1962-14 - Odwet.pdf

(617 KB) Pobierz
Okładką projektował ZBIGNIEW WILMA
Okładką projektował ZBIGNIEW WILMA
Printed in Poland
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1962. Wydanie I.
nakład 155 000 egz. Objętość 5,8 ark. wyd., 4 ark. druk. Papier druk. mat. VII ki. 60 R,
format 70X100/32 z Myszkowskich Zakładów Papierniczych w Myszkowie. Oddano do
składu
19.V.62 r. Druk ukończono we wrześniu 1962 r.
Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie.
Zam. 680
Cena zł 5.-
457866403.001.png
JERZY DURACZ
ODWET
PÓŁTORA JUŻ ROKU wiodłem życie nielegalniaka. Przez te półtora roku - od dnia, gdy
przyszło mi wraz z ojcem* uchodzić z domu, ze Sródborowa - wędrowałem od ludzi do ludzi,
z domu do domu, nigdzie długo nie zagrzewając miejsca. Poznałem noclegi na strychach, w
pustych, nie wykończonych domach, w ruinach. Potem z krótkim okresem względnej
stabilizacji życiowej sprzęgła się robota partyjna, w ślad za tym przyszła partyzantka**.
Od kilku miesięcy byłem znów w Warszawie, znalazłszy przystań na Żoliborzu.
Dzielnicy tej właściwie powinienem był unikać bardziej niż innych okolic miasta.
Mieszkaliśmy tu bowiem przed wojną, znało mnie tu prawie każde dziecko, a ojca - wielu
bardzo ludzi i chyba co drugi tutejszy policjant. Dla ludzi poszukiwanych przez gestapo było
to więcej już niebezpieczne.
Lecz właśnie tu, na Żoliborzu, ukrył się ojciec, ja zaś znalazłem pracę i lokum.
Nie darmo widziano w żoliborskich osiedlach próbę wcielenia w życie idei "szklanych
domów" - owej wizji Żeromskiego. Powstało tu szczególne skupisko światłych, postępowych
ludzi, które nadało ową
* Teodor Duracz, znany w okresie międzywojennym prawnik, obrońca komunistów w licznych procesach politycznych (przyp. red.).
** Pod pseudonimem "Zbyszek" autor był żołnierzem oddziału partyzanckiego na Kielecczyźnie. Por. tomik "Goście o zmroku"
(przyp. red.).
wysoce obywatelską rangę, ową temperaturę solidarności, tak charakterystyczną dla tego
środowiska.
Więc też w dniach grozy, kiedy okrucieństwo hitlerowskie i mordercza broń wymierzone były
w każde serce człowiecze bijące żywiej na dźwięk słów "Ojczyzna i Wolność", żoliborskie
"szklane domy" wchłonęły i skryły w swych murach tysiące takich istnień ludzkich. Wbrew
wszelkim niebezpieczeństwom przyszli im z pomocą żoliborscy ludzie.
Tu więc ukrywał się i socjalista, i komunista, prześladowany człowiek podziemia i ścigany
Żyd, a nieraz i zbiegły jeniec radziecki, w nas szukający oparcia.
Znałem w tej dzielnicy każdy kąt. Tu - na pierwszej kolonii WSM - mieściła się szkoła
Robotniczego' Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, do której ongiś chodziłem. Tu w dniach
wrześniowych 1939 roku pełniłem dyżur przeciwlotniczy na dachu. Stąd wyruszyłem na
tułaczkę. Tu potem na krótki czas wróciłem, by wreszcie teraz, na ostatnim pięterku dobrze
mi znanej oficyny, nielegalnie się zadomowić, znaleźć przyjacielski azyl.
Zamieszkałem z Romanem Boguckim*.
Był kiedyś moim nauczycielem, właśnie w szkole RTPD, i jako dziesięcioletni smyk z,
lubością płatałem mu figle. Po latach zetknął nas wspólny konspiracyjny los, związało bojowe
rzemiosło.
W mieszkaniu Romana ukrywałem się przez szereg miesięcy. Maleńkie było to nasze
mieszkanko, a ileż kryło tajemnic! Jedna izba z oknem skośnym wykuszu, mała alkowa, w
niej kuchenka, a obok - ukryte wejście na stryszek. Stryszek ów pełnił aktualnie rolę składu
broni i amunicji. W piekarnik kuchenki wmontowany był radioodbiornik. Tapczan zaś -
swoista "tajna biblioteka" - krył w swym wnętrzu stos instrukcji i podręczników
wojskowych.
* Informacje o osobach bliżej związanych z opisanymi tu zdarzeniami na końcu tomiku.
