzą nieprzytomnego faceta i duży bałagan, sprawdzają pomieszczenia. Po dłuższej chwili wychodzą, jeden siada na schodkach i trzyma się za brzuch, rycząc dzikim śmiechem, drugi składa raport:

- Włamanie do willi, cha cha cha, właściciel nieprzytomny, cha cha cha, dostał w głowę, cha cha cha... Po drugiej stronie, w komendzie, pada rozkaz:

- Wóz operacyjny i karetka pogotowia. Dwóch ludzi, poszkodowany i nasz funkcjonariusz, ściągnąć psychiatrę... Nie da się tego opisać tak, jak można byłoby zagrać. Wyobraziliśmy to sobie obydwoje, Batory i ja, zdaje się, że w miejscu publicznym i wzbudziliśmy lekką sensację. Maleńkie szczególiki, drobniutkie scenki, z których już nie wszystkie pamiętam, były niewiarygodnie śmieszne i gwarantuję, że ludzie na widowni popłakaliby się i usmarkali w czambuł. Odżałować nie mogę... Następnie zaistniała myśl, żeby przyjaciółka - chemiczka, uporczywie poszukująca gazu usypiającego, popełniała pomyłki nadal i po drodze wynalazła klej. No owszem, klej został, ale kompletnie odarty z okoliczności towarzyszących. Najpierw ten klej miał się jej wylać w miejscu pracy, gdzie po - przylepiali się wszyscy, potem był wylewany różnie, część przypadkiem na ulicy, a część specjalnie, na trasie złoczyńcy, tu i tam w wielkiej obfitości. Jako pierwszy, miał się przylepić rowerzysta, po nim ze dwa motocykle, po motocyklach samochody, dalej już przylepia się wszystko, giątwa się robi nie z tej ziemi, korek na całe województwo, nie przylepieni nie mogą przejechać, wśród przylepionych zaś znajdują się dźwigi budowlane i walec drogowy, wypruwa się to całe towarzystwo świdrem pneumatycznym, przyjeżdża straż pożarna i czołg, przylepiony czołg zabiera ze sobą całą nawierzchnię drogową, ubaw, krótko mówiąc, po pachy. Co z tego zostało? Kilka par butów i jedyna naprawdę dobra scena, dwóch dostojników przytwierdzonych do salaterki. Ale nawet te szczątki wskazują, jak mogła wypaść całość! A...! I w kolejce do chirurga miała siedzieć cała gromada ofiar, posklejanych rozmaicie. A okazja do nakręcenia sceny była i przytrafiała się dwa razy w tygodniu. W tamtych czasach wyjazd ze służewieckich wyścigów istniał tylko jeden przez bramę na Puławską. Co się tam działo w każdą sobotę i niedzielę pod wieczór, ludzkie słowo nie opisze, piekło na ziemi. Wystarczyło ustawić kamerę, potem zaś tylko dokręcić sceny kameralne i zbliżenia, element zasadniczy, przeraźliwy melanż samochodowy, miało się do dyspozycji za darmo. W dodatku tuż obok stały akurat rozmaite maszyny budowlane, bo zaczynano robić węzeł komunikacyjny, istniejący obecnie. Warunki wręcz idealne! Cudowna okazja nie została wykorzystana, z przyczyn dla mnie osobiście niepojętych. Podobno grymasili kamerzyści, twierdząc, że odbywa się to całe przedstawienie za późno, słońce zachodzi, mają za mało światła. Co szkodziło doświetlić? Ustawić dodatkowo parę reflektorów i po krzyku, to nie, Batory nie spróbował nawet o to powalczyć. W sens całego utworu, o ile pamiętam, przestałam wnikać całkowicie, treść była mi obca. Upiorny legat w ogóle umknął z pamięci. Odbiegaliśmy od niego świńskim truchtem. Batory wymyślił wyścigi samochodowe. Puszczę teraz plotkę, za którą nie zgadzam się odpowiadać, bo było mi to szeptane do ucha jadowicie. Wyścigi samochodowe nie tylko nie mają sensu za grosz, aczkolwiek w pierwotnej wersji scenariusza były nawet ładnie usadowione, ale w dodatku w realizacji zostały przemieszane zupełnie przedziwnie, czemu z całą pewnością i bez żadnej wątpliwości zawinił montaż.

Kawałek z końca znalazł się nagle w środku, jakoś tak ni przypiął ni wypiął, urwał się, pojawił na końcu i ogólnie robi wrażenie, jakby oglądało się film z odwrotnej strony. Uczestniczyłam w pracy twórczej, niby powinnam wiedzieć, o co tam chodzi, ale uczciwie mówiąc, za skarby świata nie mogłam nic zrozumieć.

Odgadnąć, owszem, odgadłam, domyśliłam się, ale nie każdy musi. Źle zmontowana taśma, no dobrze, bądźmy ściśli, przerażająco źle zmontowana taśma. Otóż plotka polega na tym, że podobno stała montażystka Batorego była jego żoną i montowała mu filmy bardzo dobrze. Przy Skradzionej kolekcji była już żoną albo całkiem porzuconą, albo zdradzaną i możliwe, że położyła montaż przez zemstę.

Niewykluczone, że przestała być montażystką Batorego i robił to ktoś inny.

Pojęcia zielonego nie mam, ile w tym prawdy, ale jeśli nie rozgoryczona i zionąca zemstą małżonka, to chyba zakamieniały alkoholik. Montował po pijanemu i stąd osobliwości, a może w ogóle z natury kretyn. Drobny przykład: samochód jedzie po mokrych, zadeszczonych ulicach, skręca i w sekundę po skręcie znajduje się na suchej jezdni, a nad nim świeci słoneczko. Ludzie, rany boskie, takie rzeczy są niedopuszczalne! Inna sprawa, że kombinacje samochodowe też miały wyglądać inaczej. Batory wymyślił je i wtrynił do filmu, ponieważ był zdania, że nie tylko zawsze stanowią atrakcję, ale akurat są wyjątkowo na czasie. Coś tam się w owym czasie działo, może modne było podrasowywanie, może naród gremialnie wyrobił sobie pogląd na małe fiaty, może Zasada uzyskał jakąś nagrodę, nie pamiętam, w każdym razie temat był aktualny. No więc Batory wpadł na pomysł, żeby wykorzystać nasze autorodeo i zaprezentować naprawdę atrakcyjną, a przy tym konsekwentnie śmieszną gonitwę. Poszedł do tego autorodeo i nadział się na jakąś administrację. Okazało się, że pracownicy produkcyjni, czyli jeżdżący chłopcy, znajdują się właśnie w Związku Radzieckim, na miejscu nie ma ani jednego i o układzie jazd zadecydowała owa administracja. Termin naglił, dni zdjęciowe musiały być ustalone, Batory nie miał żadnych szans, musiał pogodzić się z decyzjami. Chłopcy wrócili od ruskich na dwa dni przed kręceniem i okazali żywą dezaprobatę.

- Panie, co pan? - powiedzieli z irytacją.

- Przecież to śmieszne, zabawa dla dzieci. Możemy panu zrobić pięć razy tyle, możemy skakać z pasa na pas na Trasie Łazienkowskiej, możemy panu pokazać takie sztuki, że publice oko zbieleje. To ma być rodeo, te głupie dyrdymały? Administracja twierdziła, że Batory zamówił u nich szczyt możliwości. Przepadło, za późno było na zmiany, o scenach zadecydował element, który już dawno należało pod tramwaj podłożyć.

Batorego o mało szlag nie trafił i prawie popłakał się z furii w moich oczach, ja zaś pociechy nie mogłam mu dostarczyć, bo udławiłam się z wściekłości. Znów atrakcyjny pomysł diabli wzięli. W Upiornym legacie jest mowa o brydżu, owszem.

Wszyscy tam grają w brydża dość często i z upodobaniem, ale stanowi on jakiś element marginesowy, niejako stałe tło, mało ważne w obliczu wydarzeń sensacyjnych i przestępczych. W filmie brydż wyskakuje jak filip z konopi, nie ma rzetelnego uzasadnienia, jest potrzebny, owszem, ale niechby chociaż bohaterki umiały grać...! No, niechby przynajmniej lubiły...!!! Ile się umęczyłam z tym brydżem, ludzkie pojęcie przechodzi. Z anielską cierpliwością i zaciśniętymi zębami tłumaczyłam Batoremu, że albo się gra, albo robi przyjęcie.

Jeśli pani domu gra, a służby nie posiada, o przyjęciu nie ma mowy, byle co stoi na stoliczku obok, może także jakaś butelka i kieliszki, ale nic poza tym. Nic, jak do ściany, był to człowiek uparty, świeć Panie nad jego duszą. Od razu wyznam, że w trakcie kręcenia największą sensację stanowiły szynka i polędwica.

Były prawdziwe i zdobyte metodami służbowymi, jakiś przydział, skąd pochodził, pojęcia nie mam, może ze sklepu za żółtymi firankami, a może z innych źródeł partyjnych, zdaje się, że kierownik produkcji miał liczne chody. Sama patrzyłam na wędliny wstrząśnięta, nie wierząc własnym oczom, chyba nawet nieco zgorszona, ale nie o to idzie w tej chwili. W każdym razie kręcenie trwało dość długo i zzieleniały autentycznie. Wracam do brydża. Miał być brydż, no dobrze, niech będzie. Oczywiście, spadł na mnie.

- Pani Joanno, ja się wyłączam - powiedział

Batory.

- Brydżem zajmie się pani. Ja nie umiem grać w karty, niech pani to załatwi. Z czterech występujących na scenie osób, w brydża umiał grać

Brusikiewicz. Dziarska w życiu nie trzymała kart w rękach i w ogóle nie wiedziała, co się z nimi robi. Pięciu sztuk nie potrafiła utrzymać, wylatywały jej na boki, ponadto nie robiło jej żadnej różnicy, którą stroną trzyma karty do siebie, grzbietami czy twarzami. Odwaliłam katorżniczą pracę. Starostecka miała poglądy podobne, chociaż karty trzymać umiała, nie dało rady kręcić od razu.

Dziarska miała jeszcze trudniej, całą noc uczyła się rozdawać i układać w wachlarzyk trzynaście kart i musiała mieć zdolności manualne, bo nazajutrz już jej się to udawało. Przystąpiliśmy do zajęć zasadniczych. Licytacja zaliczała się do dialogów, więc żadnych głupot nikt nie mówił, ale rozgrywka...! Zmiłuj się. Panie! Rozpaczliwie błagałam, żeby kamera unikała stołu, zdaje się, że nie zawsze to wyszło, a kładli karty jak popadło. Kiedy Dziarska wyszła w piki i dwie osoby odruchowo dołożyły do koloru, Starostecka zaś z wielką energią pobiła to waletem karowym i zgarnęła lewę, dostałam takiego ataku śmiechu, że trzeba było przerwać pracę. Wyłam w kącie i nie mogłam się uspokoić. Widać chyba, że ten brydż jest jakiś dziwny i całe szczęście, że się go zbytnio nie eksponuje.

Chociaż, w obliczu generalnej jakości filmu jako takiego, nie ma to już wielkiego znaczenia... Batory miał znacznie więcej znakomitych pomysłów i nie wykluczam, że w trakcie pisania scenariusza to wszystko układało się logicznie i miało jakiś sens. Pierwsza wersja zawierała w sobie wszystko, o czym tu napisałam. Co się z tym stało potem, daję słowo, że nie wiem. Zostały jakieś nędzne szczątki, przemieszane ze sobą bez sensu, gaz rozweselający wypadł całkowicie, klej nie spełnił swojego zadania, a treść zaczęła przechodzić od Sasa do lasa. Zważywszy, iż scenopis wyglądał dość konsekwentnie i opierał się na kolejności wydarzeń, poważnie podejrzewam, że ostatecznie położył sprawę montaż. Przypuszczam, iż podstawową przyczyną przeraźliwego niewypału był stan zdrowia reżysera. Batory już od dłuższego czasu był chory na serce i, jak wszyscy wiedzą, krótko potem umarł, czego bardzo żałuję. Nie miał już żadnej siły przebicia, czuł się ogólnie zmęczony i zniechęcony, puścił sprawę na żywioł. Żywioł nie wyszedł. Nic nie zostało zaprezentowane jak trzeba. Generalny pomysł obracania się w świecie zażartych kolekcjonerów nie wypalił. Nawet taki drobiazg jak znaczki, nie pocztowe, tylko do wpinania wszędzie, też upadł, bo u bohaterki, czy może u kogoś innego, miała wisieć na ścianie taka kolekcja, wśród niej zaś klapy od marynarek, a w nie wpięte od tyłu znaczki różnych służb specjalnych. Pomysł szlag trafił, nie wiem dlaczego. Pułapka z dzwonków pierwotnie zawierała w sobie liczne warianty, dzwoniło to i reagowało rozmaicie, zgodnie ze swoją naturą, a zostało z tego tyle, że wszyscy się przewracali.

Dlaczego w ogóle mieli się przewracać, skoro dzwonki wisiały od góry...? Nie uczestniczyłam w scenach kręcenia, jakoś byłam od tego odseparowana i tak samo nic nie rozumiem, jak normalni widzowie. Przy kluczach też miało być śmieszniej.

Przewidywane było, że posiadacz kolekcji wykazuje się tępotą i dobrym sercem.

Kolekcją służył, ale w pierwszej kolejności dostarczał klucz od bramy miejskiej, odpowiednich rozmiarów. Przenoszenie tego całego naboju, tak dzwonków jak i kluczy, zawierało w sobie mnóstwo znakomitych scen, może scenek, z których nie ocalała żadna. Jak to się mogło stać? Nie wiem także, skąd się wzięły wszystkie idiotyzmy dialogów i w ogóle nie mogę tego zrozumieć. Przede wszystkim dłużyzny.

Osoby zbliżają się do siebie, milczą kamiennie, po czym zaczynają wygłaszać wyuczone kwestie. W chwili, kiedy ktoś coś robi, nikt nie wydaje głosu, wszyscy milczą tak strasznie, jakby jedno słowo mogło robiącemu nieodwołalnie zaszkodzić. Wypisz wymaluj, szkolne przedstawienie. Przy doświadczeniu Batorego, po jego licznych poprzednich filmach, takie zdumiewające błędy są nie do pojęcia! O ile sobie przypominam, tkwiłam w tym kawałkami. Wyłączyłam się z imprezy po napisaniu scenariusza, który powstawał w ten sposób, że Batory wymyślał sceny, a ja je pisałam na maszynie, ze scenopisem nie miałam już nic wspólnego, a przy dialogach musiało mnie nie być w kraju. Inaczej awanturowałabym się nieziemsko. A może straciłam siły...? Dialogi są beznadziejne i w życiu bym takich nie napisała. Nie, skąd, nie wszystkie, kawałkami mają sens. Za żadne skarby świata nie mogę sobie przypomnieć wszystkich szczegółów tej całej twórczej pracy... No i znów to jest odpowiedź na pytanie, tak często mi zadawane: dlaczego nie ma filmów z moich książek. A te co były, to co? Mają mnie zachęcić do wyrażania zgody na każdą propozycję...?

Zrezygnować z Upiornego legatu owszem, zrezygnowałam, ale nie przeszkodziło mi to kłócić się i awanturować przez cały czas. W ogóle nie zdając sobie sprawy z całości, bo nikt mnie nie zapraszał na przegląd nakręconych scen, czepiałam się kolejnych fragmentów. Batory nie miał już może siły przebicia, ale upór w nim pozostał. Jak teraz oceniam, zupełnie inaczej podchodził do pracy przy Lekarstwie na miłość, a inaczej przy Skradzionej kolekcji, brakowało mu prawdziwego zapału, pozostała rutyna, zdewastowana zniechęceniem. Mam przy tym wrażenie, że czyniono mu jakieś wstręty, na żadne dodatkowe koszty nie mógł sobie pozwolić, mnóstwo rzeczy puścił byle jak, bo wypadło taniej. Byłam zdania, że niepotrzebnie przedłużona jest pierwsza scena, zabierając czas i miejsce innym, niesłusznie skróconym. Domagałam się natrętnie realizacji porzuconych pomysłów przynajmniej w jakimś zakresie. Zgłaszałam żądania, rzecz jasna, z punktu widzenia odbiorcy, a nie producenta, chciałam to wszystko zobaczyć na ekranie i uważałam, że rozweseli każdego. Nic, zero, bez rezultatu. Też się w końcu zniechęciłam. Trochę rozrywki było, owszem, ale malutko. Jedną scenę zaledwie Brusikiewicz grał na jednej nodze, drugą zaplątany w instalację elektryczną, pewnie że na ekranie tego nie widać, ale cały personel towarzyszący chichotał po kątach bez opamiętania. Przy okazji wyniesiono z imprezy wiedzę praktyczną. Chyba rekwizytorka miała migrenę, a może pani od scenopisu, nie pamiętam która z nich. Na oczy nie mogła patrzeć. Brusikiewicz kazał jej usiąść na krześle i ścisnął jej uszy palcami w jakimś specjalnym miejscu. Ulgi doznała natychmiastowej i w dziesięć minut migrena jej przeszła. Zjawiskiem zainteresowali się wszyscy, siadali na krzesłach i kazali się ściskać, z jakim skutkiem, nie wiadomo, bo nikogo innego głowa nie bolała. Nie pamiętam, niestety, owego specjalnego miejsca, więc grubszej korzyści nikt z tego nie odniesie. A propos korzyści, nie zarobiliśmy na tym filmie złamanego grosza, ani Batory, ani ja, czemu się trudno dziwić. Nawet wręcz przeciwnie, jakikolwiek zysk z tak przedziwnej chały uważałabym za skandal niedopuszczalny i niezbity dowód obłędu społeczeństwa. Patrzeć na to można, dlaczego nie, ale z góry należy założyć, iż obejrzy się dziwoląg nieziemski, a nie normalny film. Nie wiem też, dlaczego Dziarska tak źle wygląda na ekranie, w naturze była trzy razy ładniejsza. Operatorzy, kamerzyści, oświetlenie...? Wszystko to razem robi obecnie na mnie takie wrażenie, jakby istniała jakaś zmowa przeciwko Batoremu, położyć mu film bezapelacyjnie i nieodwołalnie. O co chodziło, nie mam pojęcia i z pewnością nie dowiem się nigdy. No, a za trzecim razem było jeszcze gorzej...

Obejrzałam Skradzioną kolekcję jeszcze raz, nie w przypływie masochizmu, tylko dla uruchomienia zakamarków pamięci. Przypomniało mi się więcej i proszę bardzo, powiem, jak miało być. Niech wszyscy żałują, znajdę się w liczniejszym towarzystwie, dlaczego mam żałować samotnie. Początek został wymyślony właściwie gdzieś pod koniec. Batory wpadł na pomysł uczulenia na znaczki, cała choroba pana Kowalskiego przeistoczyła się w zwyczajną alergię, od której rwałam włosy z głowy. Nie miało to żadnego sensu, bo z jakiej, na litość boską przyczyny nieszczęsny kolekcjoner zapadł na dolegliwość w późnym wieku i po całych latach zbieractwa? Jak w ogóle mógł z tym uczuleniem skompletować swój zbiór? Do tej pory było wszystko w porządku, a teraz nagle zaczęło mu szkodzić? Bez sensu.

Uzasadnić to przynajmniej należy, wymyślić jakiś powód...! Moje protesty i argumenty przypominały trociny wymieszane z tłuczonym szkłem, też mogłam się nimi wypchać. Alergia pozostała i cześć. Wyleciał mały kawałek taśmy, prezentujący scenę spotkania samochodów na Ursynowie. Autobus puka w nos małego fiata, fajnie, to zostało, ale potem z autobusu miał wyskoczyć rozwścieczony kierowca nikłej postury z kluczem francuskim w dłoni, z małego fiata zaś wysiada Komar z gołymi rękami. Kierowca wraca do swojego pojazdu jeszcze szybciej, niż wyskoczył, po czym autobus ucieka tyłem. Nakręcono to, widziałam, było prześliczne i bardzo śmieszne, odpadło przy montażu, a mówiłam, że montaż...!

Kto ten montaż robił...? Przy okazji wyjawię tajemnicę. Pan Kowalski w szpitalu, marginesowo dwóch chorych gra w okręty. Otóż jeden z tych chorych, ten przy ścianie, to jest pan Zdzisio, występujący we własnej osobie w mojej późniejszej książce pt. Wyścigi. Pana Zdzisia nadzwyczajnie lubię i jestem pewna, że nie będzie miał do mnie pretensji za wyjawienie sekretu. Jest rozczulająco uroczym mitomanem wyścigowym, a z tego, że przed laty grał w filmie, z którym miałam coś wspólnego, żadne z nas! nie zdawało sobie sprawy. Nie rozmawialiśmy na ten temat, ale żywię głębokie przekonanie, że jego poglądy na dzieło są zbliżone do moich, Ja upierałam się przy próbie dokonywania napadów z workiem, nawiązując do własnej książki. Potem dopiero dziewczyny miały się zdecydować na włamania, ale myśl upadła w zaraniu, bo coś należałoby dodać, bodaj scenę wspólnej narady.

Niewiele, ale jednak. Film byłby za długi. Osobiście uważam to za nonsens, dziesięć minut więcej, z długością filmów różnie bywa, a tekst broni się sam.

Gdyby film był dobry, długość nikomu by nie przeszkadzała, film jednakże jest beznadziejny i zaczynam podejrzewać, że Batory miał jasnowidzenie. Z góry wiedział, że nie wyjdzie, zrezygnował zatem z niepotrzebnych udręk dodatkowych.

Pana Parfiniewicza nie będę się już czepiać, bo też go lubię. Nie zabiłam go zaraz po filmie, nie zabiję i teraz. Sama zbieram znaczki i mam pojęcie o filatelistyce. Film obejrzałam ostatnio dwukrotnie, uroczyście przysięgam, że nie dla przyjemności i za każdym razem coś mi się robiło w środku na widok pakiecika z kiosku „Ruchu”, występującego w charakterze cennych walorów. Rany boskie, należało przynajmniej zdjąć te skarby z tekturki, którą wszyscy znają...!!! No nic, rozumiem, już to napisałam, stracił siły... Ukoronowaniem okropieństwa dla mnie prywatnie była premiera w kinie „Skarpa”. Nie napisałam o tym w wychodzącej właśnie Autobiografii, bo ciężko mi było przemóc własne doznania, ale może jeszcze dopiszę w ostatniej części. Podjechałam samochodem pod kino, rodzina wysiadła, siedziałam jeszcze przy kierownicy. Moja matka zawróciła, żeby coś do mnie powiedzieć i wetknęła głowę w drzwiczki. Dokładnie w tym samym momencie drzwiczki zostały zatrzaśnięte. Trwało to ułamek sekundy. Nie zdążyłam zareagować, nie zdążyłam zrobić nic. Zdążyłam za to odgadnąć, że moja matka właśnie traci życie. Nie straciła na szczęście, przytrzaśnięto jej tylko ucho, ale co przeżyłam, to moje. Dostałam szoku, odmówiłam wejścia na salę kinową, uparłam się jechać z nią natychmiast na pogotowie. Cała rodzina oraz grono przyjaciół, razem z trzymającą się za ucho matką, wspólnym wysiłkiem nakłonili mnie do wypełnienia obowiązków służbowych, weszłam w końcu na tę salę, ale co się tam działo, nie mam pojęcia. Może dlatego zobaczyłam ten film w całości dopiero ostatnio. Uczciwie mówiąc, przy oglądaniu ogarnęło mnie zdumienie i lekka zgroza. Wielokrotnie zadawano mi pytanie, co myślę na ten temat, zadawano je jakimś dziwnym tonem, który też dopiero teraz rozumiem.

Wydaje mi się, że dla dobra psychiki najlepiej będzie nic nie myśleć...

SKRADZIONA KOLEKCJA

(scenopis)

1.

W pokoju siedzi Joanna z Kowalskim. Na stole klasery ze znaczkami. Kowalski ciężko opada na fotel.

KOWALSKI: Nie, dziękuję, dziękuję moje dziecko. Już mi lepiej. Widzisz, moje dziecko, szpital jest aktualny. Znaczki te mają wartość pół miliona dolarów.

JOANNA: Ile?

KOWALSKI: Pół miliona dolarów.

JOANNA: Nie, no to ja... (pije wodę) tego nie mogę wziąć w depozyt.

KOWALSKI: Ależ dlaczego, Joanno?

JOANNA: A jak mi coś zginie, albo mi ukradną?

KOWALSKI: Ale nic się nie stanie, zobaczysz. Zrozum, jutro idę do szpitala, zostawię mieszkanie bez opieki, włamią się, no, Joasiu, ze wszystkich moich znajomych, naprawdę tobie tylko mogę zaufać.

JOANNA: To ładnych pan ma znajomych. Ja mam w drzwiach taki zamek, że każde dziecko otworzy.

KOWALSKI: Dzieci możesz się nie obawiać, dzieci się nie włamują do domów. Cii... Joanna i Kowalski podchodzą do drzwi.

KOWALSKI: Kto tam?

LISTONOSZ: Poczta!

JOANNA: Ale dlaczego pan...

KOWALSKI: Cii...

JOANNA: Dlaczego pan nie otwiera? Nie ma go, poszedł.

LISTONOSZ: Proszę otworzyć!

KOWALSKI: Nie poszedł, tylko przykucnął.

JOANNA: Nienormalny?

KOWALSKI: Bandyta. Otworzę drzwi, a on mnie zaatakuje.

LISTONOSZ: Jak się panu zachciewa takich głupich kawałów, to pofatyguje się pan na pocztę. Listonosz odchodzi.

JOANNA: Poszedł, ale to chyba rzeczywiście był listonosz, bo miał mundur.

KOWALSKI: Moje dziecko, a czy tak trudno u nas zdobyć mundur listonosza? Idą do pokoju.

KOWALSKI: Teraz rozumiesz, dlaczego ciebie proszę o tę przysługę. Nie wiadomo, jak długo będę w szpitalu. Mogą się tu włamać sto razy.

JOANNA: Jak to mogą? To jest ich kilku?

KOWALSKI: Cała... Ciągle się tu kręcą. O, ostatnio było dwóch, powiedzieli, że z administracji, sprawdzić kaloryfery, hę, hę, hę. Mogliby coś lepszego wymyślić. No, to jak? Weźmiesz?

JOANNA: No co mam zrobić?

KOWALSKI: Zapakuję ci tak, że nikt nie zwróci na to uwagi. Kowalski wstaje.

KOWALSKI: Wyjrzę przez okno, czy nie kręci się ktoś podejrzany.

JOANNA: Tak, ale jak wygląda taki podejrzany?

Kowalski słabnie.

KOWALSKI: Nie, nie, nie, nie, dziękuję, już mi lepiej.

JOANNA: No to lecę...

Joanna i Kowalski przy drzwiach.

JOANNA: Myślałam, że pan wpadnie do mnie na brydża. Jutro ma być mój szef i jego koledzy. O Boże! Przecież ja miałam kupić coś do jedzenia. Zupełnie nie mam nic w lodówce. Wpadnę do pana do szpitala. Na pewno wszystko będzie dobrze. Joanna zbiega po schodach, mija Nieznajomego, który zawraca i idzie za dziewczyną.

Joanna biegnie ulicą, za nią Nieznajomy. Bohaterka zatrzymuje samochody. Staje mały fiat, wysiada mężczyzna.

MĘŻCZYZNA: Co pani tak macha, co pani tak macha? Nie widzi pani, że tu jest zakaz zatrzymywania się?

JOANNA: Przepraszam bardzo, czy mógłby mnie pan podwieźć na Ursynów?

2.

Na Ursynowie z samochodu wysiada Joanna. Fiat wycofuje się, zderza się z autokarem, z którego wysiada Nieznajomy. Joanna wchodzi do klatki i spotyka sąsiada.

JOANNA: Dzień dobry, panie Andrzeju! Popsuł się panu zamek?

PAN ANDRZEJ: Nie, drugi założyłem, wie pani, rzeczy w domu przybywa, a złodzieje nie śpią.

JOANNA: No właśnie! Ja też potrzebuję. A nie wie pan, kto mógłby założyć taki zamek?

PAN ANDRZEJ: Proszę pani, zadzwoniłem do Spółdzielni „Skarbiec”, to wie pani, co odpowiedzieli? Że mogą przyjść za pół roku, tyle zamówień. To sam założyłem.

JOANNA: A nie założyłby pan i u mnie?

PAN ANDRZEJ: Dlaczego nie? Da pani pięć stów. Wie pani, mam taką zasadę, że nic za darmo nie robię. Nawet od znajomych, jak od pani, symboliczną zapłatę, ale biorę.

* Sam początek. Bohater Upiornego legatu - Marcin, przeistoczony w bohaterkę Joannę.

3.

Dyrektor wychodzi.

LABORANTKA: Pani magister, telefon do pani.

JANKA (do słuchawki): Słucham.

JOANNA: Nareszcie, coś ty tam robiła? Reakcję łańcuchową? Słuchaj Janka, wskakuj w cokolwiek i przyjeżdżaj natychmiast, mam szalenie ważną sprawę.

JANKA: Nie mogę, nie zwolnią mnie.

JOANNA: Wymyśl coś, no powiedz, że Paweł zachorował.

JANKA: To już mówiłam w zeszłym tygodniu. (Wchodzi dyrektor.) Tak jest, tak jest, panie docencie, tak to jest bardzo pilna sprawa i muszę to z panem przekonsultować. Tak, tak, cały kraj czeka na ten klej, tak...

JOANNA: Janka, co ty bredzisz? Zwariowałaś A... dobra, no dobra, tylko pośpiesz się. Cześć!

Dzwonek do drzwi Joanny.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin