Aldiss Brian Wilson - Helikonia -01- Wiosna Helikonii.pdf

(1504 KB) Pobierz
Aldiss Brian Wilson - Helikonia
BRIAN W. ALDISS
Wiosna Helikonii
(Przełożył: Marek Marszał)
SCAN-dal
 
Gdzież liczne czyny mężów ówczesnych się podziały,
Że nie zakwitły nigdzie na wiecznych pomnikach chwały?
Tymczasem świat naprawdę to jeszcze istny młodzik
I myślę, że niedawno dopiero się narodził.
Wiele umiejętności powstaje coraz nowych,
Inne się ulepszają. Patrz - w sprzęcie okrętowym
Ileż zmian! A muzyka - jakże jest jeszcze młoda!
Oto naukę naszą niedawno ludziom podał
Mistrz nasz, a ja dopiero wśród Rzymian jestem pierwszy.
Co ją wyjawiam słowem pięknych ojczystych wierszy...
Lukrecjusz O naturze wszechrzeczy, 55 p. n. e.
 
Prolog: JULI
O tym, jak Juli, syn Alechawa, przybył do miejsca zwanego Oldorando, gdzie
jego potomkowie mieli mnożyć się szczęśliwie z nastaniem lepszych dni.
Juli był już prawie dorosłym, siedmioletnim mężczyzną, kiedy u boku ojca
przycupnął pod skórami na skraju pustkowi nawet wówczas znanych jako
Kampannlat. Z płytkiej drzemki wyrwało go szturchnięcie łokciem w żebra i ochrypły
głos Alechawa:
- Wicher wstaje.
Wicher dął z zachodu przez trzy dni, niosąc śnieg i lodowe okruchy od
dalekich Barier. Przeistaczając wszystko w białoburą ćmę, napełniał świat potężnym
wyciem, jakimś potwornym krzykiem, nie do zniesienia dla człowieka. Grań, na
której koczowali, niewielką tworzyła osłonę przed furią żywiołu; ojcu z synem nie
pozostało nic innego, jak zakopać się pod skórami, gdzie na zmianę to przysypiali, to
żuli po kawałku wędzonej ryby, podczas gdy nad nimi przewalała się nawałnica.
Wicher ustał i pojawiły się płatki śniegu; roztańczony puch zasypywał jałowy
pejzaż. Co prawda łowcy bawili w tropikach, więc Freyr stał wysoko, ale jakby
przymarznięty do nieboskłonu. Nad głowami ludzi falowały jego promienie podobne
złotym zasłonom, których frędzle zdawały się tykać ziemi, fałdy zaś wznosiły się
coraz wyżej i wyżej, ginąc w ołowiowym zenicie nieba. Niewiele dawały światła i ani
odrobiny ciepła.
Ojciec i syn powstali instynktownie, przeciągając się, przytupując, zabijając
gwałtownie ręce o pękate jak beczki tułowie. Nic nie mówili. Nie było o czym.
Zamieć przeszła. Wiedzieli, że trzeba im czekać dalej. Że wkrótce nadejdą jajaki. Że
wtedy skończy się czekanie.
Wszelka rzeźba falistego terenu przepadła pod okrywą śniegu i lodu. Wzgórza
za plecami dwójki ludzi również niknęły w białej powłoce. Tylko hen na północy
majaczyła ciemna, posępna szarzyzna tam, gdzie niebo jak posiniaczone ramię
opadało na spotkanie morza. Jednak oczy ludzi uporczywie spoglądały na wschód.
Przez pewien czas przytupywali i zabijali ręce, aż powietrze wokół nich wypełniło się
kłębami pary z oddechów, po czym ponownie zalegli pod namiotem.
Alechaw ułożył się wsparty opatulonym w futro łokciem o skałę, dzięki czemu
mógł wbić głęboko kciuk w zagłębienie lewego policzka, złożyć na nim ciężar głowy
 
i osłonić oczy czterema zagiętymi palcami w rękawicy. Syn wyczekiwał z mniejszą
cierpliwością. Wiercił się, jakby go gryzły szwy futra. Ani ojciec, ani syn nie byli
stworzeni do tego rodzaju łowów. Z dziada pradziada chadzali w Bariery na
niedźwiedzia. Lecz lodowaty dech z podniebnych, nieprzebytych, wichrowych krtani
Barier zegnał ich wraz z chorą Onesą w dół, na cieplejsze niziny. Toteż Juli odczuwał
niepokój i podniecenie.
Jego złożona chorobą matka, siostra oraz rodzina matki znajdowali się o parę
mil stąd, wujowie jeszcze dalej, na ryzykownej wyprawie w zamarznięte morze, z
saniami i oszczepami o kościanych grotach. Juliego pożerała ciekawość, jak też sobie
radzą podczas parodniowej wichury, a może właśnie w tej chwili ucztują, gotując
ryby albo kawały foczego mięsa w brązowym kociołku matki. Wspomniał aromat
mięsa w ustach, chropowatość zmieszanej ze śliną papki w przełyku, smak... Od tych
myśli zaburczało mu w pustym brzuchu.
- Patrz tam! - Ojcowski łokieć wraził mu się w biceps.
Stromy wał ołowianych chmur wypłynął raptownie na niebo przesłaniając
Freyra, zasnuwając cieniem ziemię. U podnóża skarpy, na której przywarowali,
rozpościerała się wielka, skuta lodem rzeka - Juli wiedział, że zwano ją Vark.
Przykryta była tak grubą warstwą śniegu, że dopiero przechodząc przez nią odgadli,
że mają pod sobą rzekę. Brnąc po kolana w puchowej zaspie usłyszeli cichutkie
dzwonienie pod butami:
Alechaw zatrzymał się i przytknąwszy oszczep grotem do lodu, a tylcem do
ucha, nasłuchiwał mrocznego nurtu wody gdzieś głęboko spod lodu. Niewyraźne
zarysy pagórków znaczyły przeciwległy brzeg Varku, gdzieniegdzie upstrzony
czarnymi plamami zwalonych drzew, na poły przysypanych śniegiem. Za nim biała
pustynia biegła hen ku brunatnej linii wyrzynającej się z posępnych kurtyn
wschodniej dali nieba. Mrużąc oczy Juli wpatrywał się w tę linię i wpatrywał.
Oczywiście ojciec miał rację. Ojciec zawsze miał rację. Serce mu rosło, że to on jest
Juli, syn Alechawa. Szły jajaki.
Niebawem rozróżnili pierwszy szereg zwierząt idących zbitą, szeroką ławą,
poprzedzaną, jak dziób statku, falą śniegu, który pryskał spod chwackich kopyt. Szły
ze spuszczonymi łbami, a za nimi następne i następne, bez końca. Juliemu wydawało
się, że spostrzegły jego i ojca i że walą prosto na nich. Zerknął trwożliwie na
Alechawa, który ostrzegawczo podniósł palec.
- Czekaj.
 
Juli dygotał pod swym niedźwiedzim futrem. Nadchodziło jedzenie, tyle
jedzenia, że mogliby się najeść do syta wszyscy co do jednego członkowie
wszystkich plemion, którym kiedykolwiek jaśniał Freyr z Bataliksą czy też uśmiech
Wutry. W miarę zbliżania się stada sunącego równym tempem, zbliżonym do
szybkiego kroku człowieka, Juli próbował uzmysłowić sobie jego ogrom. Białopłowe
grzbiety maszerujących zwierząt wypełniły już połowę krajobrazu, a wciąż nowe
wyłaniały się spoza wschodniego horyzontu. Któż wiedział, co kryje się w tamtej
stronie, jakie tajemnice, jaka groza? Ale i tak nie mogło tam być nic gorszego od
Barier, od ich ścinającego krew mrozu, od owej rzygającej lawą po dymiącym stoku,
olbrzymiej czerwonej paszczy, która mignęła kiedyś Juliemu wśród kłębowiska
gnanych wichrem chmur.
Można już było ocenić na oko, że żywa lawina zwierząt nie składa się z
samych jajaków. W ich mrowiu tkwiły gromadki większych stworzeń, górując
niczym bloki skalne nad ruchomą równiną. Te większe zwierzęta przypominały
jajaki; taka sama wydłużona czaszka, uzbrojona po obu stronach w zgrabne,
zakręcone rogi, taka sama kudłata grzywa, opadająca na zmierzwioną sierść, taki sam
garb na grzbiecie, bliżej zadu. Za to wzrostem przewyższały jajaki o połowę. Były to
olbrzymie bijajaki, potężne stworzenia, zdolne unieść na grzbiecie dwóch ludzi, jak
powiedział Juliemu jeden z wujów.
Jako trzecie plątały się w tej gromadzie gunandu. Wszędzie ha obrzeżach
stada Juli dostrzegał ich sterczące szyje. Podczas gdy chmara jajaków obojętnie parła
naprzód, gunandu harcowały nerwowo po flankach, kręcąc małymi główkami na
długich szyjach. Najbardziej widoczne były ich wielgachne uszy, którymi strzygły na
wszystkie strony, nasłuchując wszelkich podejrzanych odgłosów. Para nóg, niczym
wielkie tłoki, napędzała okryty długowłosym futrem tułów tego pierwszego
dwunożnego zwierzęcia, jakie zobaczył Juli. Gunandu poruszały się dwakroć szybciej
niż jajaki i bijajaki, przemierzały dwakroć większy dystans, jednak nie odłączając ani
na chwilę od gromady. Potężny, głuchy, nie milknący łoskot poprzedzał nadejście
stada. Leżący u boku ojca Juli bardziej odgadywał niż wypatrzył z ukrycia te trzy
gatunki. Zwierzęta zlewały się bowiem ze sobą w pstrą mozaikę światła i cieni.
Czarny wał chmur nadciągał szybciej niż stado i całkowicie przesłonił już Bataliksę:
dzielna strażniczka znów pozostanie niewidoczna przez wiele dni. Po ziemi sunął
rozfalowany żywy dywan, w którym ścieżki pojedynczych zwierząt ginęły jak prądy
w rwącej rzece. Jeszcze bardziej skrywając zwierzęta wisiał nad nimi tuman powstały
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin