Krzysztof Boruń - Małe Zielone Ludziki Tom 1 (m76).rtf

(650 KB) Pobierz
KRZYSZTOF BORUŃ

KRZYSZTOF BORUŃ

MAŁE ZIELONE LUDZIKI

 

Tom 1

 

CZĘŚĆ I

ZIELONY PŁOMIEŃ

 

5

1.

23 listopada, Monachium, szesnaście godzin przed akcją... Właśnie otrzymałam wiadomość

od „Małego”, że wszystko gra i mogę lecieć.

Jestem w Muzeum Valentina w Bramie Izarskiej. Kręcone schody prowadzące w górę do

maleńkiego lokalu pełnego staroci. Po drodze mija się różne zabawne osobliwości wychodzące

ze ścian. Na przykład nogi murarza, który z pośpiechu sam się zamurował... Rzecz w tym,

iż można zostawić tam wiadomość, nie budząc żadnych podejrzeń, i łatwo ją odczytać, nie

zwracając niczyjej uwagi. To jeden z naszych sposobów przekazywania informacji. Kod

barwny – odpowiednio rozmieszczone skrawki kolorowych nitek lub papierki po cukierkach.

Z systemem korygującym w razie przypadkowych przekłamań. Tym właśnie sposobem

„Mały” potwierdził przylot Magnusena do Maroka i przekazał mi sygnał rozpoczęcia akcji.

Na schodach nikogo nie spotkałam, wątpię też, aby ktoś mnie śledził. Nawet zresztą gdyby

szedł cały czas obok mnie, nie znając kodu, nie mógłby nic dostrzec. Niezły system łączności,

wprowadzony przez Martina z przeznaczeniem na szczególne okazje, gdy kontakt bezpośredni

staje się zbyt ryzykowny.

20 listopada „Mały” zarządził pogotowie bojowe i przerwanie wszelkich bezpośrednich

kontaktów. Mój udział w akcji został ustalony już przed moim wyjazdem do Londynu. Pół

roku wcześniej przeszłam zresztą specjalne przeszkolenie dywersyjne. Moim instruktorem był

„Pers”, którego Martin mianował szefem grup uderzeniowych Zielonego Płomienia.

Od 21 listopada oczekiwałam na sygnał, prowadząc „normalne” studenckie życie. Punktami

kontaktowymi były: 21 listopada – „wnętrze kopalni” w Muzeum Niemieckim, następnego

dnia – wejście do ogrodu botanicznego na Menzinger Strasse i wreszcie dziś – Brama Izarska.

Czwartym punktem – na 24 listopada – miał być pewien klub jazzowy na Schwabingu, ale to

już nie będzie potrzebne. Na schodach „Valentin-Musäum” znalazłam to na co czekałam:

„Szczur w domu”, „Wejście drugie”. Oznacza to: „Magnusen przyleciał do Casablanki”,

„Akcję realizować według scenariusza drugiego”.

Po powrocie do domu, zgodnie z instrukcją, muszę spreparować z wycinków gazetowych

anonim do siebie: „Jeśli chcesz uratować dra Martina Barleya bądź sama 24 listopada w Casablance,

w hotelu „Bellerive”. Przyjaciel”. Chodzi o uzasadnienie wobec policji mego wyjazdu,

gdyby doszło do wpadki. Następnie mam zamówić telefonicznie bilet lotniczy i przygotować

się do drogi. Scenariusz nr 2 wyznacza jako miejsce spotkania z „Persem” w Casablance,

katedrę Sacre Coeur, skąd już niedaleko do „Alconu”. Ma to nastąpić około godziny

jedenastej czasu miejscowego i do tego momentu nie powinnam się z nikim kontaktować.

Tylko w sytuacji wyjątkowej mogę przekazać „Małemu” informacje przez Bramę Izarską i

sygnał z budki telefonicznej.

Teraz jeszcze, zgodnie z instrukcją, po odczytaniu komunikatu i zostawieniu „śladu”, że

odebrałam informację, muszę wejść do winiarni na szczycie, aby napić się kawy. Ma to

usprawiedliwić moją obecność w Bramie Izarskiej, gdybym była śledzona.

Na górze sporo gości – żaden stolik nie jest wolny, ale przy niektórych pozostało parę

miejsc. Po lewej stronie od wejścia, przy drugim czy może trzecim stole, siedzi samotnie przy

lampce wina jakiś nieznany mi mężczyzna około czterdziestki o ciemnych, z lekka siwiejących

włosach i ogorzałej twarzy. Z wyglądu południowiec i to raczej Arab niż Włoch. Rozglądam

się po salce, a on podnosi na mnie wzrok, i – jakby rozpoznając kogoś znajomego –

kłania się z uśmiechem, a potem zapraszającym gestem wskazuje mi wolne miejsce naprze-

6

ciw siebie. Jestem pewna, że widzę go po raz pierwszy. Myślę, że najlepiej zignorować faceta.

Wyraźnie próbuje „przygadać sobie babkę”. Ale przychodzi mi do głowy, że przygodny

towarzysz, jeśli nie będzie zbyt natrętny, może się tu przydać, gdyż samotna dziewczyna

zwraca większą uwagę niż w towarzystwie. Dziękuję więc za zaproszenie uśmiechem i siadam

przy jego stoliku.

– Pani pozwoli... Zamówię coś do picia. Może wino? Mają tu świetne wina. Czego się pani

napije?

Mówi po angielsku z wyraźnym amerykańskim akcentem. Wpatruje się we mnie dość natrętnie

i jestem niemal pewna, że wino uderzyło mu do głowy. Muszę go ochłodzić.

– Tylko kawy. Żadnego alkoholu! – staram się zachować dystans.

– Pani nie jest Niemką ani Angielką, prawda? – pyta patrząc mi w oczy.

– Czy to ważne?

– Nieważne – przytakuje niezrażony. – Pani wybaczy... Proszę dwie kawy! – woła po niemiecku

w stronę bufetu. Potem znów przenosi wzrok na mnie i uśmiechając się, wyciąga do

mnie rękę. – Pani pozwoli...

Ujmuje moją dłoń i pociąga ku sobie. Chcę wyrwać rękę, lecz przytrzymuje ją za palce,

delikatnie, choć stanowczo.

– Co pan... – nie kończę, uświadamiając sobie, że wszelkie nieprzemyślane reakcje z mojej

strony mogą doprowadzić do nieobliczalnych następstw.

Na szczęście jest to nieporozumienie.

– Niech się pani nie obawia – mówi nieznajomy, śmiejąc się. – Chciałbym obejrzeć pani

dłoń. To takie moje hobby...

Nie puszcza mojej ręki i obraca otwartą dłonią do góry. Jednocześnie patrzy mi z uporem

w oczy i nadal się uśmiecha.

– Pan jest chiromantą?

– Niezupełnie... – spogląda na moją dłoń i twarz mu poważnieje. Przymyka powieki i trwa

tak dłuższą chwilę w całkowitym bezruchu. Potem nagle puszcza rękę i sięga po papierosy.

Nie częstując mnie, zapala w milczeniu.

– I cóż pan wyczytał z mojej ręki? – pytam niezbyt pewnie.

Patrzy na mnie z powagą.

– Chce pani naprawdę wiedzieć? Przecież pani nie wierzy wróżbom. Prawda?

Trochę mnie zaskakuje tym stwierdzeniem.

– Rzeczywiście, nie wierzę. Ale dać sobie powróżyć i zobaczyć co z tego wyjdzie, to może

być zabawne...

– Czy na pewno? – pyta jakby z przyganą. – Bywają w życiu człowieka takie sytuacje, że

wiele by dał, aby poznać przyszłość i gotów wierzyć w najbardziej bzdurną przepowiednię.

Wbrew rozsądkowi! Na przykład: żołnierz przed bitwą. Albo gdy komuś bliskiemu zagraża

śmiertelne niebezpieczeństwo.

Czuję się nieswojo. Czyżby coś wiedział?... „Mały” ostrzegał, że mogę być śledzona.

Przecież dlatego zachowaliśmy tak daleko idące środki ostrożności. Ale jeśli nawet ten facet

coś wie, dlaczego próbuje mi to dać do zrozumienia? A może jestem przewrażliwiona. Może

to rzeczywiście chiromanta-amator, a te jego gadki to nic więcej tylko klasyczna metoda sondażu

psychologicznego? Powinnam więc skierować go na fałszywy trop.

– Mnie, mam nadzieję, zagraża co najwyżej oblanie kolokwium – mówię chyba dość naturalnym

tonem. – Jeśli potrafi pan wywróżyć jakie otrzymam pytania, gotowam uwierzyć, że

ma pan zdolności jasnowidza.

Wzmianka o kolokwium odpowiada prawdzie: za dwa dni mam zdawać. Oczywiście wiem

już, że nic z tego nie będzie.

„Chiromanta” nie spuszcza ze mnie wzroku, jeszcze bardziej się nachmurzył, a potem zaczyna

„strzelać”:

7

– Myślę, że nie będzie pani tego egzaminu zdawała. Czeka panią podróż, daleka podróż.

Chyba gdzieś na południe, może Ameryka Południowa albo Afryka. I nie wiem, czy pani

wróci do Monachium... To nie będzie bezpieczna podróż...

Siedzę przed nim spięta i czujna, choć staram się nie okazywać tego zewnętrznie. Z każdym

słowem tego człowieka wzrasta we mnie niepokój. Jestem już niemal pewna, że ktoś

musiał zdradzić.

Ale trzeba udawać dalej, że się nic nie rozumie. Śmieję się więc i mówię:

– Fantastyczne! Świetna zabawa. Lubi pan straszyć, ale to na mnie nie działa. Nie trafił

pan!

On na to z powagą:

– Ja nie straszę. Ja tylko ostrzegam. W najbliższych dniach grozi pani śmiertelne niebezpieczeństwo...

Źródłem tego niebezpieczeństwa mogą stać się również ci, których pani uważa

za przyjaciół. A niektórzy z tych, których pani uzna za wrogów mogą owo niebezpieczeństwo

od pani odsunąć.

Czuję, że teraz powinnam zareagować ostrzej.

– Czy nie za daleko posuwa się pan w tych żartach? Co mi pan sugeruje?!

– Ja nie żartuję. Mówię poważnie.

– I wszystkie te bzdury wyczytał pan z mojej ręki?

– Powiedzmy...

Daje mi do zrozumienia, że powinnam być bardziej domyślna. Rzecz jasna, udaję nadal, że

to do mnie nie dociera.

– Słowem, pozostaje mi czekać na spełnienie się tego, co mi wyroki losu wypisały na dłoni...

Patrzy na mnie z wyrzutem.

– Tego nie powiedziałem. To są tylko ostrzeżenia.

Ale ja jestem uparta:

– Czyli radzi pan siedzieć w domu, nigdzie nie wyjeżdżać, zwłaszcza na południe, zerwać

wszelkie kontakty z kolegami, przyjaciółmi i zabiegać o względy wrogów, a może moja przyszłość

nie będzie tak czarna...

Jakby nie dostrzegł ironii.

– Tego też nie powiedziałem. Tu nie chodzi o bierność czy zmianę podjętych już decyzji.

To co pani zamierza, niech pani robi. Ja daję tylko dodatkowe wskazówki.

Zastanawiam się do czego on właściwie zmierza.

– Nic z tego nie rozumiem – mówię tym razem dość szczerze. – Radzi mi pan, abym została

w Europie czy też mam wyjechać do Ameryki Południowej lub Afryki? Czy po to, aby

się pańska wróżba sprawdziła? Przecież widzi pan moją przyszłość w ciemnych barwach.

– Niezupełnie. Wszystko powinno się dobrze skończyć. Jeśli będzie pani rozsądna...

A więc jednak... Chodzi mu z pewnością o współpracę.

– Co mi pan więc proponuje? – próbuję zagrać va banque.

Bierze mnie za rękę, nachyla się i mówi ściszonym głosem:

– Trzymać się człowieka, który drogi nie widzi, ale rzadko błądzi.

Pytam go, jak mam to rozumieć, ale nie chce mi nic więcej powiedzieć.

– Każde podane przeze mnie bardziej dokładne wyjaśnienie zmniejsza szansę potwierdzenia

się wróżb – dodaje po chwili. I zaczyna wygłaszać coś w rodzaju prelekcji – jakąś dość

zawiłą „teorię” podświadomego przeciwdziałania konkretnym zdarzeniom, które potrafimy z

góry przewidzieć.

Wydaje mi się mętna i słucham „jednym uchem”. Jestem w tej chwili myślami daleko,

przy Martinie. Już wkrótce miną dwa lata jak poznałam go u Collinsa na Schwabingu. Było to

w noc sylwestrową, w trzy miesiące po moim przyjeździe do Monachium. Wydał mi się wtedy

strasznie zasadniczy i nudny, ale szybko zrozumiałam, że maskuje w ten sposób nieśmia-

8

łość i nieobycie towarzyskie. Miał wygląd typowego naukowca, nie widzącego świata poza

własną specjalnością – jeśli w ogóle można tu mówić o jakiejś typowości. Był stypendystą

Fundacji Piltza i asystentem Weisenhoffera. Mnie – raczkującej studentce filozofii – bardzo

imponowała znajomość z asystentem laureata Nobla. I nie tylko imponowała: przy bliższym

poznaniu okazało się, że nie jest on ani nudny, ani ślepy na to co się dzieje dookoła i bynajmniej

nie obojętny na uroki płci odmiennej. Byłam wręcz zaskoczona rozległością jego zainteresowań,

jak się zresztą okazało, nader szybko ulegającym zmianom. Nie chodziło tu o brak

wytrwałości czy wręcz lenistwo. W niektórych sprawach wykazywał zadziwiającą wytrwałość,

cierpliwość i upór. Częste zmiany zainteresowań wynikały z nadmiaru inwencji. Nowe

pomysły, nowe problemy, nowe przedsięwzięcia spychały na dalszy plan dotychczasowe. Jak

się to mówi – niespokojna natura. Myślę, że można by nazwać to również pogonią za wielką

przygodą. Chyba w niemałej mierze taką przygodą był dla niego nawet Zielony Płomień, a na

pewno nieszczęsna wyprawa do Afryki.

Zanim Martin począł montować Płomień, działały już od kilkunastu lat w różnych krajach

„zielone” organizacje – ruchy protestu przeciw niszczeniu naturalnego środowiska i groźbie

skażeń radioaktywnych. Znana sprawa: petycje, demonstracje, pikiety przed zakładami przemysłowymi

i terenami budowy elektrowni jądrowych. Pochody, wiece, ulotki, transparenty...

„Reaktory atomowe = radioaktywna śmierć!”, „Szybkie neutrony to powolne samobójstwo!”,

„Industrializacja, urbanizacja, motoryzacja, militaryzacja – czterech jeźdźców Apokalipsy!”,

„Niewolniku techniki, przebudź się i zerwij kajdany!”, „Komu służy cywilizacja betonu i plastyku?”,

„Żądamy zakazu...”, i tak dalej, i tak dalej...

Swego czasu te komitety i organizacje próbowały jednoczyć się i tworzyć coś w rodzaju

partii opozycyjnych. W niektórych krajach udawało im się nawet wpływać na wyniki wyborów,

osłabiając pozycje partii rządzących, ale poważniejszej, samodzielnej roli nigdy nie odegrały,

a ich akcje doprowadziły tylko do lepszego maskowania swych celów przez wielkie

korporacje i polityków z nimi związanych. Martin bardzo krytycznie odnosił się do tego legalnego

ruchu i twierdził, iż nieświadomie, a w pewnych przypadkach nawet świadomie toruje

drogę do władzy partiom prawicowym i nic poza tym nie zdziała. Z potęgami przemysłowymi,

finansowymi i militarnymi nie ma po co pertraktować czy politycznie współzawodniczyć.

Można je zmusić do ustępstw i podważyć ich władzę tylko uderzając z ukrycia w najczulsze

miejsca – w to, co stanowi o ich sile. Tak właśnie pojmował rolę Zielonego Płomienia.

Dojrzewało to w nim przez lata. Rodowód jest dość konkretny i sięga drugiej połowy lat

sześćdziesiątych. Martin rozpoczynał wtedy studia, a było to na uniwersytecie w Berkeley...

Wiadomo co się tam działo... A edukacja i perswazja metodami pałki policyjnej przedziwne

przynosi owoce. Martin mówił mi, że nieźle mu się dostało, zwłaszcza w słynnej „bitwie o

park”. A już tam wtedy mówiono wiele o konieczności powstrzymania procesu zatruwania

przyrody i likwidacji „cywilizacji betonu i plastyku”. „Nasz stosunek do natury będzie określać

rozsądek i poczucie piękna, a nie dążenie do zysku!”... Martin pamiętał to hasło jeszcze

po dwudziestu latach.

Zielony Płomień to oczywiście zupełnie inna epoka, ale w Martinie z pewnością coś z

tamtych studenckich czasów pozostało. Dlatego chyba przynajmniej w pierwszej fazie rozwoju

organizacji, szukał oparcia w środowiskach studenckich i próbował oddziaływać na masowe

akcje podejmowane przez ruchy protestu – legalne lub półlegalne.

Gdy zaczynałam wchodzić w te sprawy, rzecz jasna, nie wiedziałam nic o złożonej, wielostopniowej

strukturze Płomienia. Miałam nawet później trochę pretensji do Martina, że mi nie

mówił wszystkiego, chociaż już między nami sprawy zaszły bardzo daleko. Ale później doszłam

do wniosku, że miał rację i w jego sytuacji ja też bym tak postąpiła.

W tym czasie budował dopiero sieć organizacyjną, i to w skali międzynarodowej. Dużo też

dyskutowaliśmy na temat użyteczności różnych środków i metod walki. Nie były to tylko

9

rozważania teoretyczne, choć początkowo tak myślałam. Szczególnie zażarte spory toczyły

się wokół projektu stworzenia „pirackiej” rozgłośni, która pełniłaby jednocześnie funkcję

propagandową i przekaźnika szyfrowanych rozkazów. Ostatecznie zrezygnowano – z uwagi

na koszty i przejście do głębokiej konspiracji z różnymi stopniami wtajemniczenia i wyspecjalizowanymi

oddziałami „bojowymi”. Wkraczaliśmy w nową fazę...

Pierwszoplanowym zadaniem było precyzyjne przygotowanie akcji dywersyjnych. Dywersyjnych,

a nie terrorystycznych! Zielony Płomień nie jest organizacją terrorystyczną, a przynajmniej

w tym czasie nie był. Martin jest zdecydowanie przeciwny terrorowi. W tych sprawach

ma własne poglądy i nikt go nie potrafi przekonać. Nieraz dochodziło do kłótni między

nim a „Małym”. Jak długo kierował organizacją, granica między dywersją a terrorem nie była

nigdy przekraczana. Myślę, że wiązało się to z jakimiś przykrymi doświadczeniami z lat siedemdziesiątych.

Nigdy nie chciał mówić na ten temat, ale przecież nie jest tajemnicą, że z

„Małym” wiąże go coś więcej niż przyjaźń... Co robił „mały” w latach siedemdziesiątych –

nie wiem, ale jego prawa ręka – „Pers”, czyli Toszi Izumo – to „weteran” japońskiej Czerwonej

Armii i nie ulega wątpliwości, że Martin swego czasu był w bliskich kontaktach z ugrupowaniami

anarchistycznymi. Potem z nimi zerwał i poszedł własną drogą, ale nie wszystkie

nici się urwały. Ci jego dawni towarzysze odegrali też istotną rolę przy tworzeniu światowej

siatki Płomienia.

Nie wiem czy to można uznać za błąd. To już nie jest zabawa w zbuntowanych. Akcje dywersyjne,

jeśli mają stać się rzeczywiście skuteczną bronią, wymagają udziału fachowców

wysokiej klasy, ludzi z bogatym doświadczeniem. Tacy dawni terroryści jak „Mały” i „Pers”

są potrzebni. Martin potrafił ich zresztą trzymać krótko, o żadnych „samodzielnych inicjatywach”

nie było mowy.

Był to chyba najpiękniejszy okres w moim życiu. Żyłam jakby w transie. Wszystko co

działo się wokół mnie i w czym bezpośrednio uczestniczyłam przypominało pasjonujący film,

wciągający całkowicie w akcję i wprawiający w gorączkowe podniecenie. Może zresztą to, że

tak właśnie to odczuwałam, wynikało w dużej mierze stąd, iż po prostu – byłam wówczas

wariacko zakochana i to uczucie było w pełni odwzajemnione.

Martin, Zielony Płomień i uniwersytet – był to wówczas cały mój świat. Ciekawe, że i na

studiach miałam zupełnie dobre wyniki. Było w tym z pewnością trochę chęci naśladowania

Martina, który potrafił znaleźć na wszystko czas, ale nie tylko. Po prostu – takie były reguły

gry.

W tym czasie Martin zmusił mnie do pogodzenia się z matką. W zimie pojechaliśmy do

Anglii i przedstawiłam Martina rodzicom. Była nawet mowa o ślubie, „oczywiście” jak skończę

studia, a Martin zostanie profesorem. Odpowiadało to zresztą w pewnym stopniu naszym

planom. Martin pracował nadal z Weisenhofferem i pisał pracę o habitatach, a jednocześnie

zajmował się sprawą „Ekosu”, montował siatkę informacyjną i przygotowywał plany pierwszych

akcji „perswazyjnych”. Dopiero kiedy otrzymał od Vittoria wiadomość o tym, co dzieje

się na pograniczu Patope, Matavi i Dusklandu – wszystko inne przestało być ważne.

Chciałam z nim lecieć do Afryki, ale się nie zgodził, rzekomo dlatego, iż to fatalny klimatycznie

okres. Mówił, że jestem niezbędna w ośrodku monachijskim i że wróci pod koniec

lipca. Gdy go aresztowali myślałam początkowo, że zwariuję. Biegałam codziennie do Weisenhoffera

z pretensjami, że nic nie robi, choć to była nieprawda, gdyż interweniował gdzie

tylko mógł. To ja również przeforsowałam decyzję powierzenia „Małemu” kierownictwa

Płomienia, choć wiedziałam czym to grozi. Byłam pewna, że nie będzie się wahał. Chodzi

przecież o życie Martina. To sprawa zasadnicza. Jego powrót rozwiąże wszystkie problemy.

Jeśli postanowiliśmy złamać zasadę tak kategorycznie przestrzeganą przez Martina – jest to

konieczność usprawiedliwiona sytuacją. Z jego ostatnich depesz wysłanych tuż przed aresztowaniem,

wynikało, że jest na tropie jakiejś wielkiej afery czy spisku, którego ujawnienie

może wpłynąć w sposób zasadniczy na dalszą działalność Płomienia. Wiadomości były

10

oczywiście szyfrowane i nie zawierały żadnych konkretnych informacji, poza tą, że mikrofilmy

przywiezie Vittorio. Niestety, został on również aresztowany, prawdopodobnie na lotnisku

w Inuto.

Początkowo wydawało się, że wszelki ślad po nich zaginie, jak to już zdarzyło się pewnemu

dziennikarzowi francuskiemu, który zbyt krytycznie pisał o rządach Numy. Potem nagle

zapowiedziano proces. Rzecz jasna, nikt z nas nie wierzył w to, by Martin i Vittorio przygotowywali

zamach na „marszałka”, ale gdy ogłoszono wyrok skazujący ich na śmierć, nie ulegało

wątpliwości, że sytuacja jest bardzo poważna. Martin był przecież obywatelem amerykańskim

i musiały istnieć nie byle jakie powody jeśli, mimo apelu Weisenhoffera i interwencji

ambasadora USA, doszło do procesu i takiego wyroku. Czekanie na wynik jakiejś zakulisowej

gry nie ma sensu. Trzeba uderzyć w tych, na których Numie najbardziej zależy. A więc

– w „Alcon”.

To pomysł „Małego”. W rachubę wchodził tylko Magnusen. To mnie udało się zdobyć w

Londynie plan jego wyjazdów. Gdy przeczytałam, iż 24 listopada ma odwiedzić filię „Alconu”

w Casablance – byłam pewna, że to dar losu. „Mały”, co prawda, wątpił w wiarygodność

oficjalnego programu, ale natychmiast wysłał „Persa” do Maroka dla rozpoznania terenu i

przygotowania akcji. W Rabacie Toszi ma jakichś bliskich sobie ludzi, chyba dawnych członków

którejś z ekstremistycznych organizacji palestyńskich, co może bardzo ułatwić zadanie.

I oto informacje okazały się ścisłe: Magnusen przyleciał do Maroka. Wszystko gra!

Ale kim jest ten „Chiromanta”? Czy spotkanie było przypadkowe? Zachowuje się tak, jakby

wiedział dokąd i po co lecę... Jeśli jest z policji to dziwny z niego policjant. Czego naprawdę

ode mnie chce?

– Chyba panią nudzę... – nieznajomy przerywa swój „wykład” widząc, że nie słucham, ale

nie wydaje się być obrażony.

– Zamyśliłam się...

– Rozumiem.

Patrzę na zegarek. Robi się późno – powinnam już wracać do domu.

– Muszę już iść – mówię wstając. – Bardzo panu dziękuję za towarzystwo i wróżby. Chociaż,

jeśli dobrze pamiętam, za wróżby się nie dziękuje.

– Tak, ale to już nie ma znaczenia... – patrzy mi z powagą w oczy. – Ja również wychodzę.

Pani pozwoli, że panią odwiozę. Mam tu wóz.

– Dziękuję, wolę się trochę przejść.

Gdy jesteśmy już na ulicy, jeszcze raz ponawia propozycję. Odmawiam grzecznie, lecz

stanowczo. Nie mogę sobie pozwolić na żadne ryzyko.

– Pani się mnie boi – oświadcza z żalem. – Myśli pani, że jestem agentem policji lub IAT.

Pani się myli. W przyszłości przekona się pani, że miałem najuczciwsze intencje... Zresztą...

chyba się jeszcze spotkamy.

Nie wiem co odrzec.

– Kim pan właściwie jest?

Właśnie dochodzimy do parkingu. Widzę, że patrzy na mnie i zastanawia się, co odpowiedzieć.

Wreszcie mówi:

– Jestem dziennikarzem i wydawcą. Przepraszam, że się nie przedstawiłem. Nazywam się

Oriento. Hans Oriento. Do widzenia!

Wsiada do wozu i odjeżdża, a ja idę w kierunku stacji metro. Nie mam, niestety żadnych

możliwości przekazania „Małemu” relacji z tego dziwnego spotkania. Pozostał mi tylko Toszi,

ale to mogę zrobić dopiero jutro, tuż przed akcją.

11

2.

Filia „Alconu” w Casablance mieści się w nowym, wzniesionym na początku lat osiemdziesiątych

wieżowcu w dzielnicy handlowej na południe od Starej Mediny. Od katedry –

niespełna kilometr. Z lotniska przyjechałam taksówką do placu Mohammeda V i trochę klucząc

docieram do Sacre Coeur piechotą. W pobliżu kościoła, na parkingu stoją dwa autobusy

wycieczkowe i terenowe combi przedsiębiorstwa poszukiwań geologicznych związanego z

„Alconem”. Na schodach przed wejściem robią sobie pamiątkowe zdjęcia młode Japonki,

które prawdopodobnie odłączyły się od grupy zwiedzającej katedrę, zaliczaną do wybitnych

osiągnięć architektury XX wieku.

Toszi, tak jak było ustalone, czeka na mnie w ławce – w drugiej prawej nawie. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin