Parker Barbara (1994) - Krag podejrzanych.rtf

(1022 KB) Pobierz
Barbara Parker

Barbara Parker

 

Krąg podejrzanych

(Suspicion of Innocence)

 

Przełożyła Maciejka Mazan


Z miłością

dla Jeanne i Billa,

którzy są przy mnie zawsze, kiedy piszę


Prolog

 

Jimmy Pantera przesunął drążek. Wodolot śmignął po wodzie, okrążył kołyszący się na falach palmowy liść. Wszyscy pochylili się na lewo, potem na prawo. Turzyca wyglądała jak zielona smuga. Marie ze sklepu z pamiątkami skopałaby mu tyłek, gdyby to widziała, ale przecież to ona sprzedała im bilety, wiedząc, że Jimmy nie lubi wypływać tak wcześnie, zwłaszcza w poniedziałek. Postanowił, że wycieczka będzie krótka; parę kilometrów w głąb parku Everglades i z powrotem.

Czwórka turystów siedziała na dziobie. Dzieci upchnięte między kolanami rodziców, jakby pęd powietrza miał je rzucić do wody – przy trzydziestu kilometrach na godzinę! Mężczyzna krył oczy pod daszkiem, jasne włosy kobiety powiewały wokół głowy. Jimmy siedział za nimi, dwa metry nad wodą, obok potężnego silnika chevy. Hałas był ogłuszający – albo byłby, gdyby Jimmy nie miał na uszach ochraniaczy. Pasażerom rozdał tampony z waty – z uszu wystawały im białe kłębki.

Dziewczynka wychyliła się na tyle, by spojrzeć ponad ramieniem ojca. Uśmiechnęła się, mysie ogonki zatrzepotały na wietrze. Jimmy wiedział, że mała czeka na jego reakcję, więc też się uśmiechnął.

Na głowie nosił czapkę bejsbolową, żeby włosy nie wpadały mu do oczu. Marie powiedziała pewnego razu, że bandana wyglądałaby bardziej stylowo. Roześmiał się wtedy. A może od razu pióropusz z indyczych piór? Marie upierała się także, żeby nosił kurtkę Miccosukee i tu jej posłuchał. Miał na sobie kurtkę roboty jego ciotki, zszywaną z kawałków. Czerwone, żółte i niebieskie łaty ułożone w geometryczne wzory i zaakcentowane rzędami białych zygzaków.

Skręcił ostro, mocno napierając na drążek; wodolot zachybotał się na boki, bryznął wodą na zarośla turzycy. Dzieci pisnęły i przykucnęły. Rodzice przytulili je do siebie. To pewnie Szwedzi, pomyślał, bo ich głosy na zmianę brzmiały wysoko i nisko. Może zrobili sobie jednodniowe wagary z wycieczki do Miami. Nosy i policzki mieli już czerwone. Nie są stworzeni do tego klimatu. Miejscowi, którzy się z nim zabierali, byli zwykłe młodsi, przeważnie mieli parkę dzieciaków. Starzy ludzie woleli wynajmować większe łodzie z Wakacyjnego Parku; mogli w nich siedzieć po dwanaście lub więcej osób, za szybami z pleksiglasu, pod dachem, który daje cień. Kubańczycy lubili wodoloty. Płacili mu dodatkowo za dłuższy rejs. Czarni z jakiegoś powodu w ogóle prawie się nie pokazywali.

Przyhamował; łódź zwolniła, dziób opadł na wodę. Wpłynęli na płyciznę, a Jimmy nie chciałby aluminiowe dno szorowało po kamieniach. Wyprowadził wodolot na głębszą wodę i dodał gazu. Łódź znów wynurzyła się na powierzchnię, turzyca zachrobotała o kadłub. Po chwili byli już na otwartej przestrzeni, wodolot zakreślił szeroki łuk na gładkiej tafli wody.

Jimmy widział parę razy Everglades z samolotu – migotliwe lustro, niebo i chmury odbijały się w nim tak wyraźnie, jakby patrzyło się w górę, nie w dół. Ciemne krzywizny lądu wynurzającego się z wody znajdowały się na tyle daleko, że wydawały się suche. Proste, szare linie dróg, wzdłuż nich lśnienie kanału. Bliżej Miami było widać długie szramy po oponach samochodów terenowych. Miasto podchodziło coraz bliżej. Osuszano mokradła, cięto je na schludne prostokąty, oskrobywano aż do białego kamienia, który nie poddawał się niczemu z wyjątkiem dynamitu.

Zbliżając się do linii drzew, wyłączył silnik. Hałas uniósł się znad łodzi jak ciężki kaptur. Jimmy odłożył ochraniacze na hak przy siedzeniu. Jedna z kobiet wstała i przeciągnęła się, chichocząc i przytrzymując się ramienia mężczyzny, kiedy wodolot się zakołysał. Miała koło trzydziestki, była ubrana w szorty i żółtą koszulkę z napisem “Bayside Marketplace”. Wyjęła z uszu waciki. Mężczyzna poszedł w jej ślady, potem zdjął czapkę z daszkiem, otarł czoło rękawem. Uśmiechnął się do Jimmy’ego.

– Jest ciepło dziś.

Jimmy wzruszył ramionami. Dopiero pierwszy tydzień marca. Powinni tu przyjechać w sierpniu.

Łódź minęła kępę lilii wodnych. Pomiędzy płaskimi liśćmi płynął ptak rozmiarów gołębia. Miał śliwkowe upierzenie i czerwony dziób.

– Co to jest za ptak? – spytała kobieta.

– Kurka wodna – wymówił Jimmy wyraźnie i powoli.

Mężczyzna zrobił zdjęcie. Ptak zniknął w zaroślach, nie czekając na drugie ujęcie.

Jimmy zatoczył ręką szeroki łuk, wchodząc w rolę indiańskiego przewodnika.

–Ten teren ukształtował się tysiące lat temu. Pierwsi mieszkańcy przybyli z półwyspu. Polowali na jelenie, łowili ryby. Mieszkali na wyspach, takich jak ta. – Wskazał zarośla o parę metrów od nich, kępę zieleni wystającą wprost z wody. – W podobnych miejscach mieli swoje obozy. Gdybyście zajrzeli do takiego zagajnika, może znaleźlibyście obozowisko dawnych plemion, Tequesta. Moglibyście znaleźć narzędzia, jakie robili z muszli, albo garnki. Zostało jeszcze parę takich nietkniętych miejsc.

Cztery pary błękitnych oczu wpatrywały się w niego bez zrozumienia. Turyści uśmiechali się i kiwali głowami, nie pojmując ani słowa. Potem mężczyzna odwrócił się w stronę drzew i zrobił parę zdjęć przez teleobiektyw.

Dochodziło wpół do dziesiątej. Powinni już wracać. Teraz pójdą pewnie do baru, zamówią na śniadanie grzanki z żabimi udkami, żeby poczuć się prawdziwymi podróżnikami. On nigdy ich nie jadł. Marie robiła je dla turystów, tak jak wszystko inne w sklepie z pamiątkami. Sprowadzała włócznie z cyprysowego drewna, mokasyny z twardymi podeszwami, dzieło Indian Cherokee z Karoliny Północnej, gumowe aligatory, podkoszulki z nadrukami, pocztówki. Nawet szklane kule, w których po potrząśnięciu zrywała się burza śnieżna nad Miami. To prawdopodobnie najmniej zafałszowana pamiątka z Miami, powiedział kiedyś Marie, ale ona tego nie zrozumiała.

Usiadł na ławeczce, wyprostował nogi. Zerwał się lekki wiatr, który zakołysał czubkami drzew i zmącił odbicie chmur w krystalicznej wodzie. Wodolot sunął z prądem, źdźbła turzycy drapały o burty. Dziewczynka sięgnęła po długą łodygę, dotknęła ząbkowanej krawędzi.

– Ostrożnie, możesz się skaleczyć.

Za pomocą długiej żerdzi przepchnął wodolot do miejsca, w którym turzyca była krótsza, rzadsza, ledwie sięgająca burt. Za kępą łozin znajdował się rezerwat, zbyt mały, by przyciągnąć wielu turystów.

Mężczyzna wpatrywał się w wodę.

– Tu aligatory są?

Aligatory. Zawsze pytają o aligatory.

Jimmy skinął głową, sięgnął do skrzynki pod siedzeniem dla pasażerów i wyjął z niej bochenek czerstwego białego chleba.

– Spójrzcie tam. Lubią się kryć w tamtym stawie, pod krzakami. Rozsupłał torbę, rzucił kawałek chleba. Zakołysał się na falach; natychmiast obstąpiły go chmary cierników.

Dziewczynka wychyliła się nad burą wodą, prawie dotykając powierzchni końcami mysich ogonków. Matka pociągnęła ją za koszulkę.

– Dam ci znak, jak się któryś pokaże. – Jimmy poklepał dziewczynkę po ramieniu i wskazał kciukiem na siedzenie dla pilota. – Usiądź tam.

Dziewczynka w mgnieniu oka wspięła się na jego ławkę, za nią ruszył jej rozchichotany brat.

Kobieta zaniepokoiła się, powiedziała coś po szwedzku.

– Nie, w porządku – uspokoił ją Jimmy. – Nic im nie będzie. – Dzieciaki usiadły obok siebie na wyściełanej ławeczce, chwyciły się metalowych poręczy i zaczęły bawić się drążkiem.  – Tylko nie ruszajcie kluczyka.

Naparł na żerdź, pokonując opór wodolotu. Mężczyzna wycelował w niego obiektyw, strzeliła migawka. Indiański przewodnik na swojej łodzi. W albumie znajdzie się tuż obok kurki wodnej. Rzucił przed siebie drugi kawałek chleba.

Mężczyzna skierował obiektyw na wodę, gotowy uchwycić ten podłużny mroczny kształt, sunący ku nim z cieni mangrowców. Tę zbliżającą się coraz bardziej srebrzystą zmarszczkę na wodzie. To po to tu przyjechali. Po te szparki oczu tu nad powierzchnią wody. Po syk, błysk zębów. Cofnięcie ręki, śmiech, bo ten sukinsyn był już o, tak blisko!

Szkoda, że prawie nie rozumieją po angielsku. Mógłby im opowiedzieć o tej kobiecie z parku narodowego. Wychyliła się z kamerą ciut za daleko, pośliznęła na metalowym pokładzie, mąż nie zdążył jej złapać. Wciągnęli ją z powrotem, ale aligatory trochę ją nadszarpnęły.

Rzucił następny kawałek chleba. Turyści przestali rozmawiać. Nad łoziną zawisła ważka.

Łódź zakołysała się lekko. Dziewczynka stanęła na ławeczce. Przytrzymywała się obudowy śruby napędowej i bez słowa patrzyła na lukę w łozach. Woda chlupotała wokół łodzi. Dziewczynka mrużyła oczy, obejrzała się na brzeg. Patrzyła, milcząca, nieruchoma.

Chłopiec stanął obok niej, spytał ją o coś.

Jej odpowiedź sprawiła, że głowy rodziców odwróciły się w tym samym kierunku. Kobieta wspięła się na palce, osłoniła oczy ręką. Jimmy dźgnął żerdzią dno, naparł na nią mocno, przepchnął łódź bliżej.

Teraz on także to widział, jakieś sześć metrów dalej. Koniec drewnianego pomostu, poszarzałe od deszczu masywne drewno. Ktoś je ochlapał rdzawą farbą, która poplamiła deski i jeden filar. A obok filara na falach unosił się jakby węzełek starych ubrań. Obijał się o białą wyszczerbioną skałę.

Jimmy wytężył wzrok. Fale uderzały o burty. Doszło go bzyczenie roju much. Powoli, jak obrazek wyłaniający się z mroku, docierało do niego, co widzi.

Mężczyzna pociągnął go za rękaw.

– Idź już. My wracamy.

Jimmy wyszarpnął rękę. Wodolot podryfował w stronę łozin zwrócony ku nim burtą. Z zarośli zerwało się stadko wrzeszczących wniebogłosy kosów.

To kobieta. Widział jej ramię, rękę. Blada, upstrzona cętkami skóra. Czerwona bluzka. Jasne włosy, pływające wokół głowy. Ciało obróciło się do góry. Twarz była pozbawiona nosa i warg.

Dziewczyna była drobna jak dziecko.

Jimmy Pantera zacisnął zęby, żeby nie zwymiotować.

Znał ją.

 


Rozdział 1

 

Parę minut po pierwszej po południu Gail Connor otworzyła ciężkie, mosiężne drzwi Hartwell Building i skręciła na zachód. Miami lśniło oślepiającym blaskiem – białe chmury przepływały przez szklane tafle wieżowców, wąskie uliczki pławiły się w słońcu. Gail zmrużyła oczy i sięgnęła do kieszeni po okulary słoneczne.

O wpół do drugiej miała wystąpić z wnioskiem w sądzie. Nie zamierzała być uprzejma wobec adwokata strony przeciwnej. O ile zdołała się zorientować, pewnie także i teraz będzie coś dukać i wpatrywać się w dokumenty, jakby ktoś wetknął mu między nie “Playboya”. Nie lubiła odgrywać się na prawnikach – takie zachowanie zwykle się mści – ale dziś miała ochotę rozerwać go na strzępy. Tę sprawę od dawna powinno się rozstrzygnąć. Albo rozpocząć proces.

Powiew chłodnego wiatru opłynął jej twarz i szyję. Drzwi sklepu obuwniczego były szeroko otwarte, klimatyzatory pracowały pełną parą. Ekspedient w złotej jedwabnej koszuli i spodniach z zakładkami stał przy stole z przecenionymi szpilkami. Wątły wąsik i gładkie policzki świadczyły, że nie skończył nawet dwudziestu lat. Omiótł spojrzeniem twarz Gail, jej sylwetkę, znowu twarz.

Oye, mamacita – rzucił za nią cicho. Tak, jakby była w jego typie: wysoka, z kędzierzawymi włosami sięgającymi ramion, maszerująca przez Flagler Street w granatowym kostiumie.

Ścisnęła mocno uchwyt aktówki, ominęła grupkę japońskich turystów, przeszła między dwiema misjonarkami, ciemnowłosymi kobietami w białych habitach i wysokich, spiczastych kornetach, sprzedającymi religijne teksty w języku hiszpańskim. Sprzedawcy ustawili stragany przed sklepami, zapach dojrzałych owoców unosił się słodko w powietrzu – brzoskwinie, winogrona, mango i dziwne tropikalne owoce o nieznanych nazwach i smaku.

Na Miami Avenue stanęła na czerwonym świetle. Spojrzała ponownie na zegarek. Dziesięć po pierwszej. Nieźle.

Za pięć minut dotrze do gabinetu sędziego na dwunastym piętrze, gdzie zamelduje się u strażnika. Jeśli będzie miała szczęście, będzie pierwsza lub druga w kolejce. George Sanchez to Latynos – dokładnie mówiąc, Kubańczyk w drugim pokoleniu – ale punktualny jak amerykański bankier. Może nie będzie go na miejscu, kiedy Gail się zjawi, lecz z pewnością zgłosi się przed rozprawą.

Zapaliło się zielone światło, tłum przechodniów runął przez przejście.

Sąd okręgu Dade mieścił się w kompleksie budynków z szerokimi schodami wiodącymi na biegnący wzdłuż nich taras i greckimi kolumnami od frontu i z tyłu. Szare bloki granitu piętrzyły się na wysokość dwudziestu trzech pięter i kończyły się stromą, najeżoną antenami piramidą. Amerykańskie sępy zrobiły sobie na nich grzędę; według miejscowego żartu były to dusze zmarłych prawników. Siedziały tam, przygarbione, po czym zrywały się z łopotem. Nie lubiły sezonu turystycznego, w listopadzie przylatywały z jakiegoś rejonu w Ohio, by zniknąć przed nadejściem lata.

Gail weszła przez obrotowe drzwi do wykładanego terakotą holu, rozbrzmiewającego echem wielu głosów. Położyła aktówkę na pasie transmisyjnym, wiodącym do aparatu rentgenowskiego, a sama stanęła w kolejce do wykrywacza metalu – rzecz zwykła w sądach Miami.

Na dwunastym piętrze było pusto, tylko przed gabinetem sędziego Coakleya zgromadziła się grupka prawników. Gail znała niektórych z widzenia. Było szesnaście minut po pierwszej. Nie będzie pierwsza w kolejce, ale i nie ostatnia.

– Gail Connor – powiedział niski kobiecy głos, dochodzący od strony windy. Gail odwróciła się i ujrzała Charlene Marks, siwowłosą kobietę w czerwonej sukience w białe grochy.

– Cześć, Charlene.

– Coś podobnego, właśnie dziś zamierzałam do ciebie zadzwonić. – Charlene rzuciła akta na drewniane krzesło. Na sąsiednim miejscu siedziała młoda blondynka ściskająca w dłoni chusteczkę higieniczną. Była ubrana w sukienkę z białej skóry, z dekoltem ozdobionym białymi piórkami. Na nogach miała kozaczki z frędzlami. Sprawa rozwodowa, pomyślała Gail bez wahania. Charlene specjalizowała się w bogaczach i szaleńcach.

Ta klientka pasowała do obu kategorii. Podniosła głowę i zmarszczyła brwi.

– Czekaj! A jak nas wezwą? Dokąd idziesz?

– Na drugi koniec korytarza. – Charlene poklepała ją po ramieniu. – Dwie minutki i wracam.

Gail zerknęła na drzwi do gabinetu sędziego Coakleya. Charlene zapaliła papierosa, dyskretnie, ponieważ palenie było tu zabronione. – Mam sprawę, którą mogę ci dać, jeśli jesteś zainteresowana.

– Zawsze jestem. Tylko daj mi chwilkę. Muszę się zameldować u Eddiego. Strażnik siedział tuż za drzwiami gabinetu. Podniósł głowę znad gazety.

– Którą sprawę pani prowadzi?

– Darden przeciwko Pedrosa Development – odparła. Wskazała na wydruk komputerowy.  – Tutaj, na dole pierwszej strony. Eddie kliknął długopisem.

– Sanchez tam jest?

– Nie, jeszcze nie, ale...

– Nie mogę pani zapisać, jeśli nie ma was w komplecie.

– Daj spokój, Eddie, przyjdzie.

– Przepraszam, nowe przepisy. – Eddie zrobił znaczek przy nazwisku Gail i spojrzał na nią. – Proszę, niech pani zajrzy do dokumentów. – Na jego biurku piętrzyły się dwa stosy kartek.

Gail otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale pojawił się inny prawnik, który podał Eddiemu numer swojej sprawy. Zostawiła akta Dardenów – pełne skarg, nakazów i wniosków – tam, gdzie leżały.

Zegar na biurku sekretarki wskazywał dziewiętnaście po pierwszej. Gail wybłagała od kobiety dwie aspiryny i przyniosła sobie wodę w papierowym kubku.

– Co z tobą? – spytała Charlene Marks.

– Eddie nie da mi numerka, dopóki nie przyjdzie drugi prawnik.

– Czyli?

– George Sanchez.

– Nie znam. – Charlene wydmuchnęła kątem ust obłoczek sinego dymu. – Może działa według kubańskiego zegara.

– Robi to umyślnie, wiem to. – Gail spojrzała na pary czekające w kolejce pod drzwiami.

– Więc jeśli się nie pokaże, wygrasz.

– Akurat. Już pewnie zgłosił wniosek o wyznaczenie innego terminu, ponieważ napadnięto go w drodze do sądu.

Charlene roześmiała się głośno. Potem zniżyła głos i wskazała papierosem.

– Tamta dziewczyna. Moja klientka.

– Ta dziewczyna kowboja?

– Nie bądź niemiła. Nazwisko Marcanetti coś ci mówi?

– Bez żartów – szepnęła Gail po sekundzie namysłu.

Dennis Marcanetti wyleciał z Delfinów Miami po trzecim wyroku za jazdę po pijanemu. Tym razem wykonał skok corvettą do zatoki Biscayne, idealnym łukiem przeskoczywszy jacht, na którym przebywał konsul kanadyjski.

Podobno Marcanetti leżał teraz w szpitalu z obiema nogami na wyciągu. Pytanie tylko, czy Charlene zdobyła jego podpis na papierach rozwodowych, zanim wybrał się na samochodową wycieczkę.

– Missy ma problemy z nieuczciwymi wspólnikami.

Gail zerknęła ponad jej ramieniem. Przyszła była pani Marcanetti nerwowo kołysała stopą frędzle na kozaczku podskakiwały miarowo.

– I to pewnie jej prawdziwe imię, co?

– A jakże. Razem z Dennisem i jeszcze innym małżeństwem zainwestowała w butik na South Beach. – Charlene zaciągnęła się po raz ostatni i zgniotła niedopałek w donicy uschniętej palmy. Uśmiechnęła się krzywo. – Postindustrialny szyk. Tak to określiła.

– To taki sklep, w którym płaci się sto dolarów za stanik z metalowych durszlaków?

– A, więc się tam ubierasz. Dennis dał Missy swój udział w butiku w ramach podziału majątku, ale tamta para postanowiła wszystko zagarnąć dla siebie. Nie zajmuję się sprawami handlowymi, w przeciwnym razie sama bym to wzięła.

– Jak idą interesy? Mają dochody?

Charlene wzruszyła ramionami.

– Podają klientom wino. I mają stałych bywalców. Faceci lubią skórzane spodnie z dziurami na pośladkach.

Gail oderwała spojrzenie od Missy, która bezmyślnie wertowała gazetę prawniczą, pewnie w poszukiwaniu zdjęć.

– No, nie wiem. Czymś takim powinna się zająć mniejsza kancelaria.

Rozległ się dzwonek windy; obejrzała się. Z windy wysiadła urzędniczka z aktami, prawniczka, z którą Gail była na jednym roku studiów, i wysoki, śniady mężczyzna około czterdziestki, w drogim garniturze i z lśniącą aktówką ze skóry jakiegoś zagrożonego wymarciem gada. Rozejrzał się, jakby nie znał terenu. Ani śladu George’a Sancheza, niech go jasny szlag.

– My zajmujemy się większymi firmami, chyba że klient może sobie pozwolić na nasze stawki – dodała.

– Matko Boska, nigdy nie bierzesz sprawy dla rozrywki? – Charlene udała, że wzdryga się ze zgrozy. – Biedactwo, sama w tej wielkiej firmie. Ja pracuję na własny rachunek, sama sobie ustalam godziny, a jeśli chcę wziąć urlop, nie pytam nikogo o zgodę.

Spojrzała ponad ramieniem Gail, uniosła wydepilowane brwi. Gail odwróciła się. Za jej plecami stał mężczyzna z aktówką. Charlene wyciągnęła do niego rękę.

Cómo andas, mi amor?

Bień, hien. Y tú? – Pochylił się i musnął wargami jej policzek.

– Co cię sprowadza w te strony? To nie jest sąd kryminalny. Uśmiechnął się leniwie, wokół jego ust pojawiły się dwie głębokie bruzdy. Miał bardzo białe zęby.

– Wezwał mnie tu obowiązek, ale twoja obecność jest dla mnie osłodą. Gail miała ochotę przewrócić oczami.

Charlene roześmiała się i przyciągnęła go do siebie.

Cabrón!

Mężczyzna spojrzał przelotnie na Gail, przyjmując jej obecność do wiadomości. Poczuła subtelny aromat kosztownej wody kolońskiej. Uśmiechnęła się chłodno.

– Gail, to Tony Quintana – powiedziała Charlene. – W zeszłym roku bronił paru moich niesfornych klientów.

Ciemnobrązowe oczy szybko omiotły jej twarz, nie pomijając żadnego szczegółu. Nawet najlepsze wychowanie nie może pozbawić Latynosa seksapilu. Co zresztą jej nie przeszkadzało. Miło jest na nich patrzeć.

Wyciągnęła rękę, zanim zdążył się pochylić nad jej policzkiem.

– Miło mi.

– To moja przyjaciółka, Gail Connor, z Hartwell, Black i Robineau. Nadal patrzył na nią grzecznie, ale w jego oczach pojawił się jakiś nowy wyraz.

– Ach, pani Connor. Zdaje się, że to pani szukam.

Gail miała ochotę skopać się za spóźniony refleks. To ten Quintana!

– Rozumiem, że George Sanchez nie mógł się zjawić.

– Niestety. Pojawił się pewien konflikt. George poprosił, żebym go zastąpił. – Mówił z ledwie słyszalnym hiszpańskim akcentem. Uśmiechnął się, znów czarujący. – Miał nadzieję, że dojdziemy do porozumienia.

– Tak? Jest wielkim optymistą.

– Z pewnością nie jest to sprawa, o którą warto walczyć. I na pewno nie warto na nią marnować czasu pani kancelarii – i pani.

Gail była gotowa się założyć, że mecenas Anthony Luis Quintana polecił George’owi, żeby nie przychodził, a on sam krył się w męskiej toalecie tak długo, żeby sprawa Dardena znalazła się ostatnia na liście.

– Zapewniam pana, że honorarium nie ma tu żadnego znaczenia.

– Nie? – Quintana wzruszył lekko ramionami. – Ale we wniosku pyta pani, czy mój klient uiści pani honorarium.

– Zgadza się. W związku z waszymi opóźnieniami w...

– Moimi?

– Pańskiej kancelarii. Pańskiego klienta. Uniósł brwi, zdziwiony.

– Ale przecież się stawiłem. Punktualnie. Zrewanżowała się uśmiechem.

– Wobec tego proszę się zameldować u strażnika.

– Boże – mruknęła do Charlene, kiedy odszedł. – Chętnie bym go stłukła. Charlene uśmiechnęła się kącikiem ust.

– Muszę lecieć. Pora dać wo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin