1986-06 - Starachowicki wrzesień.pdf

(433 KB) Pobierz
527837122 UNPDF
Leszek Zioło
STARACHOWICKI WRZESIEŃ
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1986
Okładkę projektował: Konstanty M. Sopoćko
Redaktor: Wanda Włoszczak
Redaktor techniczny: Jadwiga Jegorow
527837122.001.png
I
— Panowie, to nasze ostatnie spotkanie przed październikiem. Jaka jest sytuacja, wiecie doskonale.
Jeszcze w tym miesiącu wasze jednostki otrzymają wzmocnienie. Planujemy powołanie rezerwy i
oddelegujemy do poszczególnych ośrodków po kilku podchorążych. Na zakończenie odprawy chcę panom
pokazać mapę, którą przygotowało dowództwo OPL z Przemyśla. Zobaczycie dokładnie, na jakie siły
możecie liczyć na swoim terenie.
Podpułkownik z Inspektoratu Obrony Powietrznej Państwa rozsunął zasłony zakrywające ścienną
tablicę. Na przytwierdzonej do niej mapie południowo-wschodniej Polski wyraźnie odcinały się kontury
granic obszaru X Dowództwa Okręgu Korpusu.
— Major Pilecki, oficer OPL z przemyskiego DOK, naniósł na tę mapę siły obrony przeciwlotniczej,
jakimi dysponujemy na terenie Centralnego Okręgu Przemysłowego — kontynuował podpułkownik. — Są
to tylko te środki, które bezpośrednio podlegają dowódcy OPL Obszaru Kraju, pułkownikowi Ludwigowi.
Zakładamy, że w razie potrzeby do osłony obiektów przemysłowych i węzłów komunikacyjnych kierowane
będą także plutony i baterie z dywizji i brygad.
Uczestniczący w odprawie dowódcy jednostek OPL z zakładów zbrojeniowych, położonych na terenie
podległym wojskowej kompetencji X Dowództwa Okręgu Korpusu, już od dwóch dni przebywali w
Przemyślu. Wezwano ich natychmiast po tym, jak kilkuosobowa grupa oficerów z Inspektoratu Obrony
Powietrznej Państwa zakończyła przegląd gotowości bojowej fabrycznych jednostek OPL. Podczas tego
sprawdzianu ujawniono, że nie wszystkie zakłady wywiązały się z obowiązku wystawienia własnych
plutonów dział przeciwlotniczych. Odpowiedzialni za ten stan ludzie tłumaczyli się wysokimi kosztami
sprzętu i brakiem odpowiednio przygotowanego personelu. Kontrolujący odnieśli jednak wrażenie, iż nie
wszędzie do spraw związanych z obroną powietrzną podchodzi się z należytą powagą. Po prostu niektórzy
szefowie zakładów przemysłowych nie wierzyli, by kiedykolwiek mogło ich fabrykom coś zagrozić ze
strony obcego lotnictwa. A skoro tak, to po co pchać pieniądze w nie przynoszący dochodu interes?
— Instrukcja Inspektora Obrony Powietrznej Państwa generała Józefa Zająca wyraźnie mówi, które
zakłady muszą zakupić sprzęt artyleryjski — grzmiał na początku odprawy podpułkownik. — Mija drugi rok
od jej wydania, mamy już sierpień tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku, a tylko w
Starachowicach sprawę doprowadzono do końca. To, co dotychczas zrobiono w Stalowej Woli, Skarżysku i
Kielcach, jest daleko niewystarczające! A czas nagli!
Wtedy, w ostatniej dekadzie sierpnia, uczestnicy odprawy wiedzieli już, że istotnie czasu pozostało
niewiele. Ile jeszcze miesięcy uda się powstrzymać Hitlera? Przecież jego żądania nie pozostawiają żadnych
wątpliwości: Niemcy chcą wojny.
Oficer rozpoczął objaśnianie mapy.
— Celowo przedstawiamy panom obszar wykraczający poza przemyskie Dowództwo Okręgu Korpusu.
Traktujemy Centralny Okręg Przemysłowy jako całość. Szczęśliwie się składa, że te wszystkie tereny
znalazły się w tak zwanym obszarze krajowym. Ma to swoje pozytywne następstwa dla obrony powietrznej.
Siły w takim przypadku pozostają w całkowitym podporządkowaniu dowództwu OPL Obszaru Kraju.
Spójrzmy na mapę. Pierwszego sierpnia, bo pokazuje ona stan na ten dzień, mieliśmy ukształtowane trzy
zgrupowania obrony przeciwlotniczej, zgodne z trzema wyraźnymi skupiskami przemysłu zbrojeniowego —
podpułkownik lśniącą wskazówką zakreślał omawiane rejony. — Obszar pierwszy pomiędzy Dunajcem a
Sanem z fabrykami sprzętu w Sanoku, Rzeszowie, Stalowej Woli, Mielcu, Dębicy, Tarnowie i Mościcach.
Obszar drugi pomiędzy Pilicą a Wisłą z ośrodkami przemysłowymi w Pionkach, Radomiu, Skarżysku,
Starachowicach, Ostrowcu, Kielcach oraz z przeprawami w Sandomierzu i Dęblinie. Wreszcie obszar trzeci
pomiędzy Wieprzem a Sanem.
Kolorowe symbole znaczyły miejsca, w których rozmieszczono siły OPL. Obszar był dość znaczny, a
sił niezbyt wiele. Na mapie plutony artylerii wyglądały jak oddzielne, samotne wysepki.
— Obecnie szczupłość środków zmusza nas do tego, by przyjąć zasadę punktowego systemu obrony
przeciwlotniczej — ciągnął oficer swoje wyjaśnienia. — Oznacza to, że do ochrony poszczególnych
ośrodków przydzielamy odpowiednie siły obrony czynnej i biernej. Najważniejsze obiekty, jak to
zaznaczono na mapie, są bronione przez artylerię przeciwlotniczą, do innych przydzieliliśmy tylko
przeciwlotnicze ciężkie karabiny maszynowe, a najmniejszym ośrodkom pozostaje jedynie obrona bierna.
Na razie na więcej nas nie stać. Nasza kontrola wykazała, że służby łączności, dozorowania i ostrzegania
funkcjonują prawidłowo. Na początku września będziemy jeszcze chcieli sprawdzić, jak są wyszkolone
obsługi dział. Myślę, iż po tym spotkaniu i przestudiowaniu mapy macie, panowie, pełen obraz możliwości
obronnych na waszym terenie. Nie muszę chyba podkreślać, jak ważny dla kraju jest ten obszar. A zatem do
zobaczenia w październiku. W oznaczonym dniu otrzymacie sygnał z Inspektoratu. Zaprosimy was jako
obserwatorów na wielkie ćwiczenia obrony przeciwlotniczej wojsk. Będzie co oglądać! — podpułkownik
tym stwierdzeniem zakończył odprawę.
Kilku oficerów rezerwy pozostało jeszcze na sali. Z zainteresowaniem, w skupieniu, studiowali
rozwieszoną na tablicy mapę.
— Trochę za rzadka ta sieć — przerwał milczenie młody mężczyzna.
— Co pan ma na myśli? — zainteresował się ktoś tą uwagą.
— Wystarczy popatrzeć, jak daleko od jednego zgrupowania artylerii do drugiego. Chyba nie może być
mowy o stworzeniu skutecznego parawanu ogniowego.
— To prawda, dlatego tak ważną sprawą jest silna obrona punktowa — dodał ktoś inny.
— Od miesiąca w naszej fabryce, w Stalowej Woli, stacjonuje zmotoryzowana bateria dział
siedemdziesięciopięciomilimetrowych. Mówię panom, to są cuda nie działa! Wypluwają pociski co kilka
sekund, i to aż na jedenaście kilometrów w górę.
— Słyszę, że pan chwali nasze działa — czterdziestoparoletni, ciemnowłosy mężczyzna zwrócił się do
swego sąsiada. — Bardzo się cieszę z tych komplementów. Te cuda robimy u nas, w Starachowicach.
Inżynier Stefan Kistelski, porucznik rezerwy, dowodził fabryczną jednostką OPL w Starachowickich
Zakładach Górniczo-Hutniczych. Pracował w fabryce od kilkunastu już lat, ostatnio jako kierownik wydziału
elaboracji, gdzie uzbrajano pociski. Znał się doskonale na sprzęcie ahyleryjskim i był gorącym
zwolennikiem rozwoju polskiego przemysłu obronnego. Dlatego z takim zainteresowaniem i, oczywiście, z
satysfakcją przyjął słowa kolegi ze Stalowej Woli.
— Możemy tylko żałować, że tak mało tych armat dotychczas zrobiliście.
— Dopiero przed pięcioma miesiącami ruszyła seryjna produkcja — odparł inżynier Kistelski. — Na
pewno zrobimy ich więcej. Ale chciałem zwrócić uwagę panów na coś innego. Ta armata to przecież nasze,
polskie dzieło! Skonstruowana od podstaw w zakładach starachowickich. Na przyfabrycznym poligonie
pierwszy strzał oddaliśmy z niej już w październiku trzydziestego czwartego roku.
— A potem, przez cztery lata, nic nie robiliście? — dziwił się inżynier ze Stalowej Woli.
— Po wszystkich niezbędnych próbach armata była gotowa w trzydziestym szóstym roku. Wojskowi się
nią zachwycali, bo też jest ona naprawdę nowoczesna i niezawodna, ale jeszcze dwa lata minęły na
przepychankach, dyskusjach i przekonywaniach. Samych komisji z Warszawy było u nas kilkanaście. W
końcu, jak już mieliśmy wszystkie świadectwa, że ten nasz produkt strzela jak trzeba, zabrakło odważnego,
żeby podjąć decyzję o rozpoczęciu seryjnej produkcji. Niektórzy twierdzili, że działo jest za drogie i polskiej
armii nie stać na taki luksus.
— Niech pan powie, ile to techniczne cudo może kosztować?
— Niemało. Pewnie, że niemało, ale jest tego warte. Liczymy, że koszt jednej armaty wyniesie sto
trzydzieści pięć tysięcy złotych, już niedługo dojdzie do niej specjalny ciągnik. W marcu otrzymaliśmy
prototyp z Warszawy. O, widzicie, panowie, z mapy wynika, że bateria tych dział ma bronić lotniska i
przeprawy w Dęblinie.
Inżynier Kistelski zagłębił się ponownie w zawiłości mapy sztabowej. Szczególnie interesował go
obszar pomiędzy Wisłą a Pilicą. Odnalazł Starachowice i zorientował się, że przy fabryce dział i amunicji
zaplanowano umieszczenie dwóch plutonów artylerii przeciwlotniczej. Trzy czarne literki „F” oznaczały, że
w razie wojny obronę powietrzną mają w tym rejonie prowadzić także trzy plutony fabryczne.
Przeniósł wzrok wyżej. Pionki — wytwórnia prochu i materiałów wybuchowych. W obronie dwa
plutony. Radomskich fabryk broni ręcznej i masek przeciwgazowych także bronią dwa plutony. Podobną
obronę mają fabryki w Skarżysku i Ostrowcu. Cóż, z tej pobieżnej analizy wynika, że najgęściejszy ogień
powinien powitać agresora nad Starachowicami. Ile to razem będzie armat? Cztery należące do wojska,
sześć fabrycznych, razem dziesięć. To już jest spora siła. Gdyby tak jeszcze mieć reflektory i balony
zaporowe...
— Panie inżynierze, o której ma pan pociąg? — To pytanie przerwało Kistelskiemu dalszy ciąg
kalkulacji. — Jeśli dysponuje pan czasem, zapraszam na kawę. Chętnie bym pogawędził ze starym
znajomym.
Major Marian Pilecki poznał Kistelskiego przed rokiem podczas wizyty w Starachowicach. Lubił
rozmowy z inżynierem, cenił bowiem ludzi rzeczowych i towarzyskich, a taki właśnie był Kistelski.
Inżynier przyjął to nieoczekiwane zaproszenie i po chwili siedzieli obaj przy niewielkim stoliku w głębi
kasyna.
— Tylko pogratulować, panie Stefanie. Zebrał pan tyle pochwał od oficerów z Warszawy. Bo też i
wszystko u was zapięte na ostatni guzik — zaczął rozmowę major Pilecki.
— Dziękuję za uznanie. Szkoda, że nie widział pan, jaki duch panuje wśród naszych ludzi. Oni wierzą
w swoją siłę, a to jest niezwykle istotne — odparł Kistelski.
Zamyślili się obaj. Dłuższą chwilę trwało milczenie, które wreszcie przerwał Pilecki:
— Wiara wiarą, ale tak po prawdzie to tych sił jest przecież sporo. Jeśli chodzi o obronę przeciwlotniczą
to nasz obszar jest w sytuacji uprzywilejowanej. Możemy się z tego tylko cieszyć. Ale, panie Stefanie, dajmy
spokój tym teoriom. Po co ciągle mówić o wojnie? Jeszcze kawał lata przed nami. Pan już po urlopie?
— Chyba dopiero we wrześniu będę chciał się gdzieś wybrać na kilka dni. Najlepiej z wędką, nad
Wisłę. Teraz nie mam czasu. Zaczęliśmy seryjną produkcję armaty siedemdziesiąt pięć milimetrów. Przyszły
duże zamówienia z wojska. Muszę być cały czas na miejscu. Ale skoro mówimy o pracy, to chciałem
zapytać, jak długo pan jest w dowództwie OPL w Przemyślu?
— Od samego początku, panie Stefanie. Dostałem przydział w trzydziestym siódmym, gdy wydano
rozkaz o tworzeniu przy DOK dowództw obrony przeciwlotniczej. Jestem artylerzystą przekwalifikowanym
na przeciwlotnika. Coraz więcej teraz będzie oficerów o takiej specjalności.
— Co pan powie? A ja nic nie słyszałem, żeby otwarto jakąś szkołę przeciwlotniczą?
— Specjalnej nie stworzono, ale o Trauguttowie musiał pan słyszeć.
— To gdzieś koło Brześcia?
— Właśnie. Mniej więcej od roku w Trauguttowie mieści się Centrum Wyszkolenia Artylerii
Przeciwlotniczej. Jest tam szkoła podchorążych artylerii przeciwlotniczej i dwie szkoły podchorążych
rezerwy. To oznacza koniec naszych kłopotów kadrowych.
— Słyszałem co nieco o tym Centrum, ale chyba nie ma jeszcze absolwentów Trauguttowa?
— Są, są, panie Stefanie. Mogę panu powiedzieć, że kilku za parę dni zamelduje się w Starachowicach,
w waszej jednostce. A gdzie pan uczył się artylerii?
— Byłem na kursie w pierwszym pułku artylerii przeciwlotniczej w Warszawie, jednak najwięcej
nauczyłem się na fabrycznym poligonie. Jeśli chodzi o dowodzenie, to mam trochę praktyki z wojny. Byłem
w Legionach. Ale, panie majorze, mieliśmy przecież nie mówić o sprawach służbowych.
— Dobrze, nie mówmy. Sam pan jednak widzi, jak trudno oderwać myśli od tego wszystkiego, czym
żyje się na co dzień. Proszę, niech pan mi opowie, co słychać w Starachowicach? Przepraszam, w
Starachowicach-Wierzbniku, bo teraz tak nazywa się wasze miasto?
— Od pierwszego kwietnia, gdy połączono Wierzbnik ze Starachowicami. Miasto ma teraz dwadzieścia
pięć tysięcy mieszkańców i zobaczy pan, jak będzie wyglądało za parę lat! Chcemy rozwijać zakłady, tym
bardziej że obiecująco wypadają badania geologiczne. Podobno są spore pokłady rudy.
— Oglądałem kopalnię „Majówka'”, jak ostatnio u was byłem — wtrącił major. — To jest
nowoczesność! Dwudziesty wiek! Kolejka podziemna, elektryczne windy w szybach. Ponoć ostatnio ruszyły
nowe kopalnie?
— Trzy odkrywkowe, „Myszki”, „Strzelnica” i, „Czerwona”. Ale na potrzeby huty to ciągle za mało.
Oblicza się, że za rok, dwa będziemy już samowystarczalni, bo uruchomi się nowe odkrywki.
— A co w mieście, jakie zmiany? — dopytywał się major.
— Niedługo ukończymy budowę Domu Społecznego, rusza budowa nowego szpitala na Bugaju, a i
domów przybywa. Jednak do zaspokojenia wszystkich potrzeb jeszcze daleko. Chociaż, wie pan, jak w
fabryce idzie dobrze, to i w mieście się ożywia. Chętnych do pracy nie brakuje, żeby tylko zamówienia były.
— Gdzie jak gdzie, ale w waszej fabryce wojsko sporo tych zamówień ulokowało. Przez całe lata
będzie co robić. Przecież samych siedemdziesiątekpiątek ma być w pierwszej serii coś z pięćset. Znam te
liczby, bo byłem w komisji oceniającej przydatność tej armaty.
— Ja panu powiem coś jeszcze. Duże zamówienia to nie tylko interes dla fabryki, ale i dla wojska. Tak,
tak, zwykła ekonomia.
— Niech pan poda jakiś przykład — major przejawiał zainteresowanie tematem.
— Duże zamówienia to duże pieniądze i szansa na zakup nowych maszyn. Tylko dzięki nowym
maszynom potaniał koszt produkcji dział i amunicji. Zna pan naszą haubicę stumilimetrową? Jeszcze w
trzydziestym czwartym wojsko płaciło za jedną sztukę sto czterdzieści pięć tysięcy złotych. A dziś o
trzydzieści tysięcy mniej. Dlaczego? Bo znacznie zmniejszyły się koszty produkcji. Koniunktura wszystkim
się opłaca.
— I eksport też — uzupełnił major.
— Z eksportem to trochę inna sprawa. Na pewno się opłaca, ale teraz nie możemy o tym myśleć.
Musimy zrezygnować z eksportu. I zrezygnowaliśmy. Ostatni transport poszedł w czerwcu do Anglii i
Holandii. Tego też szkoda. Wie pan najlepiej, jak liczy się każde działo. W czasie dzisiejszej odprawy
odniosłem wrażenie, że nasi przełożeni mają poważne problemy. Szczególnie z uzbrojeniem. Jeśli w tym
roku nie dojdzie do wojny, to w znacznym stopniu będziemy mogli zaspokoić potrzeby naszej artylerii
przeciwlotniczej, zwłaszcza w armatach małego kalibru. U nas produkcja idzie na pełnych obrotach,
miesięcznie możemy zmontować siedemnaście Boforsów .
— Tak się broniliśmy przed rozmową o wojsku, a znów wkraczamy na ten teren — wtrącił major
Pilecki. — Panie Stefanie, chyba pora iść na dworzec?
— Tak, tak. Najwyższy czas, zbliża się piętnasta.
Wsiedli w dorożkę. Po paru minutach byli już na dworcu, gdzie pożegnali się serdecznym uściskiem
dłoni.
— Do zobaczenia, panie Stefanie, w Brześciu, na ćwiczeniach!
— Do widzenia, panie majorze. Zapraszam do siebie, do Starachowic!
II
— Hierbatki, z czajniczka, z samowarka! — ostry głos handlarki wyrwał Kistelskiego z zadumy. Pociąg
stał na stacji. Słychać było ostry syk pary i szum wody wlewanej do kotła ze stacyjnej pompy. Inżynier
wyjrzał przez okno. Sandomierz. Jeszcze ze dwie godziny drogi, westchnął.
— Panie dziedzic, do hierbatki, do hierbatki! — natarczywie zapraszała stara Żydówka.
Kistelski, nie zwracając uwagi na zachęcające słowa handlarki, zawołał do konduktora:
— Ile postoimy?
— Jak w rozkładzie, piętnaście minut. Palacz musi napoić maszynę. Nielichy dziś mieliśmy upał —
konduktor udzielił dość wyczerpującej odpowiedzi.
Inżynier wyszedł z wagonu na żwirowany peron. Pomyślał, że dumny napis „Peron 1” jest sporo na
wyrost przy tej lichej stacyjce. Może za pięć, dziesięć lat, kiedy w Sandomierzu skupią się wszystkie nici
kierowania COP-em, przyjdzie czas na peron i dworzec z prawdziwego zdarzenia.
Kistelski przespacerował się raz i drugi wzdłuż pociągu, zamienił jeszcze kilka słów z konduktorem i
wsiadł do wagonu.
— Odjazd! — zawiadowca dał sygnał do dalszej drogi.
Za oknem przesuwała się krawędź wyżyny stromo opadającej do Wisły. Powyżej bujnej, soczystej, aż
szmaragdowej zieleni wznosiły się stare budowle Sandomierza. W dole Wisła — srebrna, rybna, ruchliwa od
barek i łodzi. Kistelskiego zawsze pasjonowało życie tej wody. Kiedyś, gdy jeszcze studiował, patrzył na
Wisłę zupełnie inaczej — stanowiła zachętę do sportów i wędkowania. Z latami pojął, że ta rzeka potrzebna
jest polskiemu przemysłowi jako bardzo ważny surowiec i droga wodna. A co mówił o Wiśle oficer podczas
odprawy? Że jest to ważny punkt naszej obrony. Oczywiście wtedy, gdy przyjdzie do najgorszego i trzeba
będzie się oprzeć na tej rzece. Kapitan, który przyjechał do Przemyśla z Sandomierza, meldował, że miasto
ma obronę powietrzną na dobrym poziomie. Miejscowe obiekty, w tym obydwa mosty na Wiśle, ochrania
bateria Boforsów .
— W razie potrzeby — mówił podpułkownik — obronę w Sandomierzu wzmocni artyleria
przeciwlotnicza. Tutejsze przeprawy na Wiśle mają znaczenie zasadnicze tak dla ewentualnego odwrotu, co,
oczywiście, jest tylko skrajnym przypuszczeniem, jak i dla bieżącego zaopatrzenia wojsk. Chodzi o
transporty z Mielca, Rzeszowa, Stalowej Woli, Dębicy. Przecież najbliższy most jest dopiero w Solcu, a
kolejowy aż w Dęblinie.
Tuż za Wisłą pociąg zatrzymał się w Metanie. Sama nazwa — Metan — miała świadczyć o nowym,
które wkraczało na te ziemie. Co prawda ludzie nadal nazywali swą wieś — jak przed laty — Kamień, ale
przystanek kolejowy to był już Metan.
Obok torów szkielet budującej się huty szkła. Widoczny znak, że plany rozwoju COP ogarniają także i
te małe, nadwiślańskie wioski, w których do niedawna szczytem awansu było zostać flisakiem na rzecznej
barce. Kistelski znał tę wioskę, bo tu właśnie, w pobliżu mostu kolejowego, było ulubione miejsce
harcerskich biwaków i wędkarskich wypraw. Sam kiedyś dał się namówić na taki wyjazd.
Pociąg rozpoczął mozolną wielokilometrową wspinaczkę na Wyżynę Kielecko-Sandomierską. Sapiąc i
buchając parą mijał Dwikozy, Jakubowice, Ćmielów, Bodzechów, by wreszcie wtoczyć się na stację w
Ostrowcu. Inżynier przypomniał sobie, że ostrowieckiej hucie poświęcono sporo uwagi w Przemyślu.
— Zarządzenie w sprawie zakupu przez zakład dział przeciwlotniczych zrealizujemy do połowy tysiąc
dziewięćset czterdziestego roku — referował komendant obrony huty. — Spodziewamy się, iż nasz zakład
będzie celem ataków z powietrza. Niemcy wiedzą dokładnie, że mamy wytwórnię wież pancernych. Wiedzą,
bo nie tak dawno został w Ostrowcu zatrzymany ich agent. Oprócz wytwórni wież liczy się dla obronności
nasza stal. Ostatnie ćwiczenia LOPP wypadły dobrze. Brakuje nam jednak masek przeciwgazowych, a
łączność telefoniczna szwankuje. Obrona czynna zakładu to dwa plutony Boforsów dowodzone przez
Zgłoś jeśli naruszono regulamin