Nieraz zapadający zmierzch zastawał nas pochylonych nad żmudnym zajęciem: godzinami
cierpliwie czyściliśmy pordzewiałe naboje i broń. Pełgający płomień palnika gazowego rzucał
nienaturalne cienie na skośną płaszczyznę wykuszu wydłużając i tak niepomiernie szczupłą
sylwetkę Romana. Od chudości i wzrostu brał się chyba jeden z jego pseudonimów - "Suchy".
Był już wtedy poważnie chory na gruźlicę. Ciągle gorączkował. Choroba przyprawiała go o
wiele cierpień. Nie skarżył się jednak nigdy i nie mając dla siebie pobłażania pokonywał
wielkim wysiłkiem woli stale wzrastające osłabienie.
Dla mnie - wówczas dziewiętnastoletniego szczeniaka- ten żelazny człowiek był
najserdeczniejszym, macierzyńsko troskliwym opiekunem. Więcej-był pierwszym moim
"dorosłym" przyjacielem.
Z czułością wielką patrzyłem w owe wieczory, jak w skupieniu, niezmordowanie, z
pedantyczną dokładnością czyścił zdobyczny granat czy pistolet - broń, na którą czekały setki
niecierpliwych dłoni. Dobiegała końca jesień 1942 roku...
POŻEGNANIE Z ROMANEM
DZWONEK BUDZIKA natrętnie wdziera się w świadomość. Jeszcze na wpół śpiąc
wyłączam go. Roman może jeszcze pospać. Szybko wciągam spodnie i buty. Żeby się umyć,
trzeba wyjść na klatkę schodową. Lodowata woda skutecznie zmywa resztki snu.
Muszę się spieszyć. Jest wtorek, pierwszego grudnia 1942 roku. Wczoraj była nasza akcja na
KKO*, ale "dziś" jest dla mnie znów normalnym dniem roboczym.
Na stojąco przełykam gorącą "kawę", przegryzam kawałkiem chleba i oto pędzę po dwa
schody w, dół. Na przystanku tramwajowym przy placu Wilsona zebrało się już sporo ludzi.
Tramwaje obwieszone. Mam już w tym niejaką wprawę, więc bez większego trudu udaje mi
się znaleźć na stopniu kawałek wolnego miejsca. Jazda taka miała tę dobrą stronę, że
rozglądając się wokół można było lepiej orientować się w sytuacji i - w razie
niebezpieczeństwa - "prysnąć". A wiele wszelakich niebezpieczeństw czyhało wówczas na
warszawiaków. Złą stroną tej "wylotowej" pozycji było- to, że ziąb i deszcz bardziej dawały
się we znaki.
Pogoda w tym roku była wyjątkowo kapryśna. Ot, choćby teraz! Wczoraj jeszcze przyjemny
mrozik, a dziś, jak na złość, chlapa. Wilgotne, zimne powietrze szybko przenika poprzez moje
cienkie, kuse paletko - jeszcze szkolny szynel. Przynajmniej "meblowce" (tak ochrzczono
buty na drewnianych podeszwach) grzeją w nogi.
* Por. tomik "Dwa uderzenia" (red.).
Przy Królewskiej wysiadam i dalej idę już piechotą przez Krakowskie Przedmieście w stronę
mojej budowy. Przyspieszam kroku, bo właśnie zobaczyłem na przeciwległym rogu
czekającego już Zbyszka Mastka.
Dalej idziemy razem. Jak zwykle przy rogu Traugutta doganiamy kolumnę jeńców
radzieckich. Widząc nas, dyskretnie czynią przyjacielskie znaki. Pewnie dzisiaj "lepsza"
eskorta. Szybko podchodzimy do maszerujących. Jednej czwórce Zbyszek ukradkiem podaje
spore zawiniątko z chlebem, drugiej ja - kilkadziesiąt sztuk "swojaków". Nie mają przecież
nawet co zapalić. Podsuwamy to tym, co idą z brzegu., wiedząc, że podzielą się sprawiedliwie
z innymi. Towarzyszymy im chwil kilka, by jeszcze przekazać ostatnie nowiny z frontów,
cały czas zresztą bacznie uważając na eskortę.
Opuszczamy ich przy pomniku Kopernika, wymieniwszy tradycyjne już: "Do jutra!"
Teraz biegiem do roboty. Pracujemy przy odbudowie spalonego w czasie działań
wrześniowych gmachu PZUW. W pakamerze czekają już na nas. Otwieram drzwi i zastaję
tam Marysia. Wrzeciana, Wieśka Pilarskiego i Ryśka Lewego. Pracowaliśmy wszyscy w
jednej brygadzie - tak zwanej "młodzieżowej" - i cała nasza dziesiątka składała się na owe
zaopatrzenie dla jeńców.
Do gwizdka pozostało jeszcze kilkanaście minut, więc jak co dzień zaszyliśmy się w kąt
naszego "klubu" - w składziku klepek. Tu czytamy gazetki.
Właśnie skończyłem czytanie wiadomości radiowych, kiedy Zbyszek z tajemniczą miną
oznajmił:
- Mam sensacyjną wiadomość! Wyobraźcie sobie, że wczoraj, w biały dzień, grupa
uzbrojonych ludzi opanowała centralę KKO! Wiecie, tu niedaleko, róg Czackiego i Traugutta.
Zdołali wziąć na rzecz konspiracji parę milionów złotych!
- E tam, bujasz! - wtrącił Rysiek. - Ty masz niezgorszą fantazję i zawsze koloryzujesz!
Nie pomogło zaklinanie się Zbyszka. Chłopcy wyraźnie nie uwierzyli. Nie chciałem
ujawniać, że i ja coś na ten temat wiem.
Rozchodzimy się po narzędzia. Wszyscy wciąż skłonni byli uważać, że ta akcja na KKO to
wymysł Zbyszka. Dopiero w czasie przerwy obiadowej, kiedy już i starsi robotnicy zaczęli
opowiadać o zuchwałym napadzie, Zbyszek mógł, kuksnąwszy Ryśka w bok, zatriumfować:
- No widzisz, frajerze!
Teraz Zbyszek stał się ośrodkiem zainteresowania. Jadaliśmy obiad we wspólnej sali z innymi
brygadami i relacji jego słuchało kilkanaście osób. Któryś z robotników dorzucił, że
zamachowcy byli w polskich mundurach, inny - że ponoć nawet zajechali ciężarówkami!
Tak to w czasie obiadu akcja nasza obrosła w treść mityczną i pod koniec wyglądała już
całkiem inaczej niż w rzeczywistości, ale za to jak potężnie, brawurowo i barwnie...
JAK ZWYKLE O PIĄTEJ, zapukałem w umówiony sposób do drzwi mieszkania. Otworzył
Roman, lecz na moje ,,dobry wieczór" odpowiedział tylko kiwnięciem głowy. Spytałem:
- Co ci, Roman? Źle się czujesz?
- Nie, tylko widzisz, będziemy musieli się rozstać.
- Rozstać? Jak to rozumiesz?
- Przecież mówię wyraźnie - Roman powtarza raz jeszcze - będziemy musieli się rozstać,
pożegnać! I zaraz łagodniej dodaje:
- Bo widzisz, ty masz przejść do nowego oddziału, a stara zasada konspiracyjna zakazuje
łączenia w jednym miejscu dwu różnych kanałów nielegalnej roboty. Chyba rozumiesz? A tu
chodzi nie o byle co, Jurku. Teraz trafisz do prawdziwego bojowego oddziału. Dla ciebie to
wyróżnienie i większa odpowiedzialność...
Byłem zupełnie zgnębiony rozłąką z Romanem. Zarazem - co tu ukrywać - intrygowała mnie
perspektywa przejścia do owego nieznanego oddziału. Lecz przygnębienie brało górę. Raz po
raz to Roman, to ja milkniemy. Rozładowało atmosferę dopiero przyjście ,,Andrzeja".
"Andrzej" był w owym czasie dowódcą żoliborskiej Gwardii, znał nas już dobrych parę
miesięcy i wiedział o naszej zażyłości. Zapewne też domyślił się, jak nam ciężko będzie
pozrywać wszystko - współpracę, kontakt wzajemny, przyjacielską więź. Oczywiście
wiedział już o moim odkomenderowaniu.
Ale nie dał tego po sobie poznać. Wpadł jak zwykle zadyszany i już od progu uśmiechnął się
łobuzersko. Zazwyczaj znaczyło to, że "Andrzej" przynosi jakiś nowy kawał. Pewnie i teraz
będzie chciał w ten sposób dodać nam animuszu.
I rzeczywiście: "Andrzej" zrzucił palto, przysunął sobie stołek, usiadł, poczęstował nas
papierosami z pełnego pudełka, po czym powiada:
- Wiecie, moi mili, kwitnie w tej naszej Warszawie swoisty sarmatyzm. No, niechby i
trywialny, niewybredny, ale zawsze buntowniczy. Ot, choćby dziś - wiecie, co przeczytałem
w... szalecie miejskim na placu Napoleona? Nie do wiary! Oprawiona w ramki wisi tam taka
przestroga:
Na Bismarcka srebrną trumnę, Na Hitlera czoło dumne, I na wszystkich Niemców w świecie!
Tylko nie na ... deskę przecie!
Roześmieliśmy się serdecznie - nie tyle zresztą z dowcipnej nawet, choć niezbyt wyszukanej
strofy, ile z "Andrzejowej" interpretacji.
- Tak, tak - pokiwał głową Roman - naród, który ma takie poczucie humoru, nie zginie. Im
gorzej, tym więcej w naszej Warszawie usłyszysz dowcipów, tym bardziej stają się one cięte.
Dowcip nie tylko pomaga ludziom przetrwać, ale i walczy. Czy pamiętacie, jak to hitlerowcy
wydali zarządzenie, żeby ludność żydowska zdawała futra na rzecz Wehrmachtu? Na własne
oczy widziałem wtedy nalepki na murach - podobno były nawet całe plakaty; wymalowany
był na nich oficer SS w damskim futrze z łapek karakułowych, skulony, z rękami w mufce, a
pod tym napis: "Oni myślą, że na naszych łapkach dojdą do Moskwy!" I to się pojawiło
prawie nazajutrz - po prostu błyskawiczna odpowiedź na ten jawny rabunek. Jeden mały
zabieg - i cała impreza z kretesem ośmieszona! No nie?
- Oczywiście! - mówi "Andrzej" - i to nie tylko ta impreza. No, ale że nie samym humorem
człowiek żyje, przyniosłem wam coś dla "ciała".
Tu wyciągnął z kieszeni paczkę. Był tam "polski kawior", czyli po prostu kaszanka, chleb,
kawałek sera. Położył to wszystko na stole. Chwyciłem imbryk i skoczyłem do sieni po wodę.
Kolacja była znakomita. Łapię się na myśli, że to ostatni może nasz wspólny wieczór. A tak
zżyłem się z Romanem, tak polubiłem "Andrzeja"! Z zadumy wyrywa mnie głos "Andrzeja":
- No, cóż moi drodzy, nie uda nam się wykręcić od tego, żeby i inne, poważniejsze sprawy
omówić. Tyś mu już, Roman, powiedział, widać to po waszych minach. Tak to bywa, Felek.
Zżyliśmy się, dobrze nam się pracowało, trochę nauczyłeś się wojować - teraz czas między
innych. Pamiętaj, żeś naszego chowu! Uszy do góry i aby nam się nie zblamuj!
Czuję w tych "Andrzejowych" słowach, w tej pozornej rubaszności - całą jego serdeczność.
Jak przystało na dowódcę - i sobie, i mnie chce oszczędzić zbytniego roztkliwiania się,
zbędnych słów, których między nami nie trzeba.
- Przyjdzie ci, Felek, rzucić i pracę. Najlepiej zaraz, od jutra. Spojrzałem zaskoczony.
- No, tak, przechodzisz na funkcyjnego - dodał tłumacząc. - Wszystkiego zresztą dowiesz się
od nowego dowódcy.
Zbliżała się godzina policyjna i "Andrzej" musiał nas pożegnać. Zostaliśmy sami z Romanem.
Ciążące poczucie nieodwołalności naszego rozstania znów powróciło.
Długo tej nocy nie mogłem zasnąć. Myślałem o tym, co mnie czeka, o przyszłych
towarzyszach i o tych, których pożegnam. Jak się zresztą okazało - już na zawsze...
RANO znalazłem się znów na budowie. Uprzytamniam sobie, że to mój ostatni dzień z
chłopakami, że i tu przyjdzie mi pożegnać ludzi, pracę, budowę... Psiakrew! Rozklejam się!
Stolarek, nasz brygadzista, z którym miałem zamiar porozmawiać - sam mnie zaczepił.
- Jurek, mam dla ciebie propozycję. Obejmiesz część brygady. Tak będzie lepiej...
- Dobrze się składa - przerwałem mu - że możemy pogadać. Chciałem cię zawiadomić
właśnie, że odchodzę z roboty.
- Co, znów w pole?
Pytanie nie zaskoczyło mnie, bowiem to właśnie on dawał mi kontakt z Gwardią Ludową,
kiedy pierwszy raz wyruszałem w pole.
- Nie, nie wyjeżdżam, ale przechodzę na inną robotę...
- Aha, rozumiem - wpadł mi w pół zdania. - Ale lepiej chyba, żebyś się z budowy oficjalnie
nie zwalniał. Już ja to załatwię, a sam wiesz: i ausweis ci się przyda, no i ubezpieczalnia to
ważna rzecz.
- Świetnie! Chętnie skorzystam, jak długo się da.
- Zgoda, więc umowa stoi. Z chłopakami nie gadaj, wiedzieć i tak będą, ale po co od razu ich
wtajemniczać... No, a teraz idziesz jeszcze do roboty na siódemkę? No to powodzenia!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin